Rozdział 20, cz.3
Stali na samym czubku strzelistej wieży, wysuniętej najbliżej granicy. Mathias trzymał się masztu oburącz, a jego nogi trzęsły się, miękkie, jakby zostały pozbawione kości. Jego puls szalał, a serce, przerażone, obijało się desperacko o żebra, jakby chciało wyskoczyć.
Azdorat stał po drugiej stronie i wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Wyglądał jak posąg, który został umieszczony na tym dachu wieki temu. Przyłożył rękę do czoła, osłaniając oczy przed słońcem.
– W–widzisz coś? – zapytał Mathias drżącym głosem, bojąc się poruszyć i nieopatrznie spaść.
– Mhm – mruknął wampir.
Setki mrówek formowały szyk, gotowe do ewentualnego ataku. Niewiele dalej trochę większe mrówki stały nieruchomo, niewzruszone harmidrem spowodowanym magicznym wojskiem. Między drzewami, rosnącymi za polaną, dostrzegł białe, militarne namioty i płonące paleniska.
Dlaczego nie walczą?
– Nie wiem – odparł Kalerain, więc musiał zadać to pytanie na głos.
Nie zaszczycając maga ani jednym zdaniem, złapał go za nadgarstek i wypowiedział inkantacje, by po chwili ugryźć się w drugą dłoń.
Nieznana siła zwinęła Mathiasa do jego wnętrza. Żołądek wirował razem z jego głową. Próbował zacisnąć powieki, ale nie był do końca pewien, czy je ma. Nagle pojawili się na polanie, tuż obok Xandera. Torsje szarpnęły Mathiasem i podeszły do gardła.
Stary mag podskoczył przestraszony, nie spodziewając się towarzystwa. Jego puls przyspieszył. Spojrzał na Henrego nerwowo, po czym przeniósł wzrok na syna.
– Miałeś mnie powiadomić, jak się obudzi.
– Nie miał na to wpływu – odparł Henry, wpatrując się w skrzydła swoich wrogów. Jego powieka nie drgnęła ani razu. – Dlaczego nie atakują?
Xander wzruszył ramionami, odrywając wzrok od bladego oblicza syna. Od kilku godzin trwali w oczekiwaniu na ruch anielskich wojsk, lecz te niespecjalnie rwały się do walki. Owszem, część z nich uważnie studiowała ich ruchy, będąc cały czas w gotowości, jednak ich miecze i sztylety siedziały ciasno upchane w pochwach i butach. Nigdzie nie można było dostrzec wampira, choć Henry zlokalizował kilka zakapturzonych postaci, ukrywających się w cieniu. Demony odpoczywały na prowizorycznych ławach, ustawionych wokół palenisk.
Wampir przeczesywał wzrokiem anielskie oddziały, próbując zlokalizować Lucyfera i Abbadona. Sądził, że jeżeli ich odnajdzie, to dostrzeże również Sarę, uwięzioną w klatce. Przynajmniej tak sądził, bo skoro się nie zjawił, to jaki miałaby powód, żeby się uwalniać?
Bez dłuższego zastanowienia, ruszył w stronę wrogich wojsk. Jeden ze skrzydlatych dostrzegł go i wyprostował jak struna. Jego oczy rozszerzały się bardziej, z każdym krokiem, stawianym przez wampira. Szedł pewnie, z rękami zaciśniętymi w pięści.
Anioł krzyknął do jednego ze swoich towarzyszy, wskazując głową na Henrego. Wzbił się w powietrze i odleciał w głąb obozowiska. Azdorat przystanął mniej więcej na środku dzielącej ich odległości. Założył ręce za plecy, w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Cały czas sondował wzrokiem okolicę w poszukiwaniu złotej klatki.
Miał wrażenie, że minuty, jakie czeka, ciągnął się nieubłaganie. Zastanawiał się, ile godzin już minęło. Spojrzał w górę, na pozycję słońca, zdając sobie sprawę, że nie minął nawet kwadrans. Ledwo panował nad swoimi szalejącymi emocjami. Chciał jak najszybciej dowiedzieć się, co stało się z młodą wampirzycą, lecz nie mógł dać poznać po sobie zdenerwowania.
Gdzieś miał te wszystkie walki. Nie zależało mu na tym, by któraś ze stron odniosła zwycięstwo. Chciał jedynie dowiedzieć się, czy Sara żyje. Nie wyczuwał jej energii, mimo że zwykle dochodziła zewsząd, teraz zapach świerku i cynamonu nie przebijał się przez pot, miedź i żelazo.
Niespodziewany podmuch wiatru rozwiał jego włosy. Zadarł brodę do góry. Skrzydła Lucyfera opadały powoli, wraz ze swoim właścicielem. Anioł stanął przed wampirem najbliżej, jak tylko mógł. Splótł ręce na piersi i przyglądał się mu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Mierzyli się wzrokiem w nieskończoność. Pan Mrocznego Miasta z zaciekawieniem wpatrywał się w obsydianowe gałki oczne Azdorata. Gdzieś w kąciku jego ust majaczył niewyraźny uśmieszek.
– No no – odezwał się w końcu głosem pełnym podziwu. – Nie posądziłbym cię nigdy o nadmierne łamanie zasad.
