29.
Nawet nie wiem, od czego zacząć.
Ręka Naruto na moim ramieniu jest ciężka i ciepła. Jego twarz znajduje się naprzeciwko mojej i jego oczy na mnie patrzą. Mówią coś, czego w tym momencie nie potrafię zrozumieć. Układają się w miękkie półkole, potem rozciągają się jak płótno na ramie obrazu. Wyglądają, jakby próbowały podnieść mnie na duchu.
A może po prostu mam przewidzenia.
Może oczy są tylko oczami, bez historii i planu postępowania. Może to my dopisujemy im głębię. Doszukujemy się przejawu troski, który poda nam rękę, gdy nasze nogi zaczną się o siebie potykać.
Kto wie.
Kto wie, czy sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem. Niby klęczę na ziemi, niby pszczoły ukąsiły mnie pod językiem i nie mogę oddychać, niby moje serce hiperwentyluje, przeżywam sto stuknięć na sekundę i niby tak jest, ale co jeśli jest dokładnie na odwrót. Co jeśli stoję twardo na nogach, jeśli wcale nic nie czuję, jeśli jestem pustą muszlą znalezioną na brzegu plaży i nie potrzebuję cudzej troski, bo nogi mi się nie plączą.
Co jeśli czuję, że powinienem stąd wyjść.
Co jeśli czuję, że wcale nie chcę tego robić.
Nie widzę wyjścia z tej sytuacji, bo żadna decyzja nie jest dość dobra. W każdej coś tracę, coś zostaje mi zabrane, skradzione, wrzucone na dno morza i zakopane pod warstwą piachu. Tak to jest znajdować się pomiędzy młotem a kowadłem.
Przyszłość kołyszę mi się nad głową.
Niepewna.
Trochę przerażona.
I moje nogi także się kołyszą, gdy próbuję wstać, bo jednak to prawda. Jednak przez cały ten czas klęczałem na ziemi, z ręką Naruto na ramieniu i jego oczami utkwionymi w moich, ponaglającymi, bym przestał się wygłupiać, bo jest tyle do zrobienia, tyle decyzji do podjęcia.
A mój słownik zawiera w sobie tylko kilka możliwości.
— Nie wiem — mówię cicho, z obolałym gardłem, już stojąc. — Nie wiem, co mam zrobić. — Przełykam gorycz zalegającą mi w gardle, raz, dwa, trzy razy. — Nie potrafię znaleźć dobrego rozwiązania.
Tak ciężko mi się na niego patrzy.
— Czy to nie oczywiste? — Robi krok na przód.— Nie możesz mu uwierzyć. Powiedział to, co powiedział, żeby cię zranić. — Chwila przerwy na ostry wdech. I potem: — On tobą manipuluje, Sasuke.
Jestem tak zaskoczony łatwością, z jaką przychodzi mu wypowiedzenie tych kilku słów, że wciągam ze świstem powietrze. Napotykam jego ciężkie spojrzenie. Robi mi się duszno. Ręce lepią mi się do kości biodrowych.
Nagle pojawia się we mnie sprzeciw. Przeraźliwa potrzeba bronienia mojego ojca.
— Ale za to ty nigdy mną nie manipulowałeś. — Powoli się prostuje. — Nigdy nie zrobiłeś czegoś wyłącznie dla własnych korzyści.
Trudno tutaj mówić o dźwięku, ale z płuc Naruto wydobywa się coś, co przypomina źle połknięte oburzenie. Jego oczy się rozszerzają, ramiona sztywnieją. A ja jestem jak zamurowany, wciśnięty w szczelinę pomiędzy cegłówkami.
Zastygam w bezruchu.
— Dlaczego ty go w ogóle bronisz? Nie widzisz, jakie on ma zdanie na twój temat? Na mój temat?
Nic nie mówię. Nie mam przygotowanej odpowiedzi. Pewnie musiała mi się gdzieś zawieruszyć, może ktoś ją nawet niechcący kopnął i potoczyła się pod łóżko jak szklana kulka albo przedwcześnie odleciała do ciepłych krajów. Nie wiem. Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje, dlaczego bronię kogoś, kto nie miał żadnego problemu z wgnieceniem mnie prosto w ziemię.
Nie wiem nie wiem nie wiem tak bardzo że już bardziej się nie da.
Co się ze mną dzieje.
Cisza pomiędzy nami to samobójstwo miliona sekund.
