8.

Zewsząd otacza mnie dojrzała zieleń. Zwarty szereg cyprysów wzdłuż chrzęszczącego podjazdu, napęczniałe drzewa oliwne i szorstkie wawrzyny okalają posiadłość z kamienia niemal z klaustrofobiczną ciasnością. Figury chmur prężą swoje mięśnie pod okiem czystego nieba i wiatr potrząsa koronami latorośli, jakby rwał się do ożywczej przebieżki. Wszystko wydaje się idealne, uszyte wzorcowymi ściegami i w zasadzie wszystko jest idealne, ponieważ

To są idealne wakacje

ponieważ

To idealnie skonstruowane piekło.

— Sasuke, jeśli chodzi o wcześniej... — I jego bramy właśnie się dla mnie otwierają. — Źle się wyraziłem. Nie o to mi chodziło. Sasuke, ja...

Czuję szept dotknięcia na zgięciu łokcia. Moje stopy wrastają w ziemię. Serce dudni mi w gardle, jego skrzydła trzepoczą jak fruwające samce modliszki.

— W porządku — mówię i jestem pusty w ideologię szczerych słów.

— Nie, serio, ja...

Na sekundę zamykam oczy.

Otwieram je (nie) przygotowany. Dostaje w twarz oceaniczną głębią skruchy.

— Powiedziałem, że jest w porządku. Jeśli chciałeś przeprosić, nie musisz tego robić. Niczego nie oczekuję.

— Tylko że ja...

Spada na nas brutalna siła

i nagle

zostajemy odepchnięci w dwie przeciwne strony świata, niespodziewanie pomiędzy nami wyrastają oceany i kontynenty. Zaczynają dzielić nas całe kilometry niedopowiedzeń.

Minato wciska walizki w nasze ręce.

Czuję dotyk Kushiny pomiędzy łopatkami.

— Chłopcy. — Siedmioliterowe ostrzeżenie. — Zajmijcie się bagażami.

— Same się nie wniosą — dodaje Minato.

Brwi Naruto opadają z gniewem.

— To sam je wnieś — zwraca się do ojca i jego oczy to dwa wystrzelone pociski. — Właśnie o czymś rozmawialiśmy. Przerwaliście nam...

— Właściwie to już skończyliśmy — mówię i udaję, że nie dostrzegam jego obracającej się głowy, spojrzenia wypełnionego szokiem i żalem, które przykuwa moje wiotkie nogi do posadzki.

— Nie. Wcale nie.

— Tak, Naruto.

Macha w zaprzeczeniu głową. Przymyka powieki i wygląda zupełnie tak, jakby moje słowa wytrąciły mu nadzieje z rąk. Wydaje się pokonany i zdruzgotany.

A kiedy postanawia na mnie spojrzeć

kiedy to robi

wyrzuty sumienia są jak naostrzone ćwierć oddechy. Nie mogę złapać tchu i nagle chciałbym się schylić, zeskrobać jego wiarę z terakoty i wcisnąć mu ją między palce. Powiedzieć, by jeszcze przez chwile jej nie wypuszczał.

A ponieważ obawiam się zdrady, zaklinam usta pod milczenie.

— Po schodach na górę! — krzyczy za nami Kushina.

Kiwam głową i wtedy skrzydła rozfruwanego motyla ocierają się o moją przykrytą czarną bawełną skórę ramion: Naruto. Prawie zataczam się o własne nogi.

— Parę niemiłych słów i już mnie skreślasz? — pyta i jego głos jest zbolały, oczy pełne niewypowiedzianej rozpaczy. Palcami próbuje chwycić mnie za nadgarstek.

Wyrywam się.

Stawiam nogę na schodach i zaczynam się wspinać.

— Żeby cię skreślić, musiałbym cię najpierw brać pod uwagę — mówię z głupią pewnością siebie, chociaż nagle czuję się mniejszy o połowę. — Spełniam tylko to, co zadeklarowałem. Po prostu cię toleruje.

Naruto zatrzymuje się w pół kroku i zaczyna mi się przyglądać.

— Co tolerancja ma wspólnego z pytaniem czy jestem obrażony?

Trzy litery: nic.

Nasze spojrzenia wymierzają sobie policzki.

— Twój nastrój bezwiednie zaburza mój, a wtedy moja tolerancja na ciebie zaczyna znikać — odpowiadam i siła tych kłamstw mnie dusi. — I uwierz mi, gdy mówię, że będzie lepiej dla nas obojga, jeśli nie będziemy prowokować podobnych sytuacji.

Śmiech. Głośny, szaleńcy śmiech przebija mi kości.

— I ty naprawdę w to wierzysz?

— Tak. — Nigdy nie byłem dalszy od prawdy.