– Gdzie Sara? – Wampir całkowicie zignorował słowa Lucyfera. Skrzydlaty tylko wzruszył ramionami. – Jestem pewien, że żyje, więc gdzie ona jest?
– Skąd mam to wiedzieć? – odwarknął, zniecierpliwiony. – Swoją drogą, niezłe z niej ziółko. Wyssała jednego z moich podwładnych i wyrwała mu serce. – Dodał z uznaniem.
Henry próbował ukryć swoje poruszenie na tę wieść. Skoro udało jej się zamordować jednego z nich, to znaczy, że...
– Uwolniła się. – Bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Oczywiście. Wątpiłeś w swoją małą uczennicę? – Lucyfer uśmiechnął się złośliwie. – Jednakże chyba szaleje jakaś wichura w waszym małym raju, skoro nic o tym nie wiesz.
Azdorat zacisnął usta w wąską linię, a mięśnie jego twarzy napięły się. Uniósł lekko podbródek, chcąc spojrzeć na anioła z góry. Jego wyprostowane plecy nie drgnęły nawet o milimetr. Skoro uwolniła się, dlaczego nigdzie jej nie wyczuwa? Powinna była czekać na niego, tak jak się umówili. Wciąż trzymał się myśli, że jednak nie przyszło jej do głowy działać na własną rękę i prędzej czy później przyjdzie do niego. Coś w jego podświadomości kwiliło nieśmiało, że rzeczywiście nie doceniał możliwości Sary. Sądził, że udręczenie widoczne na jej twarzy, wynika ze strachu, lecz może tak po prawdzie rozważała decyzje, które zaprowadzą ją do miejsca, z którego nie będzie już odwrotu. Czuł mrowienie gdzieś pod skórą, coś dobijało się do jego umysłu, coś złego i przepełnionego wściekłością. Myśli, których nie chciał do siebie dopuścić, dobijały się zza drzwi, chcąc ujrzeć światło dzienne.
– Szukałeś jej? – zapytał po dłuższej chwili.
– Oczywiście, że tak – Lucyfer wydał z siebie dźwięk przypominający westchnienie. – Niezły łomot spuściła Abbadonowi.
Wydawało mu się, że się przesłyszał. Zmarszczył brwi, szukając jakiegoś podstępu w słowach i postawie anioła, lecz nie mógł się doszukać żadnej z tych rzeczy. Lucyfer stał przed nim, niewzruszony, z opuszczonymi ramionami, jakby tylko czekał na to, żeby mu to przekazać.
Jeżeli Sara złamała swoją pieczęć, już niedługo wyczuje to. Lecz co się z nią stało po spotkaniu z Abbadonem? Powinna dać mu jakiś znak, przecież chciał uratować jej tyłek przed śmiercią! Na wszechświat!
Z jego gardła wydobyło się bliżej nieokreślone warknięcie. Odwrócił się plecami do skrzydlatego, nie zważając na to, że mógłby go teraz swobodnie zaatakować. Odszedł kilka kroków w stronę magicznych wojsk.
– Możecie wrócić do Miasta – usłyszał za plecami i przystanął. – Nie mam jak na razie powodów do tego, by przepuścić atak.
– Wycofajcie się, póki my nie zaatakowaliśmy – odparł, najspokojniej jak potrafił. – Z przyjemnością zmieciemy was z powierzchni ziemi.
Szczery śmiech dobiegł jego uszu. Zerknął na Lucyfera przez ramię. Anioł trzymał się za brzuch, śmiejąc wniebogłosy. Wydawało mu się, że nawet dostrzegł spływającą po jego policzku łzę. I nie mylił się, skrzydlaty po chwili przestał i otarł kroplę z twarzy.
– Powodzenia. – Lodowaty, niski ton przeszył powietrze między nimi. Spłynął po Henrym, zatrzymując się gdzieś w trzewiach i wywołując ledwo widoczne drżenie.
Podmuch wiatru omiótł jego plecy. Odwrócił się, lecz po skrzydlatym nie było już śladu. W śniegu, naokoło miejsca, w którym stał, pozostały niewielkie kręgi, uformowane trzepotem skrzydeł.
***
Wpis #312
Moja intuicja jest wyjątkowa. Ma męski, przyjemny głos, wibrujący baryton, któremu w rzeczywistym świecie nie byłabym w stanie się oprzeć. Nie mogę uwierzyć, że mój umysł posunął się do takich sztuczek, bylebym tylko go posłuchała. Odzywa się nad wyraz rzadko, lecz zawsze w odpowiednim momencie. Dzięki Głosowi uniknęłam wielu nieprzyjemnych sytuacji.
Czasem wyobrażam sobie moją intuicję jako człowieka. Mówię do niej całymi godzinami w myślach, zwierzam się, złoszczę. Zna moje największe sekrety. Mówię jej więcej niż Elijah, gdyż wiem, że nigdy nie spojrzy na mnie oceniająco, z dezaprobatą.
To mój Głos. Nie dam go sobie odebrać. Tak, wiem, jak to brzmi. Lecz dlatego właśnie trzymam Głos w sekrecie. Czuję, że gdybym komukolwiek o nim powiedziała – zniknąłby bezpowrotnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top