— On jest moim ojcem — odpowiadam z omdlałymi wargami, przesiąknięty paniką.
Spojrzenie Naruto topi się w smutku. Usta się załamują.
Moje serce to wiosenny liść, który próbuje popełnić samobójstwo.
— Rodzice nie zawsze mają rację. — Jego głos podszyty jest czymś na kształt zbolałej nerwowości, która nie została mi do tej pory przedstawiona.
I wtedy coś do mnie dociera.
Wtedy wszystko staje się jasne.
— Ty się boisz — mówię i jakoś udaje mi się schować zaskoczenie do kieszeni. — Boisz się, że nie uda ci się mnie przekonać, a wszystkie sztuczki już wykorzystałeś. Drugi raz nie uda ci się mnie podejść.
Naruto odwraca wzrok. Chrząka krótko, ale z wyraźnym zakłopotaniem. Palcami przejeżdża po karku. Ziemia zawraca i jego wzrok napotyka mój.
— Oczywiście, że się boję — rzuca z emocjami tak gęstymi, że w jednej stopie pęka mi ścięgno Achillesa i prawie uderzam głową w podłogę. — Bo przecież masz rację. Okłamałem cię i ledwo udało mi się to naprawić. Jeszcze kilka godzin temu nie chciałeś mieć ze mną nic wspólnego — powoli przełyka ślinę i wygląda to tak, jakby z całych sił próbował opanować wzruszenie. — Wybaczyłeś mi, chociaż potraktowałem cię podle i nic nie jest w stanie zrekompensować mojego zachowania. Tylko co... co jeśli... — przytyka pieść do ust, dając sobie kilkusekundową wymówkę, ponieważ jego głos drży tak bardzo, że ledwie może mówić — co jeśli nie powinieneś? Co jeśli twój ojciec wcale się nie pomylił? Właśnie tego się boję — mówi cicho, tak cicho, zbyt cicho. — Boje się, że zdasz sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy on mówi prawdę. Że mnie zostawisz, bo dotrze do ciebie, że nie powinieneś mi wybaczyć.
Jestem przeciążony. Jestem dziuplą, z której wyniosły się wszystkie ptaki. Marionetką na poprzecinanych sznurkach i właśnie dlatego głowa spada mi z karku i wiruje pod moimi nogami, zatacza się jak bezdomny, wymiotuje pod siebie i zachowuje się tak, jakby była w ostatnim stadium alkoholizmu, jakby wpadła właśnie w stan delirium.
Ten pokój się trzęsie.
Ten świat
też
się trzęsie.
Moje szare komórki walają się po całym pokoju.
Nie mam już też sprawnego mózgu.
— To takie niesprawiedliwe — świszczę te kilka liter przez ściśnięte gardło. — Tak po prostu mi to mówisz i jak... jak mam teraz dokonać dobrego wyboru?
Patrzy na mnie tak intensywnie, że strach stuk stuk stuka mi o żebra.
— Myślę, że już go dokonałeś — To nie jest pytanie. Nie ma tutaj cienia wątpliwości. Naruto mruga, przyswajając cierpką prawdę i świat w moich oczach zaczyna się rozpadać.
A ja mam takie marzenie. Marzę o tym, by moje sumienie przykryło się grubą warstwą egoizmu i poszło grzecznie spać. Zniszczyłbym wtedy wszystkie narzędzia odmierzające czas i świat stanąłby w miejscu. Nie musiałbym podejmować żadnych decyzji, nikt by niczego ode mnie nie oczekiwał, nie musiałbym wybierać, kiedy tego nie chcę, bo żyłbym w zawieszeniu.
Niestety czas ma się bardzo dobrze.
Gna do przodu i nie wygląda na takiego, co mógłby się zatrzymać na czyjąś prośbę.
Ależ ja mu zazdroszczę.
— Wiem, jak to jest ciebie stracić. — Mój głos drży. Emocje utykają mi w przełyku i zaczynam dyszeć. — Ale nie wiem, jak to jest stracić ojca.
— Więc to tyle? — Robi sto kroków do przodu. Ściana wbija mi się w plecy. — To koniec?
Kuszą mnie cukrzane frazesy. Kłamstwa polane słodkim syropem. Czekoladowe króliki, które są puste w środku.
Więc po prostu nic nie mówię.
— Ja tego nie kupuję — wyrzuca z siebie żarliwie, patrząc na mnie z nagłą desperacją. — Przecież to nic. Nic wielkiego się nie stało.
