4.
Jest jutro – dzisiaj.
Słońce zostało przypięte wysoko do nieba zardzewiałą pinezką codziennych obowiązków. Wydaje się wściekłe. Ostre. Zmuszone do podzielenia się przestrzenią z chmurami, młóci rozeźlone promieniami w świat pod spodem. Ciska oszczepami niezadowolenia.
Demonstruje swoją siłę.
Mrużę powieki i przysłaniam oczy wierzchem dłoni, gdy kolejne odłamki niekończącej się waśni atakują moje źrenice. Robię krok do przodu. Pochylam głowę. Czuję się jak nieproszony gość i chcę uciec spomiędzy kleszczy cudzej awangardy, ale wtedy słyszę trzask i trzy roześmiane głosy i trafiam na zupełnie inne pobojowisko.
Konfrontacja łapie mnie za szczęki. Złośliwymi palcami rozszerza moje powieki. Każe mi patrzeć.
Patrzę.
Machają w naszą stronę. Uśmiechają się. Moja matka wyrzuca maniery w powietrze i podchodzi do Kushiny, żeby zamknąć ją w uścisku. Mój ojciec czeka. Jest monumentalną statuą wbitą w środek asfaltu. Wykutą z kamienia napęczniałej dumy. Trzy sekundy biorą rozbieg i skaczą w przepaść. Kolejne dwie podążają za nimi. Jeszcze jedno samobójstwo czasu i Minato podchodzi.
Uśmiecha się przekornie i ściska dłoń mojego ojca.
— Fugaku — mówi z błyskiem śmiechu w oczach.
Mój ojciec obserwuje. Kalkuluje. Chłodno kiwa głową. Cisza łapie się teatralnie za gardło, wyrzuca wolną rękę w powietrze i gdy myślę, że w końcu upadnie na plecy ze zdławionym jękiem, mój ojciec uśmiecha się.
I mówi:
— Minato.
Oczyszczam płuca ze wstrzymywanego powietrza. Przeczesuje włosy dłonią i
właśnie wtedy
wtedy
go zauważam.
Dzisiejszego dnia jego oczy przypominają wzburzone fale roztrzaskujące się o klify. Ostre. Pełne zwichrzonych słów. Wpatrują się we mnie i przez krótką chwilę zastanawiam się, jakby to było w nich utonąć.
Jakby to było się poddać, wypełnić nimi płuca.
A potem przypominam sobie, że kiedyś nieomal to zrobiłem i nie skończyło się to dobrze.
Dlatego usztywniam kręgosłup podjętej decyzji i budzę się.
A on unosi dłoń do skroni. Salutuje. Złośliwość chwyta kąciki jego ust i biegnie w przeciwnych kierunkach, a ja mrużę powieki i mam szczerą ochotę rzucić mu w twarz walizką.
Jak na życzenie posyła mi jeszcze szerszy uśmiech.
Przewracam oczami. W brzuchu czuję tlącą się panikę. Obawy zamieniają się w płomienie i w szalonym pędzie biegną zgodnie z ruchem wskazówek zegara: do ust mają przyklejone zjadliwe tik i tak, gdy skaczą po moim żołądku, gdy wykopują opanowanie z lecącego samolotu.
Zapominają nauczyć je latać.
Uderza o ziemię.
Zabija się.
Jestem opanowaniem wyrzuconym z samolotu, ponieważ nie mam bladego pojęcia, jak przetrwam te dwa tygodnie.
Być może nie przetrwam. Nie mam w sobie tyle pokładów samozaparcia, by nauczyć się latać.
Odwracam jednak głowę i udaję człowieka zakutego w łańcuchy obojętności.
Nagle siedem liter upada mi na ręce: wymówka.
Czuję cudzą dłoń na ramieniu i przerzucam sznurek własnego życia na ten dotyk, zapieram się stopami o statyczność obcego ciała, uczepiam uwagę na tych pięciu palcach przykrywających kości mojego barku.
Ściągam brwi.
Niebieskie oczy patrzą na mnie i są ciepłe, i podobne do oczu Naruto, a jednocześnie zupełnie inne, jakbym patrzył w nieznany dotąd odcień błękitu. Zaskakują mnie swoją intensywnością. Troską.
Zaskakują mnie sobą i tym, że wydają się czymś rozbawione.
— Sasuke — mówi i zaczepność jego tonu strąca moje brwi jeszcze niżej. — Jak się czujesz? Dobrze? Wszystko gra? Żadnych dziwnych bólów brzucha? Zawrotów głowy?
Mrugam.
Mrugam.
Brwi przesłaniają mi racjonalną widoczność.
— Słucham?
— Bóle brzucha — powtarza i tym razem dokłada do tego uśmiech wyszyty nićmi sugestywności. — Pytałem o dziwne bóle brzucha. I zawroty głowy.
