Rozdział 24


 Biegła obok czarnego wilka, nie zważając na wściekły wiatr, uderzający prosto w jej twarz. Kilkakrotnie poprawiła kaptur, żeby chłodnie promienie zimowego słońca nie omiotły jej delikatnej, wampirzej skóry. Esencja wrzała pod jej skórą, ale w sercu chaotyczna intuicja rwała się do przodu, mówiąc jej, że sytuacja jest nad wyraz okropna.

Raz po raz przygryzała wargę do krwi, zastanawiając się, czy konflikt między aniołami i magami nabrał rozpędu. W duchu modliła się o to, by każda ze stron wstrzymała swoje wojownicze zapędy. Była niemal pewna, że kiedy stanie twarzą w twarz ze swoim dawnym przyjacielem, uda jej się powstrzymać krwawą rzeź, jaka ukazała się jej w jednej z wizji.

Biegły główną drogą, mijając pojedyncze drzewa. Czuła zdenerwowanie swojej towarzyski, pełzało po jej skórze niczym oślizgły wąż, próbując wgryźć się w jej ciało. Słyszała każde pojedyncze bicie szalejącego serca Shili, jej nerwy, strach. Chciała całą sobą ukoić jej ból, lecz nie była w stanie. Sama okropnie się bała.

W kółko odtwarzała wspomnienia nieznajomego, które zalały jej głowię. Cierpienie rozerwało jej trzewia, ból serca czaił się pod skórą, mącąc w głowie tak, że nie mogła się skupić. Czuła się rozdarta i zdradzona, jakby nigdy nie była sobą. Każdy jej ruch w dorosłym życiu był dokładnie przemyślany, ale nie przez nią. Czuła się jak marionetka, za której sznurki pociąga osoba, której imienia nawet nie zna. Dlaczego nie była w stanie wściec się na tego mężczyznę, ubranego od stóp do głów w czerń? Białe rzęsy mrugały do niej raz po raz, zalotnie, jakby chciały przekazać jej coś ważnego, co jej umykało.

Pokręciła głową, chcąc odpędzić od siebie obraz nieznajomego. To nie był czas na takie przemyślenia. Miała coś ważnego do zrobienia i była piekielnie spóźniona.

Zatrzymała się na włochatym zadzie swojej towarzyszki, która stanęła jak wryta tuż przed obozowiskiem skrzydlatych. Panowała w nim nieprzenikniona cisza, która napawała je strachem i drażliwą atmosferą. Spojrzały po sobie, porozumiewając się bez słów.

Nie zdążyły.

Sara zacisnęła usta, aż ich kształt chował się pod nerwowym grymasem. Shila szła powoli między namiotami, trzymając głowę i nos nisko przy ziemi, szukając jednego, konkretnego zapachu. Jej wilcze oczy rozpływały się w rozpaczy, kiedy nie odnalazła tego, czego szukała.

Były za późno.

Wampirzyca ruszyła w stronę granicy, pozostawiając swoją towarzyszkę daleko za sobą. To, co się dzieje, nie miało znaczenia. Spróbuje otworzyć portal bez względu na to, co zastanie na polu walki.

Stanęła na skraju obozowiska, a jej usta opadły nisko, prawie na klatkę piersiową.

Chmara żołnierzy tańczyła ze sobą, tworząc swoistego rodzaju węzeł, który przesuwał się raz w jedną raz w drugą stronę. Część aniołów górowała nad polem walki, waląc ciężko ogromnymi skrzydłami, powodując ogromny podmuch wiatru. Skrzydlaci i magowie toczyli ze sobą zaciętą walkę. Miecze obijały się o siebie, a ich dźwięk rozlegał się echem po całej polanie. Wokół niej latały srebrne strzały, Sara nie poruszyła się nawet o milimetr, żadna z nich jej nie dosięgnęła. Jeszcze.

Wojownicy padali, deptani przez towarzyszy broni, którzy już dawno przestali zwracać uwagę na martwe ciała. Szkarłatna posoka wsiąkała w ziemię, nie zważając na skute lodem warstwy.