Czuję smak trzęsącego się serca w ustach.
— On się nie ugnie.
— Tego nie wiesz.
Prawie się śmieje.
— Znam go na tyle, żeby wiedzieć, że to się nie wydarzy.
— Tego nie wiesz — powtarza bardziej natarczywie, kręci głową i wygląda tak, jakby chciał dotknąć mojej twarzy, ale tego nie robi. Zaciska za to dłonie w pieści. — To nie jest decyzja, którą sam może podjąć. Nie może pewnego dnia po prostu uznać, że już nie chce, żebyś był jego synem. To po prostu niemożliwe.
Kostki lodu wpadają mi za koszulkę. Zaczynam tracić zmysły. Mam w mózgu za dużo dopaminy, cierpię na urojenia. Histeryzuje.
— Tutaj wcale nie chodzi o faktyczny wybór. Chodzi o ukaranie mnie! — Nie wiem, dlaczego krzyczę. Odłamki szkła krążą w powietrzu i nie nie nie mogę oddychać. — Według niego to właśnie jest pomoc, najwyższy akt ojcostwa, który nauczy mnie pokory, a jemu pokaże, jakim człowiekiem jestem. Czy zasługuje na przebaczanie. Nie rozumiesz? To test. Sprawdzian.
Te głupie części mowy nie chcą przestać układać się w słowa, nie chcę przestać p
p
p
p
p ł yyyy n ą ć.
— Nie mogę tego znieść. — Nie wystarczy mi sił na krzyk, więc teraz już szepczę, wpatrując się w swoje dłonie, w których pomieszkuje trzęsienie ziemi. — Wszystko, co zrobiłem, co udało mi się do tej pory osiągnąć, żeby mu zaimponować... Wszystko to straciło znaczenie. To się już nie liczy. Nie w sytuacji, gdy okazuje się, że jego syn jest chorym wynaturzeniem, który może i miał zadatki na bycie kimś imponującym, ale je stracił, bo ma nie po kolei w głowie...
Zaczynam ciężko dyszeć. Powietrze pęcznieje mi w płucach jak drożdżowe ciasto.
On się na mnie patrzy.
Podnoszę głowę. I też na niego patrzę.
— Zastanawiam się, dlaczego to muszę być ja. — Powinienem się zatrzymać. Powinienem się zamknąć. — Twój ojciec nigdy nie postawiłby cię w tej sytuacji. Zawsze mogłeś robić, co chciałeś, nie bojąc się, że zostaniesz ukarany. Wszystko uchodzi ci na sucho. Teraz — mówię powoli, beznamiętnie, bo jestem okropną osobą i sprawia mi przyjemność patrzenie na jego milczącą twarz — też wszystko ujdzie ci na sucho. Nic nie stracisz. Jakie to wygodne.
Naruto mruga i wygląda tak, jakby miał się przewrócić.
— Więc teraz to m o j a wina? — Jego zduszony krzyk wiruje pośrodku pokoju, odbija się od ścian i na łokciach pełznie w naszą stronę.
Och.
Niepostrzeżenie rozchodzę się w szwach.
Kręcę głową, mocno, szybko, tak gwałtownie, że zaczyna mi w niej wirować i przykładam ręce do twarzy, a potem je odciągam i żałuję, że mam je przyszyte do ciała i nie mogę nimi rzucić o ścianę.
— Przecież zawsze myślisz tylko o sobie. — Jakiś źle posklejany potwór wypada z moich ust i zaczyna rzęzić na ziemi. Nerwowy śmiech drażni mnie w krtań. Ha, ha, ha. — Dlaczego teraz udajesz zaskoczonego? Twoje fantastyczne rady mają przysłużyć się tylko tobie. — Ha, ha. — Jak zawsze. Nic nowego. Nie wiem, dlaczego w ogóle to mówię. Przecież to oczywiste. — Robię pauzę. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzę mu z dziwnym spokojem w oczy. A potem mówię: — Jesteś egoistą i wiemy to nie od dziś. Żadne z nas nie powinno być zdziwione.
Zapada cisza i nie wiem, z którego drzewa zerwałem te wszystkie kwaśne, zdechłe, śmierdzące czasowniki i przymiotniki. Są jak martwe ciało przypadkowo znalezione w zaułku. Nie powinienem ich dotykać.
Nie wiem nie wiem nie wiem nie wiem, po co to powiedziałem.
