Rozdział 23, cz.2


 Wiatr targał i tak już zmierzwionymi włosami Henrego. Wampir wpatrywał się w całkowicie pozbawioną pagórków i drzew polanę, rozkładając na części pierwsze swoje ostatnie wspomnienie.

Była tam.

Jak zawsze piękna, idealna. Przestraszona. Jej pełne usta drżały, a wielkie oczy przepełnione były niepewnością. Och, jak przeogromną ochotę miał ją pocałować! Miał wrażenie, że od ich ostatniego razu minęła cała wieczność. Znów chciał poczuć te miękkie, słodkie wargi na swoich, urywany oddech i przyspieszony puls.

Oddech?

Jego nowa moc jednak w porę zdążyła zainterweniować. Teraz nie mógł się rozpraszać. Pod granicą Urbos czaiło się niebezpieczeństwo i musiał tę walkę zdusić w zarodku. Jeżeli tego nie zrobi, całymi tygodniami konflikt będzie się ciągnąć, a on nie miał na to czasu. To tu, właśnie w tym mieście, mógł stworzyć Sarze bezpieczną przystań, miejsce, w którym będzie mogła swobodnie funkcjonować. W którym ONI będą mogli spokojnie żyć.

Musiał to zrobić. Musiał ją obezwładnić. Och, jego wybranka postradała zmysły! Tak bardzo się bał, że ujrzy ją między aniołami, gotową do bitwy.

Do walki.

Z NIM.

A on nie chciał z nią walczyć, chciał walczyć dla niej. Dla Sary, na wszechświat! Jak mogła tego nie rozumieć? Dlaczego go potępiła? Poświęcił tak wiele, żeby jej żyło się lepiej, a ona uważała to za coś złego. To nie wystarczyło? Cóż więcej mógł zrobić?

Złożył dłonie, splatając ich palce i oparł się łokciami o ceglasty parapet. Pochylił się do przodu, wydymając usta. Tylko chwile dzieliły go od ferworu walki, powinien się przygotowywać, a jedyne, co mógł teraz zrobić, to myśleć. Myśleć o Sarze.

– Powinniśmy się z nimi ułożyć. Jak kiedyś – usłyszał tuż za plecami znajomy głos. Mimowolnie mięśnie jego pleców spięły się, a ciemna masa esencji przyspieszyła. – Powinieneś powstrzymać rozlew krwi.

– Możliwe – mruknął cicho, ale nie obchodziło go, czy Xander go usłyszy. – I co wtedy? Nadal będą polować na naszych i żywić się ich esencją, bo to jest wszystko, do czego zostali stworzeni.

– Dobrze wiesz, że to nieprawda. – Stary mag zmarszczył brwi. – Układamy się z nimi od wieków, po co walczyć?

Henry odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Xander, widząc jego onyksowe białka, wyprostował się, a zimny pot spłynął w dół kręgosłupa.

Bał się. Jak niesamowicie się bał tego maga, który parał się magią krwi, jakby to był jego chleb powszedni! Z każdym dniem, z każdym kolejnym zaklęciem, stawał się cieniem dawnego siebie. O tym, że to wciąż jest on, świadczył już jedynie jego głos. Skóra poszarzała, upstrzona siatką ciemnej, pulsującej pajęczyny, a oczy zaszły czarną mgłą. Często trząsł się cały, jakby ciemna materia chciała wyrwać się z jego trzewi i siać spustoszenie. Wyraz jego twarzy cały czas pozostawał taki sam.

Nawet jego mieszkanie nie przypominało tego, w którym Xander przed laty uwielbiał przebywać. Czaił się tam chłód, mrok i śmierć. Zapach krwi wżarł się w każdy jego kąt, dając znać o niebezpiecznej, wampirzej naturze jego przyjaciela. O tym, że poluje na okrągło, świadczyło nie tylko to, pod jego paznokciami na stałe zagościła zaschnięta posoka, jakby jego ofiary same chciały wykrzyczeć swój ból i cierpienie, jakie im zgotował.

– Przygotuj ludzi – odezwał się wampir tonem pozbawionym emocji. – Za godzinę mają być gotowi do walki.

Stary mag zacisnął usta w wąską linię. Azdorat wrócił do spoglądania przez okno, więc kiwnął jedynie głową i skierował swoje kroki ku schodom. Nieważne jak bardzo się na to nie godził, jak bardzo chciał czegoś innego dla całej społeczności magów. Władca wrócił, a magia, wiedząc o tym doskonale, nie pozwoliła mu się sprzeciwić.

***

Lucyfer chodził nerwowo po swoim namiocie od dobrych kilkunastu minut. Lub godzin. Lub dni. Sam już nie wiedział, jak długo jego nogi wydeptują wąski dół w zamarzniętej ziemi. Myślał, że napięcie w jego trzewiach zniknie wraz z pierwszymi promieniami słońca, lecz się mylił. Och jak niesamowicie szybko i dramatycznie jego krew zaczęła płynąć, kiedy na horyzoncie nie ujrzał swojej ukochanej i kroczącej obok niej wampirzycy.