Powolnym krokiem, pochylona ku ziemi, ruszyła w stronę wielkiej, bijącej się masy. Jej spojrzenie sondowało przestrzeń, szukając fiołkowych oczu Lucyfera. Uchylała się przed śmiercionośnymi cisami i latającymi chaotycznie strzałami, odpychając od siebie nieznanych jej magów i broniąc się przed ostrymi piórami skrzydlatych. W pewnym momencie sięgnęła po swój sztylet, by ochronić się przed błyszczącym ostrzem przeciwnika, którego ostatecznie nie była w stanie określić.

Wyszła z kłębowiska walczących ze sobą istot. Rozejrzała się nerwowo, kiedy uświadomiła sobie, że ten, którego szukała, nie znalazł się ani razu w zasięgu jej wzroku.

– Lucyferze! – wrzasnęła tak głośno, jak potrafiła, rozglądając się na boki. Odpowiedział jej, świst ostrzy i wściekłe okrzyki walczących.

Skuliła się w sobie, a jej serce ścisnęła nieznana siła.

Nie szukaj Lucyfera, tylko Azdorata. – Nerwowy głos rozległ się w jej umyśle, zbierając całe jej jestestwo w całość.

– Och, zamknij się wreszcie! – warknęła, ściągając smukłe brwi jeszcze bardziej i wypychając niechcianego gościa poza granice swojej świadomości.

Nagle nieznana siła pchnęła jej ramię, zmuszając ją do obrócenia się. W ostatniej chwili odchyliła się, a szerokie ostrze miecza przecięło powietrze tuż przed jej twarzą. Rzuciła okiem na osobę, która ją zaatakowała, lecz nie miała czasu, aby się dokładnie przyjrzeć. Instynktownie wygięła się do tyłu, kiedy przeciwnik ponownie zamachnął się mieczem, chcąc odciąć jej głowę. Z wampirzą prędkością odskoczyła, ustawiając się w wyuczonej pozycji z rękami uniesionymi wysoko, by chronić twarz. Automatycznie poprawiła kaptur, nie chcąc spłonąć, ale też ze strachu, że zostanie rozpoznana.

Przeciwnik – siwowłosy, ale nad wyraz krzepki mag, łypał na nią złowrogo, przygotowując się do kolejnego ciosu. Jego dłonie błysnęły żółtym światłem, a esencja przeskoczyła na klingę.

– Nie chcę ci zrobić krzywdy – wykrztusiła, nie wiedząc, czy usłyszy ją w gwarze walki.

Mag zamachnął się na nią. Jej nieduży sztylet skrzyżował się z długim mieczem. Mimo jego niewielkich rozmiarów był wyjątkowo wytrzymały i odniosła wrażenie, że ostrze pochłania część energii, oplatającej ostrze przeciwnika. Był silny, lecz nie tak silny, jak wampir, szczególnie młody. Sara zanurkowała pod jego bronią, chcąc podciąć mu nogi. Mag uskoczył przed tym ruchem, robiąc piruet na jednej nodze. Wykorzystała to, chwytając go za kostkę, pociągnęła do siebie, a ten runął na skutą lodem ziemię. Powietrze uleciało z jego płuc. Wampirzyca stanęła nad nim, przyglądając mu się z dezaprobatą. W jego oczach tańczyła wściekłość wymieszana z magiczną mocą.

Pokręciła tylko głową.

Nie zwracając więcej uwagi na wojownika, wskoczyła z powrotem w samo epicentrum walki. Rozglądała się, co chwilę skandując imię Lucyfera. Atakowały ją obie strony. Rzucali się na nią zarówno magowie, jak i anioły i demony. Starała się walczyć tak, by żadnego z nich nie zabić, nie taki był jej cel. Miała wrażenie, że każdy przeciwnik odsuwa ją od samego środka pola walki, a sądziła, że tam właśnie może odnaleźć Lucyfera.

Z oddali dostrzegała Abbadona, górującego nad resztą. Wymachiwał swoim ogromnym mieczem, ciskając nim raz po raz w ziemię. Szkarłatna posoka oblepiała ostrze aż po rękojeść. Sara wzięła dwa głębokie wdechy. Nie pora na myślenie o tym.

