25. Ja się martwię.

Ten rozdział będzie lekkim odklejeniem od rzeczywistości, choć wątki wciąż mają chronologiczny ciąg. Poprzedni rozdział był krótszy, ten będzie dłuższy :)



Thomas Frighton P.O.V.

Kolejny piękny poranek w mieście strat i upadku właśnie się rozpoczął. Dla normalnie funkcjonujących osób o przyzwoitej porze. Dla mnie o czwartej rano. Właśnie od tej pory leżałem na wielkim dwuosobowym łóżku, ze splecionymi na białej poszewce na kołdrę palcami, uspokajając szybkie bicie serca. Kolejny koszmar wybudził mnie z dość burzliwego snu, a kiedy raz się przecknąłem, nie było mowy o ponownym przymknięciu oczu. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz poszedłem spać i obudziłem się o normalnej porze. Ale kiedy ma się dwubiegunówkę i różne inne problemy, trzeba się było przestawić na gorszy szyk życia. Na zawsze.

Nie powinieneś żyć, Thommy. 

Ten dzień jednak nie zapowiadał się tak źle, jak wszystkie inne, bo chciałem spotkać się z moją siostrą Lią i wspólnie mieliśmy zamiar pojechać na cmentarz, gdzie leżała pochowana niegdyś najsilniejsza kobieta na świecie - moja mama. Mój autorytet i opiekun w złych chwilach najgorszych dni. Bez niej wszystko było gorsze, waliło się. Nie należałem do grupy marzycieli, ale czasem, kiedy nie mogłem zasnąć, wierzyłem, że wciąż miała w moje życie wgląd. Że była przy mnie w jakiś wyimaginowany sposób. Jako osoba wierząca, naprawdę chciałem, by to okazało się prawdą. 

Przetarłem swoją zmęczoną twarz dłonią. Co dziwne, dzień dopiero się rozpoczął, a ja już nie miałem sił. Nie sądziłem, że w wieku zaledwie prawie dwudziestu lat mogłem czuć się tak jak gówniarz w liceum przez nadmiar nauki czy ciężko pracujący pracownik fizyczny. Poczułem pod palcami lekki zarost, więc pierwszym co zrobiłem po wstaniu z miękkiego materaca, było udanie się do łazienki. Nienawidziłem mieć nawet minimalnego zarostu. Mój ojciec taki nosił, a ja w żadnym calu nie chciałem wyglądać jak on, choć z wielu powodów i tak było to awykonalne. Chwilę dłużej po wykonaniu tej czynności stałem przed lustrem, badając swoją twarz. Ciemne oczy, ciemne włosy, te elementy czyniły mnie jeszcze bardziej groźnym niż w rzeczywistości byłem, ale nie narzekałem na to. Strach był dobry, a przynajmniej tak mi wpajano. Nie musiałem się w zasadzie starać, aby odpychać od siebie ludzi, a dzięki temu nie skazywałem ich na znajomość z takim popapranym człowiekiem jak ja.

No właśnie, więc po co tu jesteś? 

Usłyszałem dzwonek swojego telefonu. Nigdy nie lubiłem mieć pieniędzy i władzy, do czego tak chorobliwie dążył mój ojciec, więc nie starałem się o kupno bardzo drogiego telefonu. Samsung przecież też nie należał do najgorszych. Jednak zdziwiło mnie najbardziej to, że ktoś o piątej rano do mnie zadzwonił. Przeszedłem z przestronnej łazienki do salonu, gdzie podpięty pod ładowarkę leżał mój telefon. Zerknąłem na wyświetlacz. Widząc imię Jacka nie poczułem żadnego niepokoju czy czegoś w tym rodzaju. Wiedziałem, że w jego życiu układało się wszystko dobrze, jednak obawiałem się, że mógł mieć dla mnie jakieś złe wiadomości. Lubił spać do późna w soboty. 

– Co jest? – rzuciłem bez zbędnego powitania. Znał mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że lubiłem szybko przechodzić do sedna sprawy.

– Obudziłem cię? – spytał kulturalnie jak to miał w zwyczaju, choć wiedział, że z całą pewnością już od dawna nie spałem.

– Nie, właśnie się goliłem – oznajmiłem, przejeżdżając dłonią po gładkiej żuchwie. – Coś się stało?

– Chodzi o Veronicę – zaczął wolno. Przymknąłem na chwilę powieki, wzdychając, ale nie przerwałem Jackowi w jego wypowiedzi. – Od kilku dni coś się z nią dzieje. Nie odbiera telefonu, nie utrzymuje z nami kontaktu, nie chodzi do szkoły i...

Z Veronicą Gryffin było tak, że zawsze działała po swojemu. Rozmawialiśmy ostatni raz w niedzielę, kiedy wydawała się nie być sobą. Próbowałem jej wyjaśnić wszystko, co ją zraniło, odnośnie jej kuzynki, ale nie chciała mnie słuchać. Wyszła z gabinetu psychologicznego i stała na zimnie ze smutkiem i zmęczeniem na swojej twarzy. Poczułem ironizm tej sytuacji, ponieważ oboje korzystaliśmy z usług tego samego psychologa. Wiedziałem, że tu była, bo namierzyłem jej komórkę. Nie mogłem pozwolić na to, by pogodziła się z treścią słów, które wyrzuciła mi przez telefon. 

– A nie pomyślałeś, że po prostu tego nie chce? – przerwałem przyjacielowi. Każdy potrzebował oddechu, nawet tak silna osoba jak Veronica Gryffin. 

– Teoretycznie tak, ale nie rozmawia nawet z Dylanem, a to jej przyjaciel. Nikt nie wie, co się dzieje – dodał autentycznie przejęty. Przysiadłem na podłokietniku fotela obok wbudowanego w ścianę kominka i obserwowałem jak powoli świat budził się do życia.

– I czego ode mnie oczekujesz? – Zaczynałem rozumieć, czemu zadzwonił do mnie tak wcześnie w sobotę. Nie zdziwiłbym się, gdyby Gryffin nie otworzyła nawet drzwi, kiedy pojawił się przed jej domem. 

– Że z nią porozmawiasz – odpowiedział wolno, ale dosadnie, wiedząc o jak poważną rzecz prosił. 

