3.
Zastygłem w pozycji niemożności zebrania myśli. Plącze się we własnej głowie, przemierzam kilometry rozwiązań i przeskakuje wąwozy znaków ostrzegawczych.
Och, nie, nie szepcze moje serce, nie rób nam tego.
Między palcami przeplatam naszyjnik z nawleczonym złotym pierścionkiem. Unoszę go do góry. Kołysze się jak wahadło. Uderza w lewo i w prawo, lewo i prawo.
Lewo i prawo.
Słońce wpada przez okno. Promieniami zwiedza zakamarki pokoju, wściubia nos w nie swoje sprawy. Rozgląda się uważnie, ale ze znudzeniem, aż nagle zatrzymuje spęczniałe spojrzenie na wisiorku i wygląda jak ucieszone dziecko. Zupełnie tak, jakby chciało go chwycić w radosne objęcia i porwać do idyllicznego tańca i tańczyć do utraty tchu, do rozpadu wiązań metali.
Zamykam dłoń i chowam łańcuszek do spodni.
A potem rozlega się pukanie. Po raz drugi tego dnia.
Strzepuje ręce, jakbym został przyłapany na kradzieży, podrywam się na równe nogi i podchodzę do drzwi.
Otwieram je.
I zamykam.
Ale jego noga utyka w szczelinie, ręka ląduje u góry i dzięki sile pchnięcia jest wstanie wśliznąć się do środka.
Bezkres schwytanego nieba spogląda na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
Marszczę swoje.
— Oszalałeś? —pytam i chcę chwycić za klamkę, ale jego dłoń mnie powstrzymuje. — Nie możesz władowywać się do mojego pokoju i nic przy tym nie mówić.
Jedno westchnięcie. Jedno przewrócenie oczami. I krótki ruch, gdy wpycha mi dwie przezroczyste butelki w ręce.
— Mama chciała, żebym ci to dał.
Spoglądam w dół. Potem na niego.
— Mam swoje — rzucam i robię krok w tył, bo jest tak blisko, tak niebezpiecznie blisko, że czuje jego oddech na ustach. Strach oblepia mi dłonie. — Zabieraj to i wyjdź stąd.
Garściami wsadza rozbawienie do oczu; na usta przywołuje ten irytujący uśmieszek, który pragnę obrócić w perzynę.
Ponieważ gdy tak się uśmiecha, moje postanowienia zaczynają się rozpuszczać.
Ja się rozpuszczam.
I przemieniam się w rybę wrzuconą do termalnych źródeł.
— E. — Przekrzywia głowę na bok. — Nie. Nie masz. Wywaliłeś je po ostatnich wakacjach, gdy skończyły ci się płyny, bo powiedziałeś, że nie chce ci się tego targać ze sobą.
— I skąd twoja mama miałaby o tym wiedzieć?
— Racja. Nie wie. Sam tutaj przyszedłem.
Moja klatka piersiowa przemienia się w balon wypełniony wodą i nie mogę nabrać powietrza i stoję, tylko stoję, bo boję się, że jeśli drgnę, pęknę w szwach. Eksploduje.
Zaciskam palce i nie mam pojęcia jak to się dzieje, ale moje usta mówią:
— Tylko że ja cię tutaj nie chcę. Więc się wynoś.
Zagryza zębami kącik dolnej wargi, sprawia wrażenie rozbrojonego, rozłożonego na łopatki, ale zaraz zadziera brodę i spogląda mi w oczy i jego są jak dwie morskie fale złapane w pułapkę miękkości.
I w tym samym momencie coś głębokiego zaplata się naokoło jego strun głosowych.
— Uwielbiam to.
— Co?
Zaczyna się szczerzyć od ucha do ucha, a ja przestaję rejestrować grunt pod nogami.
— Gdy każesz mi się wynosić.
Zachłystuję się własnym językiem.
Patrzę na niego i on patrzy.
I ten uśmiech raz po raz po raz uderza mnie w żołądek.
— Oszalałeś?
Potrząsa głową i nagła powaga w jego głosie wytrąca mnie z resztek homeostazy.
— Przypominam sobie wtedy o chwilach, gdy miałem to na wyłączność. Gdy spędzaliśmy każdy dzień razem. Gdy byliśmy blisko. Gdy...
— Nie kończ — ucinam i szczypię się w nasadę nosa. Przymykam oczy. Panikuję. — Ani słowa więcej.
Zamyka usta, a potem opiera się lewym barkiem o framugę i jego zapach atakuje mnie jak głodne uwagi zwierzę, jest jak pięść wbita z impetem w policzek. Krzywie się.
On uśmiecha się pod nosem. Wzrusza ramionami.
— Wiesz, ze zawszę mówię to, co myślę.
Przeczesuje włosy i tak, oczywiście, że wiem.
Bo jego nieprzemyślane słowa zawsze wpędzają mnie w kłopoty.
— Wiem — wypalam. — Dlatego się zamknij.
Nie odpuszcza. I wcale się nie zamyka.
— Dlaczego?
Uciekam wzrokiem, utykam nim w nieistniejącym punkcie nad jego głową. Potem przenoszę go na jedną i drugą ścianę, na drzwi. Wiem o co pyta. Wiem, dlaczego o to pyta. A jednocześnie marzę o tym, by stracić zdolność słuchu.
Czeka. Jest niczym płótno zamalowane farbami spokoju.