Niespodziewany kopniak w plecy powalił ją na kolana. Padła, zatapiając ręce w krwawym błocie. Przeciwnik złapał ją za koniec płaszcza, kołnierz cisnął jej szyję. Złapała za niego, chcąc go trochę poluzować. Padła na plecy, stękając, kiedy zamarznięte grudy ziemi wbiły się między jej łopatki. Rzuciła gniewne spojrzenie w stronę napastnika.

Duże, ciemne oczy, osadzone w czaszce Elijah, lecz nienależące do niego, przypominały dwie okrągłe monety.

– Co jest? – jęknął, zamierając z ręką zacieśniającą się na materiale.

Sara zacisnęła szczęki, a furia zawrzała w jej żyłach. Zrobiła przewrót, wyrywając płaszcz z rąk Asmodeusza i stając z lekkością na prostych nogach. Obróciła się twarzą do demona w mgnieniu oka, celując sztyletem w jego klatkę. Cudem udało mu się odsunąć, unikając ciosu. Zachwiał się, lecz utrzymał równowagę, wciąż łypiąc na dziewczynę zdziwionym wzrokiem. Otwierał i zamykał usta niczym ryba wyciągnięta z wody.

– Niespodzianka, braciszku – wycedziła wściekła, napierając na niego z impetem. Cięła powietrze, a on unikał ciosów, próbując użyć broni, lecz była za szybka. W końcu wyprowadziła prosty cios, przecinając jego bok tuż pod żebrami. Śmierdząca, gęsta, niczym smar posoka popłynęła po ubraniu. Syknął, przykładając dłoń do zranionego miejsca i znów na nią spojrzał. Zamachnęła się, chcąc ponownie uderzyć, lecz Asmodeusz zrobił unik i złapał ją za nadgarstek. Przyciągnął bliżej siebie, żeby popatrzeć jej prosto w oczy.

– Dlaczego nie płoniesz? – zapytał tak poważnie, że aż się zdziwiła. – Nie otacza cię ta obsydianowa aura, co wcześniej, więc jak to możliwe, że wciąż tu stoisz?

Stała oniemiała, przyglądając się demonowi niezrozumiałym wzrokiem. O co mu chodziło? Przecież miała...

Jej ramiona opadły, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma na głowie kaptura. Asmodeusz puścił jej rękę, zapobiegawczo kładąc swoją na rękojeści miecza, który do tej pory siedział ciasno w pochwie przy biodrze. Przyłożyła dłoń do twarzy, czując na niej promienie słońca. Szok na chwilę odebrał jej zdolność słyszenia, walczący ze sobą wojownicy zaczęli poruszać się w zwolnionym tempie, jakby grali w najnowszym dziele kinematografii. Świat zaczął odjeżdżać, zostawiając na pierwszym planie równie zdziwioną minę demona.

Kurwa, Sara, skup się do cholery!

Wszystko natychmiast wróciło na swoje miejsce. Skupiła się na stojącym przed nią demonie, a jej esencja zagotowała się, jakby stała w samym centrum ogromnego ogniska. Twarz brata nabrała bardzo niezdrowego zielonego odcienia, a szyja naznaczyła się fioletowymi, wręcz czarnymi w niektórych miejscach, sińcami, odór bijący z gnijącego mięsa wżerał się w jej nozdrza, a każda komórka jej ciała krzyczała wniebogłosy, że tak nie powinno być.

Wszystkie mięśnie Sary spięły się jednocześnie. Ściągnęła łopatki, ponownie zaciskając mocno szczękę. Jej tęczówki zatańczyły płynnym złotem i srebrem, kiedy w dwóch krokach znalazła się przed demonem, zamkniętym w ciele jej ukochanego, starszego braciszka.

Złapała go za przód skórzanej kamizelki i przysunęła bliżej, mimo że zapach sprawiał, że chciała uciec jak najdalej. Szyja Asmodeusza poruszyła się, kiedy przełykał. Przytrzymała jego dłoń, gdy do jej uszu doleciał szmer wysuwającego się z pochwy miecza. Jej oczy płonęły wściekłe, kiedy wwiercała wzrok w jego ciemne, demoniczne oczy.

– Won – wysyczała niczym grzechotnik.

