27.
Stój, próbuję powiedzieć.
Nie rób tego, chcę dodać.
Chwytam Naruto za nadgarstek i tak niewiele brakuje, by zwrócił się w moją stronę i zapomniał o tym, co z całą pewnością zamierza właśnie zrobić, ale to tylko pogarsza sprawę. Naruto ciągnie mnie za sobą. Potykam się o własne nogi, próbując nie runąć na ziemię i wpadam na jego plecy, a on przekręca klucz.
Drzwi są otwarte.
A już zaraz na oścież.
Mój ojciec najpierw dostrzega Naruto. Potem, bardzo powoli kieruje wzrok w moją stronę. Przypatruje mi się przez dłuższą chwilę, w ciszy mieli szczegóły pozycji, w jakiej mnie zastał; moja ręka spoczywa na nadgarstku Naruto, druga leży płasko na jego ramieniu, moje biodra przyklejone są do jego nienaturalnie wyprostowanych pleców. Naruto jest ode mnie o pięć centymetrów niższy, ale sprawy mają się tak, że ledwie mogę wyjrzeć zza jego głowy.
Więc albo to ja zaczynam się kurczyć, być może ze strachu.
Albo to Naruto próbuję mnie za sobą schować.
— Czy mógłbyś łaskawie odsunąć się od mojego syna? — To nic innego jak rozkaz przebrany za beznamiętne pytanie. — Chciałbym z nim porozmawiać.
Coś niedobrego dzieje się z moim układem nerwowym.
Moje ręce zamiast kości posiadają w sobie kamienie i idą na dno. Przestaje dotykać Naruto. Robię się strapiony, zakłopotany, mniejszy o połowę, wrzucony do worka ze wspomnieniami. Oddech więdnie mi w okolicach krtani.
Ponieważ mój ojciec jest tutaj.
A to nie wróży niczego dobrego.
Właściwie jest bardzo, bardzo źle, bo Naruto się nie cofa. Zachowuje się tak, jakby garść mrówek stacjonowała mu w uszach i w efekcie stracił zdolność słyszenia. Słowa mojego ojca nie robią na nim żadnego wrażenia, chociaż powinny. Powinny, bo na mnie robią piorunujące, bo to nie są żarty, bo mój ojciec nie zna definicji bezpodstawnej fatygi.
Wszystko jest nie tak.
Naruto powinien stąd zniknąć. A już na pewno nie powinien mnie dotykać. Tylko że jego plecy jeszcze mocniej do mnie przywierają, jego mięśnie się spinają, łopatki ściągają, palce lewej ręki chcą dotknąć moich i wszystko jest tak bardzo, bardzo nie tak.
Mój ojciec macha krótko dłonią. Lekceważąco. Zna Naruto od tylu lat, ale teraz to nie ma znaczenia. Teraz Naruto jest tylko przeszkodą, która wymaga usunięcia. Kimś, kto stoi pomiędzy nim a jego synem i zawadza.
— Chłopcze, daj spokój — mówi, ale wciąż nie do mnie. — Dość tych wygłupów.
— Wcale się nie wygłupiam — odpowiada Naruto i nie powinien być taki pewny siebie.
Mój ojciec zaciska szczękę.
Naruto unosi hardo głowę.
— Twoi rodzice chcieliby zobaczyć cię na dole. — Kolejny rozkaz.
— Jeśli o to chodzi, to znają mnie całe moje życie. — Wzrusza ramionami. — Już dość się mnie naoglądali. — Następuje przerwa, podczas której zniża głos i już zaraz szepcze arogancko w stronę mojego ojca: — Wytrzymają jeszcze kilka minut.
Nie, nie, nie, nie – nie.
Niech ktoś mnie po prostu zastrzeli.
Niech ktoś mnie zastrzeli, kiedy mój ojciec powoli zwraca głowę w moją stronę i mówi prawie że rozbawiony:
— Naprawdę, Sasuke? — Oczy mu chichoczą na pokaz. — Jesteś ponad to. Zawsze byłeś ponad to. Chcesz mi powiedzieć, że ty... i on... — Kręci głową, jakby zabrakło mu słów. Patrzy na mnie pobłażliwie. — Daj spokój, Sasuke. Masz ciekawsze rzeczy do roboty niż to... coś.