Myślałem, że może poczuję się lepiej. Tylko że wcale tak się nie czuję. Właściwie czuję się znacznie gorzej, gdy gorące wyrzuty sumienia przyklejają mi się do policzków i nie potrafię ich z siebie zdjąć.
I obawiam się, że Naruto naprawdę może zaraz się przewrócić.
Ponieważ to balon. To huragan. To balon zamknięty przez przypadek w huraganie. To płuca Naruto uderzają o klatkę piersiową.
— Przepraszam, że nie mam takich posranych rodziców, jak ty! — rzuca mi w twarz, a może uderza mnie w brzuch lub może spluwa mi pod nogi i może to gęsta ślina, pełna obrzydzenia i kipiącej niesprawiedliwości.
Wiem tylko tyle, że padam trupem.
Naruto patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami, wstrząśnięty, poruszony jak łódka na wzburzonym morzu. Jego twarz wykrzywia się niemal w zwierzęcej agonii. Ręce zaczynają błagać.
To takie dziwne.
— Przepraszam — mówi bezgłośnie, poruszając tylko tymi dwiema wargami, patrząc wszędzie, ale nie na mnie. — Nie o to mi chodziło. Przepraszam, Sasuke, cofam to, nie chciałem...
To takie, takie dziwne.
— Poniosło mnie, ale wcale tak nie myślę. Przecież wiesz. — Uśmiecha się złamanym, rozpadającym się uśmiechem. — Musisz wiedzieć.
To naprawdę bardzo dziwne.
Inaczej nie umiem tego wytłumaczyć.
Bo dzieje się to:
— Nie. Masz rację — mówią moje usta w pewnym momencie. — Nie odpowiadasz za decyzje mojego ojca. To nie twoja wina.
A on marszczy brwi. Przygląda mi się pod spuszczonych powiek. Ma wypisane miękkie i ostre pytania na twarzy.
Obracam się.
Kucam. Wkładam część ubrań do walizki, część zostawiam, bo mój portfel jest pusty, zgubiłem czas. Muszę po prostu stąd wyjść, muszę odetchnąć, a Naruto krąży mi za plecami, mówi tyle rzeczy w pośpiechu, tyle próbuje mi przekazać, że robi mi się niedobrze od tych rzuconych obietnic naprędce. Dość już dzisiaj padło słów i właśnie dlatego powinienem stąd wyjść całe wieki temu, bo przecież to oczywiste. To tak oczywiste jak niebieskie niebo albo zielona trawa, właściwie to nawet bardziej oczywiste od tego, że serce pompuje krew.
To idzie tak: mój ojciec musiał wiedzieć, że nie będę potrafił podjąć decyzji i sprawa sama się rozwiąże.
Musiał wiedzieć, że ja i Naruto nie potrafimy ze sobą rozmawiać bez kłótni.
I to jest właśnie naszym problemem.
A on o tym wiedział. Oczywiście, że wiedział. Wystarczy na nas spojrzeć. To matematyka z podstawówki. Wystarczyło zostawić nas w towarzystwie gróźb i poczekać, aż rzucimy się sobie do gardeł.
Aż ulokuję złość na całą sytuację nie w tej osobie, co powinienem.
To właśnie takie proste. I przez to tym bardziej przerażające, ponieważ ja i Naruto nie zwalczamy problemów tylko siebie nawzajem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz staliśmy po tej samej stronie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy w czymś zgodni. Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam.
Nie pamiętam tylu rzeczy, które mogłyby przemówić na naszą korzyść.
— Potrzebuję to wszystko przemyśleć — mówię, a on już otwiera usta, by mi przerwać. Kręcę głową. — Bez ciebie — dodaje.
🌙☀️
Następnie jego ręce. Na mnie. Jego usta. Prawie na moich.
Prośby rzucone jak monety.
A potem otwarte drzwi.
I ja za nimi.
Schodzący na dół.
I w końcu mój ojciec mówiący:
— Długo ci to zajęło.
Przepraszam, że tyle mi to zajęło, ale ostatnio dopada mnie jakieś zwątpienie, niechęć i ogólne zamroczenie. Ciężko mi się pisze, bo to trochę tak, jakbym upuściła wszystkie słowa na podłogę i nie mogła ich zebrać, a przecież się staram. Mam jednak nadzieję, że rozdział się wam spodoba i że wciąż tu ze mną jesteście, tak jak i ja próbuje być z wami.
Miłego czytania!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top