Ona nie chciała ze mną rozmawiać, nie chciała znać. Dała mi to jasno do zrozumienia, zostawiając wszystkie rzeczy, jakie kiedykolwiek jej dałem przed moim mieszkaniem w pudle, podpisanym z masą wulgaryzmów, o których nawet nie spodziewałem się po niej, że ich użyje. Ale to rozumiałem. Zrozumiałem też po tym, gdy nie odebrała ani jednego z moich czterdziestu dwóch telefonów, które za każdym liczyłem czy także nie odpisała na ani jedną wiadomość, spośród dwudziestu dwóch. Miała prawo mnie nienawidzić i właśnie o to w tym wszystkim chodziło, by mnie nienawidziła. 

– Myślisz, że będzie chciała rozmawiać ze mną, skoro nie chciała ze swoimi bliskimi? – spytałem miękko, spokojnie. Naprawdę ciekaw byłem dlaczego uważał, że byłem w stanie uzyskać od niej odpowiedź.

Jesteś potworem.

– Tak, bo twój temperament nie pozwoli jej na inną opcję – odpowiedział, a ja uniosłem prawy kącik ust. Pokręciłem lekko głową, ale wiedziałem, że miał rację. Kiedy ktoś kształtuje charakter swojego dziecka jak swój, ciężko go zmienić.

– W porządku, zrobię co w mojej mocy – oznajmiłem spokojnie. Moi przyjaciele rzadko mnie o coś prosili, bo wiedzieli, że należałem do grupy osób, które nie miały za wiele czasu na niesienie pomocy, ale jeśli już mnie prosili o przysługę, zawsze się z niej wywiązywałem. 

Odgoniłem nieprzyjemne myśli w tył głowy, jakie zawsze rano mi towarzyszyły, i wyszedłem na balkon, żeby oddać się rozkoszy uzależnionego od nikotyny człowieka. W miejscu, gdzie znajdowało się moje mieszkanie drogi nie były na szczęście zakorkowane. Mało kto i kiedy ktoś z nich uczęszczał. Ponadto, mieszkając na najwyższym piętrze nie miałem prawa narzekać na hałas. Zaciągnąłem się mocnym Rothmansem i spojrzałem w dal, oddając się myślom. Moje rozterki nigdy nie dotyczyły tego, jakie kupić mleko czy w co się ubrać. To zawsze ci ludzie, którzy postanowili się do mnie przywiązać, zajmowali mój umysł. I właśnie tym razem było podobnie.

Veronica Gryffin, choć dla mnie po prostu Dark, była definicją czystej nieprzewidywalności. Jako jedna z nielicznych potrafiła mnie zaskoczyć i szczerze w niej tego nienawidziłem. Wolałem porządek i spokój, a ona choć wydawała się na pozór spokojna, miała swój charakterek i nie lubiła porządku. Nie potrafiłem jej rozgryźć. Żyjąc na co dzień z enigmą można było oszaleć, a ja sam z siebie byłem już ostro pojebanym człowiekiem. Jak na prawie osiemnaście lat odznaczała się sporą nierozsądnością, czyli prosto rzecz ujmując, głupotą. Nigdy nie myślała o konsekwencjach i zachowywała się nieszablonowo. Była pełna ekspresji, a mimo to nie znałem delikatniejszej, a zarówno tak silnej kobiety jak ona. Ta nietuzinkowa osoba budziła we mnie wściekłość czy niezrozumienie. Nie mógłbym skłamać w jednej kwestii - dzięki niej czułem się potrzebny, ale to wciąż było zbyt mało, bym nie był prześladowany przez własne życie.

Wypaliłem spokojnie papierosa i wyszedłem z balkonu w tym samym czasie, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wyłaniać się zza wysokich budynków Atlantic City. Ogarnąłem coś do jedzenia i od razu posprzątałem, gdyż nieporządek w moim azylu budził we mnie wyjątkową irytację. Być może z tego powodu nie zapraszałem gości do swojego mieszkania. Cały ranek jak zwykle mnie nudził. Bo cóż można robić tak wcześnie rano? Wziąłem wszystkie te prochy, które przepisywał mi lekarz i jak zwykle chwilę postałem przy blacie, zastanawiając się ile musiałbym ich zażyć, by ze sobą skończyć.

Każdy by na tym skorzystał, Thommy.

Przeszedłem przez salon i spojrzałem w stronę pokoju na samym końcu długiego korytarza. Tam stał fortepian. Nauczyłem się na nim grać, bo ojciec tego chciał. Inni rówieśnicy grali w piłkę nożną czy koszykówkę, a pionek Brada Frightona uczył się brzdąkania na tym instrumencie. Stał tutaj, bo mimo złych wspomnień, gra na fortepianie mnie relaksowała, a z moim temperamentem i brakiem cierpliwości, jak to ujął Jack, musiałem mieć ten instrument w zasadzie pod ręką. Moje zaangażowanie i zainteresowanie nim wzrosło dopiero wtedy, gdy Dark wyznała, że lubi, gdy gram. Nie wiedziałem, czemu wziąłem te słowa tak bardzo do siebie. Być może z egoizmu, jakim się cechowałem, a być może próbowałem być narcyzem, choć w moim przypadku to była dość trudna umiejętność. Nieprzypisana do mnie.

Przebrałem się w czarne jeansy i tego samego koloru bluzę z kapturem. Skoro miałem w tę sobotę opuścić dom i to na czas dłuższy, a następnie pojechać do Dark, musiałem się jakoś prezentować. Na górnej części ubrania znajdował się minimalistyczny znaczek róży. Uwielbiałem prostotę. Co do tego, czemu ubierałem się w tak ciemne kolory... Sam w zasadzie nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Od kiedy uciekłem z domu rodzinnego, to właśnie ten kolor stał się znaczącym dla mnie. Moja mama stwierdziła, że po prostu próbowałem ukryć się w cieniu świata, bym nie znosił jego ciężaru tak źle, jak ona. To była dobra teoria, jednakże miałem pewną swoją. Czerń od dawien dawna oznaczała smutek, rozpacz, żałobę. Być może wciąż tkwiłem w żałobie, bo własny ojciec zabił we mnie to, co powinienem posiadać jako dziecko czy nastolatek. Z czasem jednak po prostu zacząłem kupować ubrania w jednym kolorze. Tak było praktyczniej, a prostota to rzecz w moim odczuciu bardzo ważna.