— Bóle brzucha?
Kiwa głową.
— I zawroty głowy.
Wcześniej narzucony trok pęka, przestaje utrzymywać moją uwagę w miejscu. Zaczyna się chwiać. Balansować na niestabilności. Prawie się przewraca, ale w ostatniej chwili wpycha mi jeszcze w ręce podejrzliwość.
Zaciskam na niej dłonie. Jej ostrzegawcze rysy gryzą mnie w skórę.
— Dlaczego miałbym się tak czuć?
Nie odpowiada. Nie on. Znane znane znane och znane ramię oplata mnie za szyję i niebieskie oczy Naruto smagają mój żołądek, zamykają w nim stado wściekłych motyli i muszę zmusić się, by pamiętać.
O czymś pamiętać.
Nie mam pojęcia o czym.
— O c z y m rozmawiacie? — pyta, naciska, domaga się natychmiastowej odpowiedzi, a jego oddech chwyta mnie za kręgosłup i wykręca go na lewą stronę.
Muszę pamiętać: pamiętać, pamiętać, pamiętać.
Otwieram usta. Zamykam je.
Moje struny głosowe wyszły na spacer.
— Pytałem Sasuke o samopoczucie. — Głos Minato tonie pod falami rozbawienia. Przenoszę na niego spojrzenie. Jego oczy już dawno utonęły w pianie śmiechu. — I chciałem właśnie powiedzieć, że mam nadzieję. — Pauza. Pauza. Pauza. — Że tym razem nie zrobisz żadnego głupstwa podczas wyjazdu.
Zapominam jak się oddycha. Moje płuca osuszają się z tlenu. Komórki w ciele to impostorzy i wykopują powietrze przez pory w skórze. Zostaje ze mnie sflaczały balon, który stara się o wygraną w konkursie bezmyślnego mrugania.
Stop.
Naruto zrywa ramię z mojej szyi. Patrzy na ojca z szeroko otwartymi oczami. Unosi ręce do twarzy.
I zanosi się nerwowym śmiechem.
— No. — mówi i wygląda jak szalony pies, który jednocześnie ma ochotę ujadać i schować się przed ostrzałem oceniających spojrzeń. — Ty to jak coś powiesz. Jak matka z tobą wytrzymuje?
Minato wskazuje dłonią samochód. Wciąż wygląda na rozbawionego.
— Możesz sam jej zapytać.
Naruto kiwa głową z rozmysłem.
— No. Chyba tak właśnie zrobię. Ale ciebie zabiorę ze sobą. Dość już powiedziałeś. — I chwyta ojca za ramię, ciągnie za sobą, a ja zostaję sam.
Sam, dopóki nie usłyszę chrząknięcia pełnego dezaprobaty.
Ojciec.
Obracam głowę. Jego wzrok jest mieczem, jest oceną: i ocenia mnie. A ja jestem tragicznie skonfundowany obecnością cudzego ciała obok. Własnym roztargnieniem. Tą zwariowaną niepamięcią, która na mnie spada, gdy spoglądam w te jedne niebieskie oczy i ośmielam się marzyć i śnić i pragnąć.
Grad rzeczywistości usadza moje kończyny w bezruchu. Amputuje z nich życie.
— Co Naruto zrobił?
Czternaście liter; trzy słowa; jedno zdanie; jeden pytajnik.
Niepokój uderza o mój kark.
— Nic nie zrobił. Nie wiem o czym mówili.
Osiem słów; trzydzieści liter; dwa zdania.
Nic z tego nie jest prawdą.
Minato nie powinien o tym wiedzieć.
🌙☀️
Samolot jest jak wygłodniały wąż.
Szeroko rozdziawia paszcze pokładu i z gracją urodzonego łowcy czeka, aż ciekawskie i omamione naiwnością gryzonie wpadną w jego zasadzkę.
Kłap (klik) – kłap (klik).
Paszcza się zamyka.
Jestem ostatnim gryzoniem złapanym w pułapkę.
Palce strachu zaciskają się na moim żołądku, blaszane ściany zaczynają na mnie napierać. Chcą mnie zmiażdżyć i na wieczność pochować w tej latającej trumnie. Groza dmucha mi w kark. Nabieram powietrza. Przymykam oczy.
Jeden, dwa i
trzy
trzy sekundy tragicznej paniki.
Rozglądam się na boki. Próbuję znaleźć moich rodziców, ale morze głów jest wzburzone, porusza się i obraca i każda fala wygląda jak poprzednia. Nie rozpoznaje załamań kolorów, nie przyswajam różnić.
Tylko oddycham oddycham oddycham i moje płuca robią się zbyt małe, a ja odrywam coraz większe kawałki tlenu i opycham się nimi tak długo, aż z przejedzenia zaczynają drżeć mi mięśnie.
