6.
Naruto znalazł nowy sposób, by mnie torturować.
Nie sięga po wspomnienia, po ckliwe historyjki z czasów, gdy mogłem jeszcze znieść dotyk jego skóry. Nie splata moich rąk za plecami tylko po ty, by zrobić ze mnie zakładnika ostrych słów i wrzucić mnie w rozpadlinę zażenowania i konsternacji.
Po prostu patrzy; miota we mnie głębokimi spojrzeniami, przekrzywia głowę z zaciekawieniem i atakuje mnie gradem bezsensowych, niekończących się pytań. A ja najwyraźniej do reszty oszalałem, bo daje się wplątać w tę niemądrą dyskusję płytkich wypowiedzi i krótkich znaków przestankowych.
A gdy zamykam wargi milionem kluczy, on je otwiera.
Ponieważ dokładnie wie, co zrobić, by rozplątać mi język. Wie, że irytacja i złość to moje oręże. Dlatego niestrudzenie brnie do przodu i wyprowadza mnie z równowagi
raz po raz po raz po raz.
Krótki wdech i kolejne zdania kopią mnie w zgięcia kolan. Upadam, tkwię na klęczkach, a zmęczenie wbija się w moją skórą jak miliardy małych kamieni.
Przymykam powieki.
On pyta;
— Czy ty w ogóle wiesz, gdzie w tym momencie lecisz? Wiesz, gdzie spędzisz najbliższe dwa tygodnie?
Kiwnięcie.
— Włochy.
Lakonizm mojej odpowiedzi go nie zraża.
— A czy wiesz, że we Włoszech o tej porze roku jest ponad trzydzieści pięć stopni piekielnego żaru? Powiedziałem ponad. To znaczy, że może być więcej, ale przeważnie nie jest mniej.
Opróżniam kieszenie z wątłych liter.
— Wiem.
— Nie boisz się, że nabierzesz rumieńców?
Wdech.
Zapominam o wydechu.
— Mam krem z filtrem.
— Aha — wyrzuca i na drobną sekundę czasu wydaje się zbity z tropu. Czuję, jak wydyma wargi. Jest niepocieszony. Zaraz pyta; — A co zrobisz, gdy słońce przygrzeje ci w głowę? Masz ciemne włosy. Wszystko musi ci się tam gotować.
Przypominam sobie o wydechu.
— Założę czapkę.
Wierci się na swoim miejscu. Wypuszcza powoli powietrze z płuc.
Sekunda spokoju.
I znowu pyta;
— A co jeśli będzie na tyle gorąco, że będziesz musiał wejść do morza?
Połykam ostre kęsy irytacji.
— Wejdę do morza.
— Boisz się ryb.
— Znajdę basen.
Nie odpuszcza.
— A jeśli nie znajdziesz?
— To wtedy wejdę do morza.
Wypuszcza z siebie cichy dźwięk braku satysfakcji.
— Tam, gdzie są ryby — stwierdza wolno, podejrzliwie.
Przyciągam dłonie do twarzy. Mam ochotę wrzasnąć.
— Tak. Tam, gdzie są ryby.
— I będą pływać koło twoich nóg.
— Tak.
— Ryby — powtarza.
Zgrzytam zębami. Mam ochotę kopnąć go w twarz. Chyba zaraz to zrobię.
— Tak.
— Zdajesz sobie sprawę, że rozmawiamy o rybach?
Stop.
Już wystarczy.
Odrywam dłonie od twarzy. Rozrywam powieki, rozszerzam źrenice kroplami niedowierzenia i obracam się w jego stronę tak gwałtownie, że przechyla się w tył, łapie się za klatkę piersiową i rzuca we mnie krótkim; o boże.
B ł ą d.
Popełniłem karygodny błąd i teraz to wiem, gdy
wygląda jak
jak
och boże
jak kwilący szczeniak zagoniony w róg, zrugany za próby zwrócenia na siebie uwagi. Jest przestraszony. Całkowicie bezbronny. Rozbrajający. Jego oczy tętnią skrywanymi emocjami, są krystalicznym wodospadem uczuć.