Ostatecznie do granic możliwości znudzony zabrałem się za czytanie książki. Kiedyś zobaczyłem ją w pokoju Gryffin. Nie, nie chodziło tutaj o Grey'a i jego zagrywki. Rozbawiła mnie wtedy jej mina i rumieniec, kiedy ją zobaczyłem. Mówiłem o kryminałach niejakiej Gerritsen. Dark miała gust do książek, który w jednej czwartej rekompensował jej szaleństwo, choć w innym stylu niż moje. Jednakże gdybym miał skłamać, musiałbym powiedzieć, że w niej tego nie lubiłem. Prawda jednak prezentowała się inaczej. Lubiłem ją i każdą jej stronę. Była mądra, utalentowana, odważna i czuła. Tą czułość podziwiałem w niej najbardziej. Dlatego tym bardziej bolało mnie to, że w niej ją zabiłem, jednak moje pobudki miały naprawdę głębokie i mocne pokrycie, a ona, chciała czy nie, musiała to zrozumieć. 

***

Jechałem swoim samochodem do Margate City. Tam mieszkali moi dziadkowie wraz z Lią. Gdyby moja babcia zobaczyła, że jadę motocyklem, z całą pewnością zmieniłaby o mnie zdanie. Ona w porównaniu z dziadkiem o niczym nie wiedziała. Tak było lepiej dla niej, miała problemy z sercem i dodatkowe stresy z pewnością by przyczyniły się do jej osłabienia. Dziadek mnie wspierał, dał mi nawet pracę w warsztacie i przepisał mi go po swojej śmierci. Nie pochwalał zachowania swojego syna, a także po części mojego, że opuściłem się w pracy w warsztacie. Zgodził się jednak ze mną w kwestii, że Lia powinna mieszkać daleko ode mnie, aby nikt nie mógł jej skrzywdzić. Dziadek miał oczy dookoła głowy i pilnował swojej wnuczki jak oka w głowie. Często rozmawiał z moim ojcem, czego ja nie robiłem, bo zależało mi, aby pozwolił mi żyć swoim życiem. Nawet wiedząc, że miałem chorobę dwubiegunową, nic sobie z tego nie robił, a wręcz przeciwnie - chciał jeszcze bardziej, bym pracował dla niego.

Jednak często mieszał się w nieswoje sprawy, tak jak tym razem to było. Za każdym razem zalewała mnie krew, jednak nic nie mogłem z tym zrobić. Żałowałem, że miałem go za ojca. Chciałem, by się zmienił lub po prostu zniknął z życia mojego i Veronicy. Zawsze mieszał się tak, by jak najbardziej ją zranić. A przy tym też mnie, bo na nikim od tak dawna mi nie zależało, jak na niej. 

Więc dlaczego się jeszcze nie zabiłeś?

Zatrzymałem wóz na krawężniku przed bungalowem moich dziadków. Okolica tutaj była nad wyraz spokojna, a sąsiedzi akceptowali mój stosunek do innych ludzi. Nie wtrącali się w nieswoje sprawy, nie zależało im na tym, by pozyskać na temat tego jednego chłopaka, który zjawiał się dwa razy w miesiącu w domu Frightonów seniorów żadnych informacji. 

Wysiadłem ze swojego Dodge'a Challengera i zatrzasnąłem drzwiczki. Przypomniało mi się jednocześnie jak kiedyś Gryffin uważała to auto za Audi. Jej nierozgarnięcie miało w sobie coś zabawnego, ale też, ku mojemu zdziwieniu, uroczego. I choćbym kłamał każdą napotkaną mi osobę, że nie była urocza, siebie nie byłbym w stanie. Bo coś uroczego miała w sobie i sam nie wiedziałem czy mnie to bardziej cieszyło, czy przerażało. Ale przecież ja byłem ostro stuknięty i miałem zmiany nastroju częściej niż każda rozemocjonowana nastolatka.

Zastukałem w drzwi i upewniłem się, że nie czuć było ode mnie papierosami, których babcia nienawidziła. Po zaledwie kilku chwilach drewniana płyta uskoczyła i zobaczyłem jedenastoletnią blondynkę o niebiesko-zielonych oczach. Wyglądała jak matka, nie ojciec, co zawsze napawało mnie radością. Lia uśmiechnęła się do mnie, lekko i delikatnie, jak tylko ona potrafiła. Pod względem charakteru przypominała mnie - była skryta, a jednocześnie przenikliwa. Miała jednak też cechy Kelly - dobre serce i szczere oczy. 

– Thom – powiedziała, wkładając w to słowo swoje uczucia. Ja również za nią tęskniłem i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo. Przytuliłem ją i wziąłem na ręce. 

– Lio, ty chyba znowu urosłaś – zauważyłem z lekkim uśmiechem. Uniosła dumnie głowę i pozwoliła, bym wniósł ją do środka. Potem postawiłem ją na ziemi i chwyciłem za dłoń. 

Cały dom wyglądał bardzo nowocześnie. To w sumie dzięki mnie, bo babci bardzo spodobał się wystrój mojego mieszkania, więc ich miejsce zamieszkania wyglądało podobnie do mojego. Ściany były białe albo szare, ale większości i tak się wyzbyli, aby wprowadzić więcej przestrzeni. Na nich znajdowały się duże okna przyozdobione kotarami, a na panelach w kolorze miodowego brązu leżały dywany w białym kolorze. Przeszliśmy razem z Lią do salonu. Wciąż trzymałem swoją młodszą siostrę za dłoń. Ona dawała mi w pewnym sensie radość patrzenia na świat jej nieskalanym złem spojrzeniem. 

– Thomas? – Usłyszałem głos babci z kuchni. Przeszedłem w tamtym kierunku. Starsza kobieta o delikatnych rysach twarzy stała przy kuchence i piekła omlety, które lubiłem. Może nie jakoś wybitnie, ale te smaki przypominały mi dobre chwile w domu.

– Cześć, babciu – powiedziałem ciepło, puszczając siostrę i podchodząc do kobiety. Schyliłem się, by mogła mnie przytulić i objąłem ją jedną dłonią. Zawsze używała tych samych różanych perfum. 

– Dawno cię nie było. Czyżbyś poznał jakąś dziewczynę? – Spojrzała na mnie bystrym spojrzeniem. Zawsze potrafiła mnie rozgryźć i to było mocno przerażające. Za to tak bardzo w jej stylu.

– Być może – odpowiedziałem mocno wymijająco, na co wydęła wargę, ale nie ciągnęła tego tematu. – Jak się czujesz?

– Naprawdę w porządku – odparła, odwracając się w moją stronę. – Mam zamiar w tym roku posadzić słoneczniki. Niegdyś bardzo je lubiłeś... a może to Mikelly je lubiła. Sama już nie wiem – prychnęła, machając dłonią.

– Nie, słoneczniki lubię ja, babciu – wtrąciła Lia, na co parsknąłem śmiechem. Starsza kobieta również zaczęła się serdecznie śmiać. Pierwszy raz od dawna zacząłem się śmiać.

