Rozdział 18

Kiedy postawiła odrętwiałe stopy na śniegu, przeszedł ją zimny dreszcz. Nie wiedziała, kiedy straciła buty, lecz to teraz nie było ważne. Czuła jak niesamowicie słaba jest, bolało ją całe ciało, chłodne płatki śniegu raniły delikatną, wrażliwą skórę. Powieki same opadały i jeszcze chwila –  sądziła –  i padnie na ziemię, pogrążając się w regeneracyjnym śnie.

    Nie. Nie teraz.

    Teraz musiała się skupić.

    Wyprostowała się, a jej stawy zaskrzypiały złowrogo. Wciąż miała na nadgarstkach kajdany, lecz ból, jaki powodowały, nijak miał się do tego, co czuła wcześniej. Jakby klatka była zaklęta, by odczuwała go sto razy bardziej.

    – Ej! – Usłyszała, a oddech uwiązł jej w gardle. – Jak się wydostałaś?!

    Niewiele myśląc, przyjęła pozycję, którą tygodniami ćwiczyła z Azdoratem. Obróciła się, sunąc płaską stopą po śniegu, zataczając półokrąg. Spojrzała na przybysza i instynktownie sięgnęła do boku po sztylet. Wciągnęła powietrze z sykiem, przypominając sobie, że ją rozbroili.

    Anioł wzdrygnął się, kiedy zobaczył tę profesjonalną, wojowniczą pozycję. Wyglądał na bardzo młodego, jego skrzydła lśniły rażącą bielą, poruszane przez wściekły wiatr. Przez jego gładką, chłopięcą twarz przeszedł cień strachu, a blade oczy zaszkliły się, przypominając czyste, górskie jezioro.

    Sara zmrużyła oczy i wyprostowała się, a na jej twarz wypłynął delikatny uśmiech. Z daleka czuła woń jego krwi, buzującej pod wpływem nerwów. Serce biło mu jak szalone, wściekle obijało się o żebra, miała wrażenie, że ten dźwięk koi jej zszargany umysł. Czuła, jak jej ciało ogarnia głód, pragnienie tak silne, że wręcz z przyjemnością dała się mu opętać. Wypełnił powoli żołądek, potem płuca, by następnie czule objąć serce, gardło i usta. Już czuła słodycz jego krwi na języku.

    Przejechała nim po suchych wargach, jakby chciała sprawdzić, czy ten smak i zapach już się na nich znalazł. Błysk rozczarowania przeszył jej twarz, kiedy go tam nie znalazła.  Podeszła powoli do anioła, patrząc mu prosto w oczy przez cały ten czas.

    Czy tak właśnie działała jej natura? Tego właśnie chciał uniknąć Henry ciągłymi ćwiczeniami, koncentracją i opowieściami o wampirach, które traciły nad sobą kontrolę? Wcale się tak nie czuła. Właściwie dopiero teraz miała wrażenie, że ma kontrolę nad wszystkim; nad sobą, nad przestraszonym aniołem, nad swoim ciałem. Wspaniałe uczucie, kiedy skakały po nim emocje jej ofiary, przerażenie, desperacja, ta wewnętrzna walka, którą w sobie prowadził, kiedy analizował, co powinien zrobić, czy w ogóle powinien się ruszyć, kiedy tak naprawdę nie mógł, przykuty do ziemi przez jej hipnotyzujące spojrzenie.

    Zaciągnęła się słodkim, obezwładniającym zapachem. Stał nieruchomo jak posąg. To, że nim nie był, zdradzało jedynie drżenie opuszczonych wzdłuż ciała rąk. Przesunęła smukłą dłonią po odsłoniętej szyi, zatrzymując w zgięciu obojczyka. Pot oblał całe jego ciało, lecz nie był w stanie zamrugać, odwrócić się, zerwać tego paraliżującego połączenia.

    – Dlaczego wysłali do mnie takiego niedoświadczonego skrzydlatego? – wymruczała, ocierając się tym dźwiękiem o erotyzm. – Szkoda.

    Jego szyja poruszyła się, kiedy przełykał ślinę. Krew buzowała w tętnicy, zapraszając ją na posiłek. Jęknął, widząc jak twarz wampirzycy, wciąż świdrująca go spojrzeniem, zbliża się do tego miejsca.

    – Cii – przyłożyła palec do ust w niewinnym geście, jakby zamierzała go tylko pocałować. – Będziesz musiał być bardzo cicho.