Jego oczy są i jeszcze chwila i w nich utonę, przepadnę, udławię się, umrę.
Umrę; oczywiście że tak, ponieważ śmierć to jedyne wyjście z pułapek, które na mnie nieustannie zastawia.
Panika chwyta mnie za gardło, a ja chwytam się liny skonstruowanej wyglądem pod obusieczny miecz, ciągnę do góry, próbuje się wydostać na powierzchnie i gdy łokciami dotykam chłodnej ziemi, gdy poorana tekstura przecina mi skórę, nabieram rozpaczliwego tchu i wtedy;
Wypruwam kolejne nieczułe słowa z krwiobiegu kartek słownika.
— Dokąd ty tak właściwie zmierzasz? Czy te pytania mają jakikolwiek sens? Czy gadasz, bo po prostu lubisz brzmienie swojego głosu?
Otwiera szerzej oczy. Rozchyla wargi w zaskoczeniu. Przygląda mi się. Wydaje się zdumiony, porażony, zbity z tropu, gdy wodzi wzrokiem po moich policzkach, nosie, ustach, na których zatrzymuje się o sekundy za długo.
Zaczyna wirować mi w głowie.
A on nagle się uśmiecha i dołeczki w jego policzkach pstrykają mnie łupiną kamienia w krtań.
I brakuje mi tchu.
— O tak — stwierdza. — Uwielbiam swój głos — Cisza. — I chcę, żebyś ty też go uwielbiał.
Mam ochotę zanieść się szaleńczym śmiechem.
Oto co chciałbym mu powiedzieć; uwielbiam twój głos od chwili, gdy po raz pierwszy zamieniliśmy ze sobą słowo. Uwielbiam cię całego i boję się, że nigdy nie przestanę, boję się, że to mnie zniszczy, że rozpadnę się na kawałki i nikt mnie nie uratuje.
Zamiast tego mówię;
— Nie sądzę.
— Nie sądzisz, że lubię swój głos czy nie sądzisz, że ty go kiedyś polubisz równie mocno, jak ja lubię twój?
Dezorientacja przysiada mi na rzęsach.
Przez sekundę z moimi płucami dzieje się coś dziwnego.
A potem mrugam i rzeczywistość się zmienia, odłamki poruszenia spadają bez spadochronów z moich rzęs i zaraz czuję, jak złość buzuje mi w żyłach, jak trawi łatwopalny lont skrywanych emocji, który natychmiast zajmuje się ogniem.
I pozwalam mu płonąć.
— Sprawia ci to przyjemność? — pytam z wyrzutem, ze wściekłością i rozpaczą wepchniętą w zagłodzone wersy mojego ciała. — Po co to robisz, Naruto? To jakaś gra? Zabawa? Właśnie to cię bawi?
Nic.
Cisza.
Aż nagle wyszczerza się w uśmiechu i przewody w moim mózgu stają w płomieniach.
Kładzie palce na moim podłokietniku. Zaciska dłonie. Niczym upojony wychyla się do przodu.
— W ciągu ostatnich kilku dni wypowiedziałeś do mnie więcej słów niż zrobiłeś to przez cały rok — szepcze chrapliwie, patrzy na mnie z poruszeniem i jego oczy śmieją się głośniej niż robią to wargi i są łagodne, czułe, a jednocześnie oczarowane wyłaniającymi się możliwościami, odurzone prawdą, do której się dogrzebały.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
— Jesteś szalony.
Wzrusza lekko ramionami. Jest ciałem wrzuconym do basenu zamrożonej impresji. Opanowany. Prawie znudzony moimi wnioskami.
— Nie powinieneś być zdziwiony.
— Nie powinienem — odpowiadam i przyciągam pięść do ust, zaciskam na niej wargi. Opuszczam.— Ale teraz naprawdę oszalałeś. Słyszałeś w ogóle, co do ciebie powiedziałem?