– Masz pamięć złotej rybki – stwierdziłem, patrząc na starszą kobietę. 

– Niestety. – Wzruszyła niedbale ramionami z lekkim uśmiechem. Babcia zawsze mnie lubiła, mimo mojej odmienności. – A czemu Kelly dzisiaj nie przyjechała? 

Temat mojej drugiej siostry był ciężki. Wiedziałem, czemu nie przyjechała, ale przecież nie mogłem powiedzieć, że była na spotkaniu odwykowym, bo uzależniła się od narkotyków. Szczególnie musiałem to trzymać dla siebie przy Lii, bo Kelly była dla małej autorytetem i nie chciałem tego niszczyć. Byłem dumny z Kells. Kiedyś to ona sprawiała, że się uśmiechałem. Teraz było odwrotnie, to ja sprawiałem, że na jej twarz wpełzał minimalny uśmieszek. Wychodziła na prostą, ale niewątpliwie dużo przeszła i miałem wrażenie, że nie chodziło tu tylko o śmierć naszej mamy. 

– Szczerze mówiąc nie wiem – skłamałem spokojnie. – Dzisiaj ma wykłady, to może być jeden z głównych powodów – dodałem, a babcia skinęła głową.

– Kells była tutaj we wtorek – powiedziała Lia. Spojrzałem na nią. Jak na jedenastolatkę wykazywała sporą chęć na rozmowy dotyczące tematów innych niż powinny ją jako dziecko interesować. Ale tak było od zawsze.

– Liano, idź po swojego dziadka, zjemy razem. – Babcia uśmiechnęła się do blondynki. Ta skinęła głową i wbiegła po schodach na górę. – Zadaje dużo pytań i jest bardzo wycofana – mruknęła, rozkładając jedzenie na talerzach. 

– Jakich pytań? – zapytałem, unosząc na nią spojrzenie. Zdjąłem kurtkę i powiesiłem ją na krześle, na którym następnie usiadłem. 

– Pyta o rodziców. Gdzie jest jej ojciec. Czemu się nią nie zajmuje, czemu nie odwiedza. Czasem trudno wymyślić jakieś dobre kłamstwo, bo ma ogromną moc dedukcji. –Westchnęła i usiadła do stołu. – Porozmawiaj z nią. 

– Tak zrobię – obiecałem jej. Skinęła lekko głową, zamyślona. Potem do kuchni weszła Lia i dziadek. Żałowałem, że tak zaniedbywałem kontakt z małą.

– John, co ja mówiłam o chodzeniu w butach po domu? – zganiła go babcia, kręcąc głową. 

– Helen, daj spokój. Przyjechał mój wnuk. – Puścił do niej oczko, ale zdjął swoje buty przed wejściem do kuchni. Potem się wyprostował i na mnie spojrzał. – Thom, dobrze cię widzieć. 

Wstałem bez wahania i go przytuliłem. Dziadek zawsze był po mojej stronie. Kierował się logiką i uczuciami, rozgraniczając jedno od drugiego. Zawsze mnie wspomagał i dawał ogromne wsparcie w starciu z moim ojcem, a jego synem. Myślałem nie raz, że może ma wyrzuty sumienia za wychowanie Brada w taki sposób, ale wiedziałem też, że po prostu mnie kochał. To był mój autorytet. Zawsze chciałem być jak on. Zawsze chciałem mieć wybór. Gdyby porównać mnie do postaci z uniwersum Harry'ego Pottera, to niewątpliwie byłbym Draco Malfoyem.

– Ciebie też – odpowiedziałem mu, odsuwając się. Usiadłem na krześle obok Lii. Dziewczynka jadła swój omlet i patrzyła na nas, analizując wszystko swoim wzrokiem. – Co słychać? – zwróciłem się do Johna. 

– Wszystko po staremu. – Zabrał się za jedzenie, rzucając mi krótkie spojrzenie. – A u ciebie? – Miałem wrażenie, że to pytanie miało pewnego rodzaju drugie dno. 

Kiedy John Frighton dowiedział się, że upozorowałem swoją śmierć wcale nie był zachwycony. Długo przekonywał mojego ojca, aby ustąpił, a ja rozmawiałem z Hectorem, który po konsultacji z Bradem Frightonem, ustąpił na moją propozycję. Jednakże dziadek do tej pory nie rozumiał, czemu tak postąpiłem, o czym wiele razy mi przypominał. Nie rozumiał bądź nie chciał zrozumieć, ponieważ nigdy nie poznał pewnej brunetki, o której to wolność próbowałem zawalczyć. Nie udało mi się, ale przynajmniej próbowałem, nie trwałem wiernie u jej boku. Tego nikt nie mógł mi zarzucić. Osoba bez wyboru cieszy się po prostu z choćby minimalnej do niego możliwości. 

– Szczerze mówiąc, nic się nie zmieniło – powiedziałem, choć moje wyznanie nie było aż tak prawdziwe. W oczach dziadka błysnęło coś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że mi nie uwierzył.

Jedliśmy w ciszy, którą jedynie chwilami przerywała mała blondynka, mówiąc jak dobrze babcia gotowała albo opowiadając jak radziła sobie w szkole. Jak na jedenaście lat mogłem śmiało stwierdzić, że uczyła się wybitnie dobrze. Najlepiej radziła sobie jednak z matematyką, czyli chlubą naszej rodziny, oraz angielskim, podobnie jak ja. Lia lubiła grę na fortepianie i pisała swoje własne historie. Rosła na kogoś wielkiego, wiedziałem o tym. Nie zamierzałem tłamsić w niej dziecięcych zainteresowań. Ba! Pragnąłem je w niej rozwijać, choć oczywiście było to szalenie niebezpieczne.

– Lia, pokaż Thomasowi swoje wypracowanie na angielski, na pewno mu się spodoba – powiedziała jakiś czas później babcia. Ona piła kawę, a dziadek zmywał po jedzeniu. Staruszka posłała mi znaczące spojrzenie. 

– W porządku. – Jedenastolatka się uśmiechnęła i na mnie spojrzała. Odwzajemniłem jej uśmiech i ruszyłem za nią po schodach, w stronę jej pokoju. 