Poczuła w klatce wybuch energii, jakiego jeszcze nie doświadczyła. Esencja rozwijała się z jej wnętrza, oplatając złoto srebrnymi wstęgami jej ramiona i ręce. Z zawrotną szybkością sunęła w stronę dłoni, z wyjątkową gracją i stabilizacją przeskakując na ciało opętane przez demona. W mgnieniu oka przesunęła się po jego szyi i przeskoczyła na policzek, wciskając się bezwstydnie w usta i nos.

Asmodeusz stał niczym zahipnotyzowany, cały czas wpatrując się w złote tęczówki. Miał wrażenie, że przez chwilę, jedna z nich mieniła się srebrem, lecz nie miał zbyt wiele czasu na zastanowienie się nad tym.

Przenikliwy żar rozszedł się po całym jego wypożyczonym ciele. Czuł, jak gnijące narządy topią się i spływają gdzieś w okolice stóp. Przeogromny ból rozsadzał każdą jego komórkę, każdy mięsień, kości pękały i obracały się w popiół, krtań zmieniła się w magmę, zasklepiając powoli i zamieniając w twardy głaz. Czuł, że jego twarz topnieje i spływa na coraz bardziej opadnięte ramiona. Jego mroczna dusza szarpała się wściekle, chcąc się uwolnić, lecz esencja ścisnęła jego jestestwo w gładkich, drobnych kobiecych dłoniach. Patrzył na swojego kata błagalnym wzrokiem, lecz twarz Sary nawet nie drgnęła, niczym zamieniona w posąg. Tylko tańczące, płynne złoto w jej oczach zdradzało, że to istota z krwi i kości.

***

Obserwował ją z gałęzi nieopodal rosnącego świerku. Tańczyła pośród walczących, jakby była początkiem korowodu danse macabre. Ostrze sztyletu, który trzymała w dłoni, błyszczało, odbijając promienie słońca, górującego wysoko nad horyzontem. Nie miało znaczenia, kto znalazł się naprzeciw niej. Każdy, kto stanął jej na drodze, kończył, wykrwawiając się w skutą lodem ziemię.

Zastanawiał się też nad tym, dlaczego jeszcze sobie nic nie przypomniała. Bez problemu potrafiła skupić się na tym, by nie wpuszczać go do swojej głowy, to, że trafiła do jego umysłu, świadczyło o tym, że jej wrodzone zdolności przebudziły się. Ludzkie ciało jednak wciąż walczyło z boską energią i wampirzym jadem i miał wrażenie, że któraś z tych rzeczy może blokować powrót właściwych wspomnień. Lecz to wciąż jedynie jego domysły. Nie wiedział. Po prostu nie wiedział, co jest tego przyczyną. A co najgorsze – martwiło go to niesamowicie.

W końcu uderzył w niego ładunek emocjonalny tak duży, że niemal spadł ze śliskiej gałęzi. Sara na chwilę straciła rezon, dzięki czemu na nowo udało mu się dostać do jej głowy i przywrócić ją do porządku. Nie na długo jednak; wyrzuciła go z umysłu tak szybko, że wracając, wciągnął powietrze w płuca z głośnym świstem. Jego puls przyspieszył niebezpiecznie, a szum w uszach zagłuszał dźwięki walki. Kasztanowo rude włosy błyszczały w słońcu, podbite delikatną, srebrzystą poświatą, bijącą z jej twarzy.

Wiatr mierzwił jego jasne włosy, pchając je do dwukolorowych oczu. Przeczesał je niedbałym ruchem, zwracając głowę w prawo.

Poniżej, na skraju lasu stał Azdorat, z założonymi rękami na piersi. Mroczna esencja oplatała szczelnie całe jego ciało. Głowę miał pochyloną do dołu, uważnie przyglądając się bitwie. Jego wzrok również podążał za rudowłosą. Był tak skupiony, że nie zauważył nawet, że sam jest obserwowany. Mięśnie jego szczęki pracowały, spinały się i rozluźniły, ściągały usta i tworzyły z nich wąską linię, jakby walczył sam ze sobą. Jakby tam w środku odbywała się równie zacięta bitwa, jak ta na polanie przed granicą Miasta Magów. Raz jeden tylko drgnął, jakby właśnie podjął decyzję, lecz zaraz powściągnął swoje emocje.

Zerknął w lewo, marszcząc brwi, lecz jedyne, co dostrzegł to samotny kruk, siedzący wysoko na gałęzi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top