    Pragnienie rwało ją do przodu, zniecierpliwione  osowiałymi ruchami. Nie chcąc, by dłużej wypełniało jej jestestwo, wgryzła się w szyję anioła, jednocześnie zatykając mu ręką usta. Wydał z siebie zdławiony krzyk, niknący w świszczącym wietrze, kiedy kły wampirzycy przebyły się przez warstwę skóry i ścianę żyły. Zrobiło mu się zimno, poczuł, jak posoka spływa leniwie po jego ciele i ubraniu. Sara zaciągała się szkarłatnym napojem, a jej kubki smakowe szalały z wdzięczności. Rozprowadzała go cierpliwie po języku, rozkoszując się pudrowym smakiem. Krew spływała leniwie przez gardło do jej żołądka, a ciepło rozchodziło się z niego w każdą stronę zmęczonego i odrętwiałego ciała. Czuła, jak pieści ją delikatnie w opuszki palców, otulając wszystkie zakończenia nerwowe, nawet takie, o których nie miała pojęcia.

    Nogi anioła ugięły się w kolanach, gdy zaczął powoli tracić siły. Głos uwiązł mu w gardle, więc puściła jego wargi i przeniosła rękę na  drugie ramię, żeby nie uciekł zbyt szybko spod jej spragnionych ust. Przymknął powieki, tak bardzo czuł się zmęczony, jakby nagle przypomniał sobie, że od wielu godzin nie spał. Uklękła razem z nim, kiedy bezwładnie osunął się w szkarłatny śnieg, a kiedy poczuła, że już więcej nie jest w stanie z niego wyciągnąć, opuściła bezwładne ciało, które padło na ziemię z głuchym łoskotem. Hałas rozmył się w dźwiękach szalejącego wiatru.

    Otarła spierzchnięte usta wierzchem dłoni i zmięła w nich przekleństwo, kiedy nieopatrznie dotknęła skóry srebrną bransoletą. Spojrzała na nieruchome ciało, leżące pod stopami. Gdyby nie krew, wsiąkająca w jego ubranie, pomyślałaby, że śpi.

    Zmarszczyła brwi, spoglądając niżej, na jego klatkę piersiową. Unosiła się jeszcze, lecz oddechy były bardzo płytkie i nierówne. Przyklękła, zbliżając twarz do anioła. Patrzyła na niego przez chwilę, przesuwając wzrokiem od twarzy do klatki, wystającej spod niedbale zapiętej koszuli.

    Położyła mu dłoń na mostku, wyczuła nierówny rytm bicia anielskiego serca. Niespodziewanie wbiła palce w jego splot słoneczny, przebijając się przez skórę i chrząstki. Objęła dłonią coraz słabiej bijące serce i pociągnęła do siebie, tym samym wyrywając je z piersi nieprzytomnego anioła.

    Wstała, wciąż patrząc na blade oblicze skrzydlatego, który teraz już definitywnie przestał się ruszać. Zacisnęła dłoń w pięść, a jeszcze ciepły narząd pękł i obryzgał jej twarz resztkami słodkiej posoki. Znów oblizała wargi, kiedy letni płyn spłynął do nich z jej policzka.

    – A to za to, że jesteście takimi chujami – warknęła, otrzepując dłoń z resztek.

    Odwróciła się i spojrzała na nieprzeniknioną ścianę lasu, którą ledwo można było dostrzec przez wirujący wokół śnieg. Bez pośpiechu ruszyła w tamtą stronę, czując, że coś w jej głowie przeskoczyło.

***

    – Cholera jasna, to wariatka! –  krzyknął Asmodeusz, pochylając się nad pustym otworem klatki piersiowej młodego wojownika. Spod przymkniętych powiek zerkały na niego puste oczy, jakby w niemym potwierdzeniu. – Mówiłeś, że ostatnią rzeczą, jaką chciała robić, to zabijanie.

    – Widocznie zmieniła zdanie – odparł beznamiętnie Abbadon, zakładając ręce na piersi. Stał wyprostowany, powoli przeczesując wzrokiem otoczenie, by ostatecznie skupić go na otwartej, złotej klatce, stojącej nieopodal.

    Śnieżyca zakończyła się kilka godzin temu, przykrywając krajobraz grubą, miękką warstwą białego puchu. Wschodzące słońce bezskutecznie próbowało przebić się przez gęsto usiane świerki i jodły. Śnieżna kołdra szczelnie okrywała również truchło, a jedyne, co świadczyło o  tym, że znajduje się pod nią zmasakrowane ciało, to nieforemna plama szkarłatu.