Ulubionym kolorem mojej młodszej siostry był zielony. Ale nie jakiś ciemny czy jasny, jak to mawiała. To musiał być perydot. Uwielbiała kolor perodytu. Dlatego też właśnie ta barwa dominowała w jej pokoju. Przyjazny odcień zieleni pokrywał ściany, a także dywan i koc na dwuosobowym łóżku. W rogu pomieszczenia znajdował się keyboard, a po przeciwnej stronie biurko oraz biblioteczka wraz z bujanym fotelem. Mały azyl jedenastolatki o nieskazitelnym porządku. Mała miała to po mnie, to na pewno. 

– Babcia chciała, żebyś ze mną pomówił, prawda? – zapytała, podając mi swoje wypracowanie. Powinienem się domyślić, że Lia się zorientuje. 

– Tak. – Nie zamierzałem jej okłamywać. – Mówi, że zadajesz dużo pytań. – Uniosłem pytająco brew. Mnie też mogła je zadać. 

– Po prostu nikt nigdy nie traktuje mnie poważnie – wyznała smutno. – Uważacie, że mało wiem, ale to nieprawda. Czemu nie pozwalacie mi się widzieć z tatą? Zrobił coś złego, prawda? – Nie miałem serca mówić jej prawdy.

Położyłem jej wypracowanie na łóżku i uklęknąłem przed nią. Czułem się jak ojciec, a to właśnie przez niego musiałem odbyć z nią tę rozmowę. Miałem jej powiedzieć, jak okropnym człowiekiem był i przebić jej wyobrażenie na kochającego ojca. Chwyciłem jej drobne dłonie w swoje i spojrzałem w oczy. Teraz widziałem w nich tą jedenastoletnią dziewczynkę, która czuła zawód i rozczarowanie nami, bo traktowaliśmy ją jak małe dziecko w bańce bezpieczeństwa. Z dnia na dzień bardzo dorastała, mentalnie i fizycznie. 

– Twój ojciec nie jest dobrym człowiekiem, kochanie – powiedziałem do niej spokojnym głosem. – Nie chcemy, żebyś utrzymywała z nim kontakt. Dlatego tak mało wiesz, to niebezpieczne. 

– Rozumiem – oznajmiła po chwili. – Ale obiecaj mi, że kiedyś wszystko mi wytłumaczysz. – Uśmiechnąłem się do niej blado. Na pewno opanowania nie odziedziczyła po mnie. 

– Obiecuję. 

Bo co miałem odpowiedzieć? 

Przez godzinę słuchałem jej gry na keyboardzie, czyli pseudo instrumencie, który nawet nie powinien być nim nazywany, czytałem wiersze i zachwycałem się jej wypracowaniami i wynikami w szkole. Lia była dobrze wychowywana, a mnie rozpierała duma. Nie mogłem pozwolić, by coś jej się stało. Chciałem zawsze ją chronić, być dobrym starszym bratem. Nie byłbym dobrym ojcem, ale wiedziałem, że mogłem postarać się o bycie najlepszym opiekunem i dawać małej wsparcie, na jakie zawsze zasługiwała. Nie zamierzałem jej zawieść. Lia była za dobra dla tego świata. Kogoś mi to przypominało. 

Kiedy wychodziłem z domu późnym popołudniem, usiadłem z dziadkiem na werandzie. W powietrzu czuć było wiosnę, jako że zaraz miał zacząć się kwiecień. Ławka, na której siedzieliśmy, lekko skrzypiała. Dziadek wpatrywał się w dal, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że o wszystkim wiedział. Jego dobrym przyjacielem był sam Death, a przed nim ludzie trzęśli portkami, więc dziadek nie musiał się martwić tematem Darkness i swoim synem. Miał immunitet swojego przyjaciela. A sam Death znał fakty na każdy temat. 

– Zrobiłeś to, by chronić i ją, i siebie – stwierdził spokojnie John. Poczułem na sobie jego spojrzenie. – Zrozumie to, Thomas. 

– Nie chce mnie znać, dziadku – odpowiedziałem chłodno. – Nawet nie chce zrozumieć. 

– Brad nie powinien w to ingerować. Szczególnie wykorzystując do tego Seraphine – kontynuował spokojnym głosem, choć wiedziałem, że był wściekły. – Ale musisz z nią o tym porozmawiać. Na pewno jest zdruzgotana, a nie wie, jak jest naprawdę. 

– Zaprzepaściłem wszystko. – Starałem się o nonszalancki ton, ale dotarło do mnie, że to naprawdę była prawda. 

– Po prostu powiedz jej, że...

– Że co? – przerwałem mu i wreszcie na niego spojrzałem. – Że własny ojciec wykorzystał fakt, że mam u niego dług, bo ocaliłem ją przed wcieleniem do Darkness? Że kazał mi w taki sposób wywabić Cartera Dixona i miała mnie znienawidzić, bo inaczej by mnie i ją zabił? Znalazłaby na to wszystko inne wyjście z sytuacji, którego ja bym nie zauważył. Powiedziałaby, że mogłem jej to powiedzieć wcześniej, ale gdybym to zrobił, Brad zabiłby Selenę, a to by ją doszczętnie zniszczyło. 

– Brad mocno przesadza z tym, co robi. – John pokręcił głową z gorzkim wyrazem twarzy. – Był inny sposób na to, żeby go wywabić, nie musiał wykorzystywać do tego ciebie i Seraphine. Ogłosił wasz związek w Darkness, bo chciał wpłynąć na ciebie. Myślę, że mści się na tobie, bo ukrywasz przed nim Lię. 

– Gdybym mógł, wywiózłbym ją na drugi koniec świata. – Poczułem dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, co mogłoby się stać, gdyby Lia poznała swojego ojca. Moja siostra musiała być bezpieczna.  

– Nie musisz jej niczego zdradzać, ale zasługuje na przeprosiny i choć chwilę wsparcia – kontynuował dziadek. – Selena wywiązała się ze swojej części umowy i wyjechała z Atlantic City, ale Veronica wciąż jest twoim Brightness. Nawet, jeśli jesteś związany z Seraphine. 

– Masz rację. – Znowu spojrzałem w dal. Wciągnąłem wiosenne powietrze w płuca. – Pojadę do niej. 

Wtedy obiecałem sobie, że zrobię wszystko, żebyśmy uciekli od takiego życia. Z Darkness.

***

Jakiś czas później moje auto stało już przy krawężniku nieopodal domu Veronicy Gryffin. Chwilę w nim siedziałem, obserwując pogrążony w ciemności budynek. Mogłem zgadywać, że po raz kolejny sędziego Gryffina w ich miejscu zamieszkania nie było. Tylko jaki tego mógł być powód? Ostatnim czasem w tej rodzinie utworzył się rozłam. Zbyt mały, by mogli zobaczyć to tak chętnie zapraszający ich goście Atlantic City na różne okazje, lecz na tyle duży, bym mógł zobaczyć to ja. Ale być może było to spowodowane tym że po prostu lubiłem obserwować i opracowywać swoje własne teorie na różnorakie tematy. 