Coś się stało. Na pewno coś się stało, huczało ciągle w jego bolącej, od gonitwy myśli, głowie. Powinny tu być już od dawna, jednak cudownie rozlewająca się zewsząd esencja Sary nie nadchodziła. Może zaspały? A może nie żyją? Kto wie. A on nie może nikogo po nie nawet posłać, żeby to sprawdził, bo całkiem spore magiczne wojska kroczą w stronę ich obozowiska i wygląda na to, że nie zamierzają się zatrzymać umownej granicy, na samym środku polany.

Co chwile dostawał rozpaczliwe wiadomości od swoich skrzydlatych podwładnych. Że są coraz bliżej, że jest ich więcej niż wcześniej i że nie ma z nimi Henrego Azdorata.

Nim chyba martwił się najbardziej. Wyglądał, jakby nie był sobą. Bił od niego niesamowity chłód i mrok, a w oczach szalała obsesja, dla której nawet on – Lucyfer – był pełen podziwu. To, z jaką pasją wypowiadał każde zdanie, dotyczące Sary Kalerain, napełniało go szczerym zachwytem. On sam nie potrafił mówić tak o swojej ukochanej, a był wyjątkowo pewny swoich uczuć co do Shili.

Niespodziewanie zatrzymał się na postawnej sylwetce Abbadona. Brew skrzydlatego uniosła się w niemym zdziwieniu, kiedy czoło Pana Tenebris odbiło się od jego ramienia. Zamrugał pospiesznie, chcąc przepędzić rosnącą w jego wnętrzu panikę i rozpacz.

– Myślę, że nie ma co na nie czekać – odezwał się Anioł Zagłady, patrząc w jakiś punkt umieszczony daleko za nim. – Jeżeli nic nie zrobimy, Azdorat i jego armia zmiecie nas z powierzchni Jorden w ułamku sekundy.

– Rób, co uważasz za słuszne – Lucyfer pokiwał energicznie głową, wciąż błądząc myślami wokół Sary i Shili. – Poczekam tutaj na nie, w każdej chwili mogą się zjawić.

– Oczywiście – mruknął skrzydlaty, przeciągając ostatnią literę. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z namiotu, a chwilę później tembr jego głosu poniósł się po obozowisku, rozpoczynając nerwowy tupot ciężkich, militarnych buciorów i zdesperowany trzepot skrzydeł.

Stał przez chwilę, rozdarty przez wątpliwości. Powinien walczyć wraz ze swoimi. On ich tu przyprowadził i to on powinien stać na ich czele, pokazać im, że się nie boi, że mają przewagę nad magami i że rozniosą to ich całe miasto tak skrzętnie ukrywane pod magiczną granicą. Ale jemu wcale nie chodziło o walkę, esencję i tę głupią granicę. Chciał wrócić do domu.

Pamiętał swoje małe królestwo doskonale. W niemałym szoku był, kiedy okazało się, że ciągle nawiedzające go sny wcale nimi nie są. Całe dnie poświęcał na analizowanie wspomnień, jakie go prześladowały. Tęsknił za każdym kręgiem Piekła, jakie odwiedził podczas sennych wędrówek. Chciał znów przechadzać się brukowanymi, ciasnymi uliczkami i spoglądać w pomarańczowe niebo malowane wściekłym, piekielnym ogniem. Kiedy okazało się, że jest sposób na powrót, myślał, że padnie z podniecenia i szczęścia, jakie zalało jego serce. Mógłby w końcu uczynić swoją wybrankę królową i cieszyć się jej towarzystwem całymi dniami!

Jednak plan miał obsuwę, a on nie miał pojęcia dlaczego. Jego nogi rwały się do wędrówki, do małej pomalowanej na biało chatki, skrzętnie ukrytej przez magiczne zaklęcia. Serce biło mu w szaleńczym tempie, a krew szumiała w uszach, zagłuszając bojowe okrzyki jego towarzyszy. I znów przyłapał się na tym, że nie chodziło mu o powrót do domu. Nie w tym momencie. Teraz myślał tylko i wyłącznie o tym, czy Shila żyje i jest bezpieczna.

Jego ręce poszybowały w górę, a dłonie zwinęły się w ciasne pięści.

One sobie poradzą! Nie ma innej możliwości! Jego kontakt był pewny tego, że żadna z nich nie umrze i powinien mu wierzyć.

Wciągnął nosem powietrze w płuca, nadając swojemu ciało objętości. Wyprostował plecy, po czym ściągnął brwi i zacisnął szczękę tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz popękają mu zęby. Jednym susem dopadł do swojego polowego łóżka, podniósł materac i wyciągnął smukły miecz. Złapał za rękojeść pewną ręką i uniósł ostrze nad głowę.

Nie powinien pozostawać w cieniu. Wywalczy wolność dla swoich towarzyszy, nawet jeśli nie uda im się usunąć magicznej granicy, uda im się pobrać trochę dusz . Będzie się zastanawiał, kiedy w zasięgu jego wzroku pojawia się dwie, na ten moment, najważniejsze kobiety w jego życiu.

Wyszedł ze swojego namiotu i skierował się w stronę umownej bariery, na której miały się spotkać anioły i magowie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top