Moje ciało chce wejść w stan delirium, ale och
ale
ale
stapiam się z podłogą, wsiąkam w szczeliny pokładu i poruszam ustami, chce krzyknąć i zamilknąć na wieki, ale jestem definicją obcości.
Moja krtań nie należy dłużej do mnie.
Ściany się trzęsą, ziemia zamienia w domino. Kolejne kawałki przeznaczenia opadają i dociera do mnie, że się nie wydostanę, że utknąłem i boże, jestem zamknięty, zespolony z powietrzem, jestem
boże jestem
jestem
bezpieczny.
N a r u t o.
Jego palce wślizgują się w moje i na kilka niemądrych sekund świat ulega destrukcji. Siła wybuchu mnie obezwładnia. Odłamki ekosystemu uderzają w moje uszy, rozproszona materia istnienia odgradza mnie od rzeczywistości i jestem głuchy, wyprany z możności rozpoznawania dźwięków.
Klik – klik – klik.
Klika chyba moje serce.
Jestem rozproszony i gubię się w pomieszczeniu zbudowanym z myślą o szalonej potrzebie, gdy eony czasu wbiegają w siebie, atomy wszechświata rozpadają się w pył i wyobrażam sobie, że jesteśmy ostatnimi ludźmi na planecie, że nasze złączone dłonie są Adamem i Ewą.
I ściany zastygają.
A pofalowany kręgosłup podłogi strzela jak bicz i prostuje się.
Wypuszczam zachłannie złowione kęsy powietrza i wtedy
— Jestem — mówi do mnie i chcę zamknąć czułość jego głosu w szklanej butelce i zatrzymać na wieczność tylko dla siebie. — Trzymam cię, Sasuke.
gwałtownie nabieram tchu.
Nerwowy uścisk zgniata mi serce i nagle muszę powiedzieć mu tyle rzeczy, muszę wypuścić z siebie całe chmary słów, które przykleiły mi się do języka i chcą mnie udławić, ale zamiast tego wrzucam swoje ciało do krateru obojętności, uderzam głową o nagie skały pamięci.
Budzę się.
Ponieważ chciałbym mu powiedzieć: potrzymaj mnie tak jeszcze chwilę.
Ale zamiast tego mówię:
— Nic mi nie jest. — I swoimi słowami wyrzucam naszą bliskość do śmietnika. — Możesz mnie puścić?
Puszcza mnie. Odsuwa się. Rozstawia parawan dystansu. A ja chwytam się za dłoń, bo moje kości osuszyły się z ciepła i wypełniły się tęsknotą za jego dotykiem; teraz umierają w męczarniach. Konają pokonane. Okradzione z marzeń.
Chowam współczucie dla samego siebie do kieszeni spodni i rozglądam się na boki.
Pytam:
— Gdzie siedzą nasi rodzice? Gdzie ja siedzę? Gdzie ty siedzisz?
Spogląda na mnie. Nasze spojrzenie się krzyżują. Jego oczy rzucają we mnie igłami niedowierzenia.
Są piękne.
Obezwładniające.
Niebezpieczne.
Odchrząkuje. Unoszę brwi.
— Naprawdę niczym się nie zainteresowałeś? — patrzy na mnie i wyrzut rozszerza jego źrenice, formuje głos pod syk pełen obiekcji. — Niczym? Kompletnie? Co jest z tobą nie tak?
Utykam w wyrwie chronicznego zmęczenia.
Nie pozwalam sobie jednak na luksus zdezorientowania. Na mruganie podszyte poczuciem winy. Pozwalam sobie za to, by wzruszyć ramionami.
By zacieśnić szew kłamstw tak mocno, by nigdy się nie rozleciał.
Wpycham obojętność do ust; wyrzucam ją wraz z dykcją.
— Ponieważ kompletnie mnie to nie obchodzi — mówię i na sekundę czasu spoglądam w jego oczy o barwie siniaków. Są głębokie, ciemne, jakby ugodzone tymi sześcioma słowami. — Nie chciałem tutaj być.
Żal kapie na jego uchylone usta.
— Wystarczyło, żebyś spojrzał na bilet. Wystarczyło się k o g o ś zapytać.
— Tak. Cóż. Pytam ciebie.
Jego oczy to nawałnica goryczy.
— Teraz? — syczy.
— Tak. Teraz.
Potrząsa głową na boki. Przyciąga ręce do twarzy. Wypuszcza histerię przez płuca. Śmieje się w swoje palce.
— No naprawdę — stwierdza z popchniętym na łopatki śmiechem. — Naprawdę to zrobiłeś.
Tak – i dlatego zamierzam ignorować jego słowa, bo są bezduszne, natrętne i rzucają we mnie kamieniami owiniętymi w jedwab. Ponieważ chcą mnie omamić. Wpuścić mi truciznę do krwiobiegu. Mówią hej, ranisz mnie, ale jednocześnie próbują zagłaskać mnie na śmierć kruchą delikatnością wepchniętą pomiędzy wersy.