Wysiadłem z samochodu, blokując drzwi pilotem i wszedłem na posesję. Nie byłem jednak na tyle głupi, żeby wejść drzwiami. To, że światła się nie paliły nie musiało od razu oznaczać, że Simona Gryffina nie było. I naprawdę nienawidziłem tego robić. Umniejszało to mojej powadze i profesjonalnemu podejściu do życia, ale to chyba był jedyny powód, żeby dostać się niezauważony przez nikogo do domu brunetki. Cóż, miała kilku niewygodnych sąsiadów, którzy zostali sprawdzeni i miałem pewność, że nikt nie przyglądał się moim poczynaniom, ale założyłem mimo wszystko kaptur na swoją głowę. Czułem się jak złodziej czy śmieć, burząc jej przestrzeń prywatną i wchodząc po rynnie z tyłu jej domu.

 Ta rynna powinna się pode mną zarwać.

 Dotarłem do jej okna bez ani jednego odgłosu, który mógłby zwrócić czyjąś uwagę. Jak się spodziewałem, szyba została zasłonięta grubą firaną, za którą pewnie znajdowała się góra książek, by kompletnie nikt nie zaprzątał jej spokoju. Cóż, miało się to w niedługiej przyszłości zmienić, bo otworzyłem je bez większego problemu. Już dawno opracowałem sposób, by otworzyć to okno w taki sposób, by nie nosiło żadnych śladów mojej działalności. Książki runęły na ziemię z głośnym hukiem, a firana w kolorze głębokiej szarości, jak mi się zdawało od blasku lamp ulicznych, zerwała się i opadła na stos utworzony na ziemi.

– Veronica? – rzuciłem w przestrzeń. Było zbyt ciemno, bym coś zauważył. Przełożyłem więc nogę przez parapet, a następnie drugą i wszedłem do pomieszczenia, w którym zawsze unosił się ten zapach perfum przypasowanych w moim odczuciu bezpośrednio do Dark.

I nagle poczułem mocne uderzenie w tył głowy, a następnie coś ciepłego na włosach, przez co złapałem się za potylicę i tylną część czaszki, sycząc cicho z bólu. Chwilę później światło rozbłysło i zobaczyłem przestraszoną sylwetkę drobnej brunetki, która trzymała w swoich dłoniach nieco zakrwawiony kij do golfa. Nie miałem pojęcia skąd ona go wzięła. 

Mogłaś uderzyć mocniej.

Spojrzała mi w oczy. Zobaczyłem w nich obojętność i wiedziałem, że na wszystko było już za późno. Puściła kij i upadł z łoskotem na ziemię. Nie odezwała się słowem, choć w jej oczach zobaczyłem ból. Wciąż pamiętałem nasze ostatnie spotkanie na tamtym cholernym parkingu. Mówiła, że jest chora. Miałem nadzieję, że to nie była prawda, bo nie chciałem pogorszyć jej stanu. Nie miałem pojęcia jednak, jak się z tego wszystkiego wyplątać. Wiedziałem tylko tyle, że zamierzałem powiedzieć jej prawdę. Selena wyjechała, miałem pewność, że sobie poradzi, a Brad nie wiedział, że tu byłem. Veronica musiała potem udawać do mnie nienawiść, ale miałem pewność, że to nie stanowiłoby dla niej żadnego problemu. 

– Pójdę po ręcznik – rzuciłem w przestrzeń. Nie ruszyła się nawet wtedy, kiedy ją mijałem. Jednak gdy wróciłem do pokoju, siedziała na łóżku i wciągała na siebie bluzę. – Dlaczego nie odbierasz od nikogo telefonu i z nikim się nie kontaktujesz? – Potrząsnąłem głową i skupiłem wzrok na bladej twarzy Dark.

– Musi być powód, bym chciała pobyć sama? – zapytała cicho. Jej głos był melodyjny, ale też melancholijny. 

– Z nikim się nie kontaktujesz. Martwimy się. – Zrobiłem krok w przód i położyłem ręcznik na podłodze. – Ja się martwię – dodałem i zdałem sobie sprawę, że to prawda. Prychnęła na moje słowa. Zasłoniłem okno kotarą i upewniłem się, że nikt nas nie widział. 

– Martwisz się tylko o czubek własnego nosa – stwierdziła beznamiętnie. Jej obojętność mnie denerwowała. Przypominała mi mnie z dawnych lat. 

– To nie jest prawda. – Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Wdziałem w jej oczach rozpacz. – Przepraszam cię. – Zrobiłem kolejny krok. – Przepraszam, że cię tak zniszczyłem. 

– Czy ktoś cię zmusił do takiego układu z Seleną? – Zaskoczyła mnie swoim pytaniem, a tym bardziej faktem, że było takie trafne.

– Mój ojciec – odpowiedziałem jej. Pokiwała wolno głową, nie odrywając ode mnie spojrzenia. 

– Rano wyjechała – oznajmiła cicho. – Ale powiedziała, że wszystko mi wyjaśnisz. Nie mam siły, by się kłócić i wykrzykiwać, że cię nienawidzę. Doskonale to wiesz.

Miała rację, wiedziałem. 

– Co się z tobą stało? – zapytałem, robiąc kolejny krok w jej stronę. Stałem w nogach jej łóżka i patrzyłem na wrak dziewczyny, którą uważałem za najsilniejszą, jaką było mi dane poznać. To ja ją zniszczyłem. 

Nie odpowiedziała, za to zmieniła swoją pozycję, siadając tyłem do mnie i dając mi tym samym do zrozumienia, że zakończyła temat. Ale przecież nie po to przedzierałem się do jej okna po rynnie, żeby teraz tak po prostu wyjść bez żadnych rezultatów, których oczekiwał ode mnie Jack jak i zapewne większość ekipy. Veronica nie chciała rozmawiać, ale nie oznaczało to, że ja musiałem wyjść. Nie zamierzałem jej pozostawiać samej, bo choć zawiodłem jej zaufanie podobnie jak ona moje, wciąż stanowiliśmy dwuosobową drużynę z jednym celem. Ucieczką z tego życia. I nie zamierzałem zmieniać naszego planu z powodu jej kaprysu. Czy byłem egoistą? Tak, oczywiście, ale to wszyscy wiedzieli nie od dzisiaj. Łącznie ze mną. 