Jeszcze raz wzrusza ramionami.
— Nie. Chociaż w zasadzie tak. Tylko że nie przetwarzam znaczenia. Wyłącznie fakty.
— Znaczenie i fakty w tym wypadku są takie same. Zapytałem: sprawa ci to przyjemność?
Posyła mi leniwy uśmiech.
— Uwielbiam to.
Zdumienie przytrzymuje moje powieki szeroko otwarte.
— Nie możesz mówić poważnie — wyrzucam i jestem dezorientacją zamkniętą w pudełku. — Jesteś poważny?
Jego oczy przypominają spokojne fale o północy i jego uśmiech jest taki szeroki, taki taki taki promienny i
taki niebezpieczny.
Jego wargi takie miękkie, głos głęboki, pijany, upojony nierzeczywistością tej chwili.
— Uwielbiam, gdy tyle do mnie mówisz.
Najpierw gubię szczękę i wszystkie zęby na podłodze, a już ułamaną sekundę czasu później nie potrafię rozszyfrować poplątanych liter na języku, zagmatwanych zdań i lejących się słów. Tracę dostęp do alfabetu.
— Dlaczego się po prostu nie zamkniesz? — pytają moje usta.
Jego oczy święcą od zebranego rozbawienia.
— Kiedy ja nie mogę — szepcze i kolejny raz chwyta strefę mojego komfortu i wyrzuca ją przez okno. Zbliża twarz do mojej. — Nie rozmawialiśmy w takim natężeniu od roku.
Kręcę głową w niemym ostrzeżeniu.
— Ponieważ wyraźnie ci powiedziałem, że nie mamy o czym — wyrzucam skonstruowaną z ostrości prawdę, choć może troskliwe kłamstwo, a może nic nie mówię, gdy on podpiera brodę ręką, przekrzywia głowę i mruga z miękkością.
Jestem skonfundowany antonimem jego postępowania i nic już nie rozumiem.
— Ale właśnie to robimy. Właśnie r o z m a w i a m y. Więc oczywiście, że tak. Oczywiście, że mamy o czym.
Wzdycham. Przymykam powieki. Zaraz je otwieram, ale uciekam wzrokiem, patrzę w bok, na ziemię i w przestworza.
Wszędzie, ale nie na niego.
— W zasadzie tylko ty mówisz — zauważam z chłodnym dystansem, ze zniecierpliwieniem.
I wtedy
właśnie wtedy
Naruto zaczyna się śmiać.
Jego klatka piersiowa szaleje, jakby zamknęła w sobie trzęsienie ziemi. Krtań chichocze.
Spoglądam na niego zaskoczony i nasze spojrzenia w końcu się krzyżują i są jak uderzenia stali o stal, ich szczęk huczy mi w głowie, prąd przeszywa ciało i jestem naładowaną wiązką przypadkowych impulsów.
Klik – syk.
Jestem wyładowanym ładunkiem powalonym na łopatki.
— Te twoje pełne dystansu mruki też możemy podciągnąć pod rozmowę.
Zaciskam wargi w wyrazie frustracji.
Rozsupłuje je.
— Nie — mówię i przeciągam dłonią po włosach, bo jestem zmęczony, padnięty, wykończony. — Dyskusja to z pewnością nie jest.
Zamyka śmiech w kącikach warg i jest to prosty, łagodny gest. Przeszyty nićmi czułości, obłożony materiałem troski.
I ta łagodność poraża moje dogorywające ciało. Siła wstrząsu mnie obezwładnia.
A jednak nie jestem dość mądry, by odwrócić wzrok i przemieniam się w masło wystawione na słońce i topnieje, skraplam się pod wpływem ciepła, które tętni z jego oczu.
A on nagle się odsuwa. Opiera głowę o zagłówek i podarowuje mi wyłącznie skrawek wcześniejszych emocji.
Uśmiecha się lekko pod nosem. Niewinnie. Patrzy w przód.
— A jak twój lęk przed samolotami? — pyta.