Nie pozwolę się obalić.
— Idę poszukać moich rodziców — stwierdzam i stawiam krok w głąb samolotu, ale nagły napad furii mnie zatrzymuje.
Naruto zaciska dłonie na rączce mojego plecaka.
Ciągnie w tył.
Uderzam plecami o jego klatkę piersiową.
I jak nic oczywiście że tak wpadam w huragan jego zapachu i w moich żyłach płynie sztorm paniki zamiast krwi.
— Mógłbyś mnie puścić? — chyba pytam, chyba muszę się położyć, chyba udaje skamielinę.
— Mógłbyś mi odpowiedzieć?
Dlaczego
dlaczego
moje serce chce rozerwać pierś i z wrzaskiem wyfrunąć na wolność.
— Nie. Mógłbyś mnie puścić? — powtarzam z desperacją, choć w rzeczywistości wrzucam głos do kamieniołomu. — Muszę znaleźć rodziców i swoje miejsce.
— W porządku.
I wypuszcza mnie z chorą nagłością, a ja tracę na sekundę statykę ciała. Kiwam się. Balansuje na niewidzialnej linie wściekłości. Wyciągam ręce przed siebie. Chwieje się, och chwieje się i moja głowa uderza o powietrze na przedzie, ale plecy wbijają się w jego ciało.
Chwyta mnie za ramiona.
— Pomóc ci? — pyta złośliwie rozbawiony.
Strącam jego dłonie. Odskakuje. Odwracam się.
— Wolałabym wyskoczyć z samolotu niż przyjąć twoją pomoc.
Rozkłada ręce na boki.
— Świetnie — mówi, a potem wskazuje palcem na coś za mną. — I twoja mama się znalazła. Chociaż to tylko połówka z rodziców.
Mam ochotę zgrzytać zębami do rozpadu wiązań wszechświata.
Zgrzytam.
A moja matka pyta z tchnieniem wstrzymywanej troski:
— Wszystko w porządku, Sasuke? Jak się czujesz? — Kładzie dłoń na moim ramieniu, staje koło nas i przeskakuje spojrzeniem pomiędzy chłodnym rozbawieniem jego oczu a wzburzonym cyklonem nienawiści moich.
— Tak. Tak. Wszystko jest w porządku. Gdzie siedzicie?
Trzy sekundy wyprowadzają ciszę na spacer, a potem spuszczają ją ze smyczy. Wbiega we mnie niczym taran, ręce ma umorusane słowami, które napawają mnie wstrętem.
Strachem.
Obawą.
— Z tyłu. — Powolna ostrożność w jej głosie okłada mnie pięścią w żołądek. — Ale wy macie inne miejsca.
Mrugam.
— My?
Skrucha przyprawia ją o grymas pełen przeprosin.
— Ty i Naruto.
— Nie — powtarzam głucho i jeszcze raz marszczę brwi. Wyciągam zwitek swojego biletu z kieszeni i moje ciało zamienia się w wyspę rozpaczy. Potrząsam głową. — Pokaż swój — żądam, ale nie czekam, wyrywam bilet z dłoni Naruto i mam ochotę otworzyć drzwi samolotu i rzucić się na asfalt. — Co to ma być?
Powietrze przemienia się w mieszaninę metali ciężkich, gdy wpełza przez moje uchylone usta i oblepia mi gardło złotem milczenia.
Co się co się co się
— Niespodzianka — mówi Naruto i podarowuje mi uśmiech przepełniony drwiną. — Czas zacząć interesować się tym, co się wokół ciebie dzieje.
wokół mnie dzieje.
Niech czas zdetonuje i siłą swojego wybuchu zmiecie mnie na proch, a potem się cofnie i zrobi to ponownie. I ponownie. I ponownie.
I ponownie, gdy słyszę:
— Koło nas zostało jedno wolne miejsce — tłumaczy i chyba tylko nadludzką siłą woli nie uderzam czołem o ziemię. — Nie chciałyśmy z Kushiną, żeby któryś z was siedział sam. Myślałam, że widziałeś bilety. — Spogląda na mnie łagodnie. — Że ci to odpowiada.
Chwytam złość za gardło i opycham się nią do przejedzenia.
— Nie przyszłoby mi nawet do głowy, że... — milknę, zamieram z okrutną prawdą na końcu języka. Przymykam powieki. Biorę wdech. — Nie. Nieważne. To tylko lot. Wszystko gra.
Nic nie gra, gdy moja matka odchodzi i zostawia mnie samego z Naruto.
Panika ściska mnie za gardło.
A samolot startuje.
Wstawiam dzisiaj, bo kolejne dni będę miała trochę zabiegane.
Całuski!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top