– Pamiętasz ten czas, kiedy Hector chciał zrobić cię pełnoprawnym członkiem Darkness? – zacząłem i nawet nie oczekiwałem odpowiedzi. Wiedziałem, że słucha. – Brad powiedział mi, że mam u niego dług. Kilka tygodni temu powiedział mi, co nim było. Miałem wywabić z ukrycia Cartera Dixona, który wrócił do miasta. Pokazałaś mi kartkę, którą do ciebie napisał, nie miałem wątpliwości, że wrócił. Brad zaszantażował także Selenę. – Przełknąłem gorzko ślinę. – Zagroził nam śmiercią, jeśli nie weźmiemy udziału w jego planie. Miałaś nas znienawidzić, a Carter, który cały czas cię śledził, zobaczyć to na własne oczy.

– Dlaczego miałam cię znienawidzić? – wychrypiała cicho, nie odwracając się.

– Bo taki był jego kaprys – odpowiedziałem chłodno. – Bo chciał mnie zniszczyć, bo chciał, bym cię zranił. 

– Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej? 

– Bo Brad, gdybym ci to powiedział, miał zabić Selenę. – Znieruchomiała na moment, ale odetchnęła i odwróciła się w moją stronę. 

– Więc ją zabije? – wyszeptała z lękiem. 

– Wyjechała z miasta, choć ogłoszono nas jako parę w Darkness. Selena wie, jak o siebie zadbać, a teraz mam pewność, że będzie ciężej mu ją zabić. 

– Znaleźliście Cartera? – Zadała kolejne pytanie. Zawahałem się nad udzieleniem jej odpowiedzi. I tak była w złym stanie. Jednak zdałem sobie sprawę, że ona zasługiwała na prawdę po tym wszystkim. 

– Mamy jego trop – odpowiedziałem wolno. Głowa wciąż mnie bolała po jej ciosie. – Powiesz mi, czemu nie odbierałaś od nikogo telefonu? Czemu siedzisz sama w zamknięciu? – Delikatnie dotknąłem jej ramienia, a ona się spięła, więc zabrałem rękę.

Lubiłem to, jak ta dziewczyna reagowała na mój dotyk. Jak jej skóra nagrzewała się, a źrenice rozszerzały z ekscytacji. Teraz tego nie było. Wszystko to ustąpiło niemocy, która zawładnęła nią od stóp po czubek głowy. Veronica Gryffin wyglądała jakby miała za chwilę się rozpaść. Nie chciałem, żeby się rozpadła. Mieliśmy uciec z ciemności, a nie się w niej pogrążyć. I mieliśmy zrobić to albo razem, albo wcale. Bo dzięki niej ja również się nie rozpadłem. Ten fakt odkryłem już wieki temu, gdy pod koniec tamtych wakacji unikała mnie, ignorowała wiadomości i połączenia. Teraz była powtórka z rozrywki. 

 – Moja matka wróciła – wyszeptała ze łzami w oczach. – A wraz z nią jej dwójka dzieci. – Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego. Usiadłem obok niej na łóżku. Spojrzała na mnie nieufnie, a mimo to, ciągnęła dalej: – To okropne. Widzę, jak tata ciężko to znosi i jednocześnie nie rozumiem, czemu nie wyrzuci ich z domu.

– Gdzie oni teraz są? – zapytałem spokojnym i kojącym głosem. 

– Tata pracuje w gabinecie, a oni pojechali na kolację do jakiejś restauracji. – Chłodno prychnęła i pokręciła głową. – Ja wolałam zostać. Charlie jest przemęczony hałasem tych dzieci, śpi w gabinecie taty... Mam dosyć. – Samotna łza potoczyła się po jej policzku. Spojrzała na mnie. – Nie chcę tak żyć. – Oparła się o mnie lekko, a ja ją objąłem. Stopniowo się rozluźniała, pozwalając mi na to.

Pozwoliłem jej dygotać w moich objęciach, jeśli miało jej się zrobić potem lepiej. Oddychała ciężko, jej oddech był urywany. Wciąż majaczyły mi gwiazdy przed oczami, ale to tej brunetki jaśniały mi jeszcze przed nimi przez długi czas, gdy tylko je zamykałem, leżąc i próbując zasnąć. Widziałem w tych tęczówkach tyle smutku, a jednocześnie wdzięczności. Poczułem jak gdyby ktoś z całej siły zaciskał mocno rękę na mojej szyi. Oczy mojej mamy patrzyły na mnie pośród mroku. Veronica odsunęła się na pewną odległość. Wyglądała jakby chciała coś powiedzieć. Otworzyła usta, ale ostatecznie nie wydostał się z pomiędzy jej warg nawet jeden dźwięk. Po prostu patrzyła w moje oczy. Wspięła się na moje kolana i usiadła na mnie okrakiem. Nie rozumiałem jak miałem to odebrać. Ona jedynie mocniej mnie objęła, dociskając całe ciało do mojego. Pogładziłem jej plecy dłonią. Potrzebowała tego. Nie zamierzałem odchodzić.

– Wybaczam ci – wyszeptała cicho. Mocniej ją objąłem. W tamtej chwili wiedziałem, że zrobiłem dobrze, przyjeżdżając tutaj. Zdziwiło mnie to, że przebaczyła, bo ja bym sobie nie wybaczył. 

Jedynie Bóg był nam światkiem. Siedzieliśmy długo wtuleni w własne ciała. Dwie osoby tak zachwiane, bliskie ruin ratowały siebie wzajemnie przed utonięciem. Bo z ciemności nie dawało się uciec. Nasz mrok jednak różnił się zasadniczo od każdego innego. Zaczynał jaśnieć, ukazywać inne barwy niż czerń, do której oboje zdążyliśmy się mocno przyzwyczaić. Moje nogi zdążyły już mocno zdrętwieć, ale w tamtej chwili pragnąłem jedynie, żeby dziewczyna nie cierpiała. Jednocześnie sam przed sobą zarzekłem się być przy niej w każdej chwili, gdy miałaby czuć się źle jak wtedy. Bo ona na to zasługiwała. Była moją perfekcją w swojej niedoskonałości. Wyjątkowa, choć przecież osób do niej podobnych widziałem wiele w tym okrutnym świecie. Przede wszystkim wspierała mnie w moim życiu, choć nasza relacja była tak cholernie toksyczna. Ja niestety byłem zbyt wielkim egoistą, by tak po prostu odejść. Chociaż to byłoby najlepsze rozwiązanie dla Veronicy.