    Anioł prychnął w myślach na wspomnienie spanikowanego demona, który do niego przybiegł ze złymi wieściami. Był niemal pewien, że Sara nie uwolniła się sama, lecz nigdzie nie mógł dostrzec innych śladów, niż tylko tych, które sama zostawiła. Miał wrażenie, że zrobiła to całkowicie celowo. Jeszcze raz zerknął na złotą klatkę. Moc Sary wsiąknęła w pręty niczym krew biednego skrzydlatego, który  niefortunnie robił wieczorny obchód jako pierwszy. Zastanawiał się, jak udało się jej uwolnić z więzów i otworzyć zaklęty zamek, jednocześnie będąc pełnym podziwu. Sam siebie zaskoczył tą myślą, ale nie sądził, że ta dziewczyna będzie kiedykolwiek w stanie sama wyciągnąć się z tarapatów.

    Tygodniami obserwował jak każdy ruch Sary był kontrolowany przez Henrego, każda księga, którą czytał, zanim przekazał ją młodej wampirzycy, jego gniew, kiedy tracił nad nią kontrolę i te durne decyzje, które podejmował, kiedy nie chciała ustąpić. Upór to cecha, którą Abbadon w Sarze cenił, mimo że w głębi serca nie mógł jej znieść. Przypominała mu kogoś, o kim on sam nie pamiętał, co frustrowało go jeszcze bardziej. Każde jej zająknięcie i strachliwe spojrzenie doprowadzały anioła do białej gorączki. Tak jakby to on zamierzał wykorzystać jej moc, jakby to on decydował.

    Prychnął, opierając się o pobliskie drzewo. Jego usta rozciągnęły się w szyderczym uśmiechu na myśl o tym, jak zareaguje Lucyfer na te wspaniałe wieści. Zapewne wścieknie się i rozkaże natychmiast ją odnaleźć, jakby nie wierzył w umiejętności swoich wojowników.

    Przecież Abbadon był już przy granicy. Widział tę nieprzenikalną ścianę mocy i czuł jej siłę. Siłę, która zdecydowanie osłabła. I wystarczyłby jakiś podrzędny, nic niewarty czarodziej, aby ją zniszczyć. Wystarczająco dużo czasu spędził na obserwowaniu Shili i Henrego, żeby to wiedzieć.

Zresztą, Lucyfer miał w swoich szeregach jakiegoś maga, o którym Abbadon nie wiedział, choć się domyślał. Musiał mieć. Magiczne osłony na willi aniołów, nałożone dekady temu przez tę dziwkę Lucyfera nie były wieczne, musiały być odnawiane i Anioł Zagłady był niemal pewien, że ktoś cały czas się tym zajmuje. Mimo że skrzydlaty nie był sentymentalny ani szczególnie przywiązany do Lucyfera, to gdzieś tam w środku kłuło go, że wspólnik nie dzieli się z nim wszystkimi ważnymi aspektami funkcjonowania miejsca, w którym mieszkają.

    Zamiast zabijać młodego Kaleraina, mogli go wykorzystać do tego, aby zniszczyć granicę. Jednak Lucyfer całym sobą upierał się przy tym, by była to Sara. Abbadon domyślał się, że tkwi w tym jakaś prywatna uraza, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać o tak osobistą sprawę. Uważał, że jest ponad tym, zresztą sam nie pałał sympatią do Azdorata i najchętniej wyrwałby serce tej rudej małpie na oczach znienawidzonego wampira.

    – Ej, słuchasz mnie? – Do jego uszu dotarł zniecierpliwiony głos zgniłego chłopca. Spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. Odkąd Asmodeusz wszedł w ciało młodego maga, nie mógł na niego zbyt długo patrzeć. – Trzeba powiadomić Lucyfera i ruszyć za Sarą, zanim ten wpadnie w szał.

    – Więc idź, mu powiedz – warknął. Był już zmęczony. – Ja się zajmę rudą.

    Odepchnął się od drzewa, spoglądając na ścianę lasu naprzeciw. W oddali majaczyły prześwity promieni zimowego, smutnego słońca, lecz wciąż były za słabe, by przebić się przez gęstwinę drzew.  Widział na ziemi krwawe ślady stóp, których biały puch nie zdążył do końca przykryć i dziękował Wszechświatowi za to, bo gdyby miał szukać kobiety po źródle jej esencji, musiałby szukać wszędzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top