Krtań mu skacze, choć już się nie śmieje. Jest niczym gwiazda w ostatnich sekundach życia.

Dzieli go chwila od wybuchu.

— Przekonanego nie przekonasz, nie tak?

— Zanim zaczniesz grzebać w moim życiu — mówię i zatrzymuje się na ostatnim stopniu — najpierw zacznij ogarniać swój bałagan.

— A-ha. — Przedłużona kropla ironii.

Wtedy przystaje. Zwracam głowę w jego stronę, a przecież nie powinienem.

— Co?

Uśmiecha się. Szeroko. Bezwstydnie. Insynuująco. Puka się palcem w założone ramię.

— Tylko dlaczego na mnie nie patrzysz, gdy mówisz tak okropne rzeczy, co, Sasuke?

Wszystko się dzieje tak nagle: nagle moje nogi postanawiają się rozpuścić, a ja postanawiam się rozpaść i przemienić w stertę zażenowanych własną dezorientacją kości.

— Nie możesz brać jednej sytuacji i przenosić jej na ogół. — Zamykam świat w ospałym mrugnięciu.

— Ale teraz patrzysz, tak?

— Tak.

— Okej.

— Do czego...

Naruto kradnie uśmiech o wielkości białego karła zawieszonego wysoko w kosmosie i kiwa głową.

— Tylko że teraz nie rozmawiamy o niczym konkretnym. Teraz — przysuwa się do mnie i jego oddech to nadmorskie powietrze — to wszystko nie ma znaczenia. To nic.

Nie. To nie jest nic, chcę mu powiedzieć, ale tego nie robię.

Odsuwam się tylko i nagle stopy mi się plączą. Zaraz zaciskam dłonie. Unoszę brodę. Patrzę w jego niebieskie oczy. Widzę go, widzę go całego, z każdej strony i łup.

Łup.

Moje serce uderza o przełyk.

— Teraz patrzę i wiesz co sobie myślę? — Przerwa. Drżący oddech. Kłamstwo.— Myślę, że jesteś niepoważny. A kiedy mówię, że masz się odwalić, to właśnie powinieneś zrobić. Masz. Się. Odwalić.

Łup.

Jego uśmiech rozrasta się na całą twarz. Powietrze zrzuca łachmany ciszy i przebiera się w ubrania paniki, gdy Naruto unosi dłoń do góry.

I popycha mnie.

— Pytanie mam jedno — szepcze nagle zafascynowany. — Ile cię to właściwie kosztowało?

Kolejne pchnięcie, które nie nadchodzi, ponieważ chwytam go za dłoń i zaciskam na niej palce.

— Całe nic. — Uśmiech ześlizguje mu się z ust i z plaśnięciem uderza o ziemię. —Mówienie do ciebie jest jak mówienie do powietrza. Niby można. — Przekrzywiam głowę. Odtrącam jego rękę. — Tylko po co?

Mija trzysta sześćdziesiąt pięć dni, w których ziemia złapana w ciszę okrąża wrzawę słońca.

A potem stop. Już wystarczy, gdy Naruto zatrzymuje wędrówkę spokoju i mówi dziwnie poważny:

— Dobra. Wejdź do pokoju. — Unoszę brew do góry.

— Którego konkretnie?

Macha dłonią w konspiracyjnym geście. Na usta przywdziewa skromny uśmiech.

— Jest tylko jeden — szepcze z przyłożoną ręką do lewej strony twarzy tak, jakby chciał zatrzymać ten szalony sekret tylko dla naszych uszu.

— Nie — mówię tylko a wszechświat wyślizguje mi się spomiędzy palców i wszystko zaczyna się rozpadać. — Na pewno nie.

— Obawiam się, że niestety tak, Sasuke.

Podłoga nagle znajdują się na suficie. Oczy zachodzą mi mgłą, jakby były przeciążone nabytymi informacjami. Potrząsam głową na boki. Upuszczam walizkę na ziemię. Zamiast krwi posiadam w sobie hektolitry rozpaczy. Szepczę błagania, przetrzepuje modlitewnik próśb i ośmielam się wierzyć

a świat zamienia się w zegar i odmierza ziarenka czasu i tik-tak

tik

tak

tik

tak

dopadam do jedynych drzwi, które znajdują się w tej części domu i otwieram je na oścież i mam ochotę opaść na kolana, gdy jedyne, co widzę, to cztery metry przekleństwa i z ledwością wciśnięte dwa łóżka.

Dwa łóżka.

Które są tak blisko siebie, że wyglądają jak jedno.

— Będziesz miał naprawdę wiele okazji, żeby porozmawiać z powietrzem — mówi i czuje jego uśmiech na sobie.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top