W tamtej chwili czułem się tak, jakbym w rękach trzymał cały świat. Owszem, nie zamierzałem tego przyznać na głos przed nikim, choć przenikliwe spojrzenie Rosaline chyba pozwoliło jej już to wywnioskować. Nie chciałem się zwierzać, bo ktoś mógł wykorzystać te informacje przeciwko mnie, a ja zbyt mocno ryzykowałem, by się tak podłożyć. Chwilami miałem wrażenie, że to właściwie dla Gryffin żyłem. Że ona potrzebowała mnie na tym świecie bardziej niż ja sam siebie. Ja sam zmieniłem mocno nastawienie do całej sytuacji. Przy niej nawet moje rozchwiane emocje i psychika miękły i stawały się bardziej normalne. Kiedy próbowałem sięgnąć czasów, gdy jej jeszcze nie było, zbyt wielu szczegółów nie pamiętałem. Mógłbym nawet ośmielić się stwierdzić, że moje życie było nudne, czarne i po bezsensowne. A potem pojawiła się jasność i mnie... nawróciła? Chyba tak mogłem to określić. Ale tak już z nami było. Ja pokazywałem jej prawdziwy świat na swój sposób, ona na swój. Nauczyłem ją powagi i roztropności, a także zawodu na innych i odczuwaniu bólu. Masy bólu. Ona z kolei pokazała mi, że nie musiałem wstawać z nadzieją na smutny koniec czy przeżywać każdego dnia tak samo. Pokazała mi ten skąpany w łunie zachodzącego słońca świat, a nie ten w zachmurzonym Atlantic City. 

***

– Fear? – Głos Hectora wybudził mnie z pewnego rodzaju transu. Uniosłem pytające spojrzenie na mężczyznę o włosach koloru słomy w kucyku. – Boston i Golden dobrze się sprawują. Podobnie jak Raven. Przekaż im, że mogą zrobić sobie dwa tygodnie urlopu.

– Skąd taka dobroczynność? – zakpiłem, a usta Hectora wykrzywiły się w rozbawionym uśmiechu. Z Hectorem trzeba było tak rozmawiać.

Przebywając w domu rodziny Gryffin dostałem na drugi telefon wiadomość od Hectora, bym natychmiast stawił się w Darkness. Nie przejąłem się zbytnio, bo ten człowiek często w ostatniej chwili bądź nieodpowiednim momencie pisał. Nie chciałem zostawiać brunetki samej, ale szaro-zielone tęczówki swoim spojrzeniem wysłały coś na wzór niemej prośby. Znała zasady, które po niewykonaniu rozkazu kończyły się śmiercią. Moje życie nie było ważne. Rodzina brunetki miała wkrótce wrócić do domu. Jej słowa jednak mnie przekonały. Z czasem nauczyłem się je respektować, a wiedziałem, że musiałem żyć, jeśli oboje mieliśmy uciec z naszej prywatnej ciemności.

– Będą musieli poświęcić czas na coś innego – odpowiedział, nie wgłębiając mnie w szczegóły. Westchnąłem z irytacją. Nie lubiłem owijania wokół tematu.

– W czym konkretnie? – spytałem, zaplatając dłonie na blacie ciemnego stolika w barze naszej siedziby.

– Pomocą w twoim treningu. Musisz mieć kogoś, kto cię wytrenuje. Raven się do tego nadaje, Boston swoim opanowaniem nie pozwoli pierwszemu dać ci zbyt wielkiego wycisku. Golden i tak będzie mieć wolne, sprawy rodzinne – wytłumaczył, przenosząc spojrzenie na obraz nad podświetlanymi szafkami z trunkami.

– Wytrenuje w czym? – Skupiłem się na tym istotnym elemencie, chociaż planowałem potem porozmawiać z Reganem na temat jego rodziny. Był moim przyjacielem i potrzebował wsparcia. A ja zawsze je okazywałem moim bliskim.

– Za dwa tygodnie szykuje się kolejna walka – odparł, popijając drinka z czerwoną palemką. Skinąłem głową, pijąc oranżadę. Walka, nic nowego i ciężkiego. Jakimś cudem to ja byłem najlepszym zawodnikiem naszej grupy, choć to nie należało do mojej specjalizacji. Tak naprawdę jako jedyny mogłem brać udział w każdej konkurencji danej sekcji dzięki temu, że mój ojciec był na szczycie hierarchii Darkness, a ja byłem leaderem.

– W porządku. Z kim będę walczył? – Zadałem rutynowe pytanie. To mnie w zasadzie ciekawiło najbardziej. Powinienem się jednak domyśleć, że to nie będzie nic rutynowego.

– Z Indilo – odpowiedział krótko. Zrozumiałem, że to był kolejny krok na wywabienie Cartera z ukrycia. Parsknąłem chłodno.

– Nie oceniaj go po opowieściach, Indilo jest najlepszym bokserem w Demons. Dixon sam go trenował. 

– W porządku, będę z nim walczył – powiedziałem beznamiętnie. Wcale mnie to nie ruszyło. 

– Ale jest jeszcze coś – zaczął Hector. Uniosłem pytająco brew i czekałem aż weźmie kolejny łyk swojego napoju, nim odezwie się ponownie. – Na tej walce pojawi się twój ojciec. 

Zamarłem. Więc Brad domyślił się, że rozmawiałem z Dark na temat jego planu z udziałem Seraphine. Wiedziałem, że skoro pojawi się na walce, nie zabił Seleny. Zamierzał skupić się na mnie. Jeśli osobiście chciał stawić się w lokalu i zobaczyć, jak walczę, musiał mieć jakiś plan. 

A to nigdy nie oznaczało niczego dobrego. 

***

Hej! Co sądzicie o rozdziale? 

Boże, prawie 40 tysięcy wyświetleń... 

Wybaczcie za długie opisy, ale w perspektywie Thomasa nie mogłam pozwolić sobie, by je skrócić. Macie trochę odskoczni i macie bardzo widoczną opinię Thomasa na temat Ronnie. 

Podzielcie się wrażeniami pod hasztagami i koniecznie dajcie mi znać w komentarzach, co myślicie! Mam wrażenie, że moje zasięgi spadają w dramatycznym tempie, a nie o to mi chodziło :/

W ogóle czy jest jakieś konto z cytatami z mojego opowiadania na tiktoku? Bo ostatnio obija mi się o uszy, że ludzie znajdują WADITD właśnie tam i jestem zaskoczona. 

Do następnego xxx


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top