Napotykam jego spojrzenie i rzucam powątpiewająco:
— O co konkretnie pytasz?
Ramionami miażdży klatkę. Jego oczy zamieniają się w stado intensywnych iskier.
— Dlaczego zamieniłeś się w obrażalską babę?
Irytacja wbiega we mnie jak taran i wpycha mnie do basenu pełnego bezpośredniości. Zachłystuję się złością.
Lustruje jego twarz.
— A dlaczego myślisz, że możesz tutaj ot tak wpadać i zadawać te bezsensowne pytania? Zajmować mój czas?
Zaczyna się śmiać, potem przestaje i chowa twarz w dłoniach. Kręci głową, wzdycha w ręce i gdy je odciąga, znowu zanosi się śmiechem.
Wszystkie włosy na karku mi się najeżają.
Zaciskam żuchwę.
— Proszę cię — wyrzuca i prostuje się. — A czym niby jesteś tak bardzo zajęty? Pakowaniem się, tak? Daj. — Robi krok w moją stronę. Mija mnie. Zatrzymuje się na środku pokoju. Obraca się. — Z chęcią ci pomogę, a przy wspólnym składaniu twoich gaci możesz odpowiedzieć na kilka moich pytań.
Nie ruszam się z miejsca. Moje kończyny przemieniają się w betonowe słupy. Ręce zwisają ciężkie wzdłuż ciała.
— Naruto — mówię z naciskiem, ze zmęczeniem. — Nic się nie zmieniło od ostatniego momentu. Nie chcę dłużej tego kontynuować. Tłumaczyłem ci to. Wyjaśniałem. Minął prawie rok. R o k. Czego nagle ode mnie chcesz?
— Jedziemy razem na wakacje.
Potakuje.
— Nie wypadałoby się dogadywać?
Zaprzeczam.
— Daj spokój — wypala z chrapliwą ciszą. — Żałuję tego, co zrobiłem. Wiesz o tym. To wszystko nie było tak. Naprawdę. Kompletnie wszystko się pomieszało.
Przymykam oczy i próbuję w sobie odnaleźć pokłady niezmierzonej energii. Próbuję odepchnąć chmarę napływających obrazów, wspomnień i emocji, które łapią mnie za kostki i wrzucają w środek ich schadzki, bym uczestniczył w tym niemądrym spotkaniu. Bym był częścią występu. Przedstawienia.
Jeszcze raz szczypię się w nasadę nosa.
Rozpruwam powieki.
Nie chcę być pożywką dla minionych chwil.
— Pojadę na te wakacje — oznajmiam i nim uśmiech porwie jego wargi, dodaje: — Ale między nami nic się nie zmienia. Spędzę te dwa tygodnie w twoim towarzystwie i może nawet będę udawał, ze cię toleruje. Ale nic więcej.
Kąciki mu drgają. Uśmiech, który nie miał szansy się uformować, zamienia się w grymas, a potem rozpada się niczym szkło rzucone o ścianę. Jego prawa dłoń znika we włosach, później opada na kark.
Zbliża się o krok.
— Sasuke...
— Nie. — Kręcę głową. — Nie, Naruto. Nic więcej nie mów. Po prostu stąd wyjdź.
Ale on nadal stoi w tym samym miejscu, palce jego dłoni są zaciśnięte, a klatka piersiowa uderza o mostek, jakby zamknął w niej stado zdziczałych ptaków.
Może wydrapią go od środka.
A może coś powinno mnie wydrapać, bo wyrzuty sumienia szczypią mnie w kark, zaciskają zęby na moich wargach i wrzucają do uszu paskudną zbieraninę liter, gdy mówią, że nie powinienem tak się zachowywać.
Nie, gdy jego oczy to deszcz złapany w krystalicznie czystą misę.
Świdruje mnie nimi i proszę
chyba jestem słabszy niż myślałem.
Trzęsą mi się kolana. Rozum chyba głupieje. Ciało rwie się do niego i już, i prawie pokonuje tę dzielącą nas odległość i zamykam jego wargi w swoich, gdy nagle słyszę jak mówi, coś mówi, rzuca we mnie zdaniami i mrugam.
— Dla mnie to wygląda zupełnie inaczej.
Zapominam o mruganiu.
— Naruto.
— Możesz udawać, że mnie tylko tolerujesz. Możesz nawet udawać, że jestem powietrzem. Ale ja nie zamierzam. I zobaczymy — podchwytuje moje spojrzenie, patrzy na mnie z ożywieniem — kto pierwszy się zmęczy.
Chcę kręcić głową, dopóki nie spadnie mi z karku i nie potoczy się pod drzwi i stąd nie ucieknie, ale nie wykonuje żadnego ruchu. Zamieram. Zastygam. Jestem ludzkim słupem niedowierzenia.
— Naruto — mówię z naciskiem, bo pragnę się ratować, bo moje głupie serce zaczyna rwać się do przebieżki. — Wyjdź stąd.
Kiwa głową. Lekko się uśmiecha. Mnie zalewa biała gorączka. On przecina pokój, mija mnie i jego wzrok jest tak miękki, tak czuły, że wszystkie znaki ostrzegawcze, które udało mi się do tej pory zgromadzić, rozbłyskają w mojej głowie.
Świecą się jak odblaski pośród bezdennej nocy.
— Do jutra, Sasuke.
Czas nie czeka. Nie jest zainteresowany moją rozterką.
Jutro nadchodzi, a ja nie jestem na nie gotowy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top