Utykam w pokoju pełnym zamrożonych sekund. Moja głowa procesuje i procesuje, i procesuje i otwieram usta w bezwiednym komunikacie osłupienia.
— Lęk?
Teraz jego uśmiech pochłania niemal całą twarz.
— Zapomniałeś, prawda? Przestałeś zwracać na to uwagę — stwierdza lekko, spokojnie, niemal ze znudzeniem, a ja mrugam i staram sobie przypomnieć, wygrzebać z umysłu coś innego niż wspomnienie jego oczu i ust, jego porażającej urodą twarzy. — Bo widzisz. Najwyraźniej mój głos leczy cię z ataków paniki.
Poczucie winy przysiada mi na ramionach. Wąż o skórze w odcieniu piekącego wstydu pełznie moimi żyłami, bo ma rację. Przerzuciłem na niego całą uwagę i potknąłem się. Nie odmierzyłem kroków i teraz moje nogi utykają pomiędzy chęcią zaprzeczenia i przyznania się do wszystkiego, co dudni dudni dudni w mojej piersi.
— Raczej doprowadza do wrzenia — odpowiadam z nieporęczną wściekłością, zirytowany sobą.
On spogląda na mnie i jego rzęsy skrzą się jak obsypane złotem wstęgi. Prawie chcę ich dotknąć. Prawię to robię.
Wbijam palce w fotel.
— Semantyka — rzuca. — Liczy się tylko skuteczność.
Zaczynam się zastanawiać.
Zastanawiam się czy on wie. Czy rozumie jaką siłą dysponuje. Do czego jest zdolny. Czy rozumie, jak mnie niszczy, jak z każdą ofiarowaną sekundą uwagi ulegam roztrzaskaniu, jak wybucham, a potem napełniam się odpryskami ostrej nadziei i ośmielam się być szalony, ośmielam się upychać w kieszeniach obraz jego roześmianej twarzy, wspomnienie miękkiego głosu i czułość zaszytą w kącikach warg,
chociaż wiem,
oczywiście, że wiem
że Naruto jest jak zaczarowany królik, który ciągle gna przed siebie, ucieka i macha zachęcająco ręką, byś go gonił, a gdy jest zmęczony, znika w dziurze i zostawia cię samego po drugiej stronie lustra.
A ja jestem na wyczerpaniu. Zmęczony ciągłym biegiem.
I dlatego właśnie
— Jesteś moją zmorą, Naruto — mówię i chciałbym, żeby zrozumiał, żeby wyczytał z moim oczu kłamstwo przebrane za prawdę, ale on tylko uśmiecha się zadowolony i szepcze tak cicho, tak niewinne, jakby wyjawiał mi właśnie cudowny sekret, a nie strzelał w moją pierś z odległości metra.
— Na początek może być i zmora. — Jego oczy to huragan zapewnień. Miękkość obietnic. — Nie jestem wybredny.
Moje ciało wypełnia się lodem.
Tak uważnie mi się przygląda, że chciałbym nim potrząsnąć, żeby nareszcie zrozumiał. Zrozumiał, że przecież dokonał wyboru, oboje dokonaliśmy i nie istnieją na tym świecie możliwości, by zawrócić, cofnąć się znad przepaści, ale determinacja mnie opuszcza, ucieka i pozostaje przykuty do siedzenia.
Mogę wydusić z siebie zaledwie jedno ułamane zdanie pełne wątpliwości.
— Nie będzie niczego więcej.
Do końca lotu Naruto nie odzywa się ani słowem.
Milczenie zżera nas oboje.
Słabo mi idą te piątki pod publikacje, ale cóż poradzić, skoro lubię moich chłopców i nie mogę się doczekać, aż wrzucę kolejny rozdział </3 (i parę osób też o niego pytało, a więc no cóz sługa robi, gdy pan każe xD).
Jeśli ktoś chciałby podzielić się swoim słowem, to też byłoby mi bardzo miło, a tak - do następnego i całuski!
ps. zapraszam na spotify w dalszym ciągu (varasimis)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top