Krew odpływa mi z twarzy. Jestem morzem pozbawionym dostępu do oceanu i zaczynam wysychać. Drętwieją mi wargi, pierzchnie gardło.
— Nie rozumiem, o co ci chodzi — rzężę odpowiedź, ponieważ moje płuca przy narodzinach nabawiły się pylicy i teraz cierpię na duszności.
Mój ojciec bierze skąpy wdech przez zaciśnięte usta.
— Załóżmy hipotetycznie, że oboje jesteśmy inteligentnymi ludźmi i żaden z nas nie potrzebuje godzinnego wykładu na temat rzeczy oczywistych — stwierdza, nagle zdecydowanie rozdrażniony. — Załóżmy też, że nie postradałeś do końca zmysłów. To bardzo przyśpieszy naszą rozmowę.
Tylko że ja czuję się tak, jakby ośrodek mowy w moim mózgu został rozregulowany.
— Oni... powiedzieli ci?
Jego oczy robią się urażone.
— Potrafię dodać dwa do dwóch — rzuca przez zęby, ale zaraz się opanowuje. Prostuje plecy. Patrzy na mnie porozumiewawczo. — Ale rozumiem także, że nie miałeś z tym nic wspólnego.
Czuję, jak mięśnie Naruto się spinają.
Staram się nie marszczyć brwi, ale to na nic.
— W takim razie nie rozumiem, po co ta rozmowa.
Nie odpowiada od razu. Przymyka tylko powieki, a usta wykrzywia mu dziwny, leniwy uśmiech. Zachowuje się jak ktoś, kto wrócił po ciężkim dniu z pracy i potrzebuje chwili dla siebie, by zebrać myśli.
Nie wiem, jak powinienem się zachować. Dlatego po prostu stoję.
Czekam.
— To nie może być takie trudne — mówi w końcu i obdarza mnie niemal ciepłym spojrzeniem. — Z pewnością dałeś się po prostu zmanipulować, omotać. Zawsze byłeś podatny na sugestie, a on to wykorzystał i nawet nie mogę go za to winić. — Milknie na chwilę. — Ty natomiast musisz zrozumieć, że bierzesz udział w przedstawieniu, które musi się natychmiast skończyć. To bardzo niepokojące.
Kręcę głową sto razy. Mrugam drugie tyle. Mój oddech wisi na drążku od ćwiczeń i nie potrafi się podnieść.
— Nie masz pojęcia, o czym mówisz. — Chyba dyszę. Na pewno dyszę.
Spogląda na mnie zdegustowany.
— Mam doskonałe pojęcie o sprawach, o których nawet ci się nie śniło.
Okazuje się, że godność jest bardzo ulotnym konstruktem. Jest jak ptak wepchnięty do klatki, której drzwi przez cały czas pozostały uchylone.
I już zaraz.
Właśnie teraz.
Patrzę, jak odlatuje.
— Tak ci się właśnie wydaje — mówię, nim strach każe ugryźć mi się w język. — W rzeczywistości nie masz o niczym pojęcia, bo nie chcesz go mieć. Widzisz tylko to, co masz przed sobą. — Trzęsą mi się rę-rę-ręce. — Naprawiasz błąd, bo tylko to potrafisz zrobić. Nie interesuje cię powód jego powstania. Nie dbasz o przyczynę. — Patrzę mu prosto w oczy w nagłym napadzie desperacji. — Pewnie dlatego nigdy nie uda ci się niczego zmienić.
Nie wiem, czego oczekiwałem, ale z pewnością nie tego.
Mój ojciec niecierpliwie pociera dłonią o twarz. Marszczy czoło. Wydaje się zmęczony, rozdrażniony, ale nie zaskoczony, nie dotknięty. Wygląda raczej jak ktoś, kto osiągnął swój limit i teraz doskwiera mu przeraźliwy ból głowy.
— Nie tobie oceniać moje postępowanie — stwierdza i jego głos przypomina zużytą ścierkę, którą ktoś wykręcił z nadmiaru wody. — Będziesz robił to, co mówię.
— A jeśli nie? — Pozostało we mnie dość odwagi, by zadać to głupie pytanie.
Uśmiecha się samymi kącikami wąskich warg. Robi krok do przodu. Przede mną wciąż stoi Naruto, teraz wybrakowany z reakcji, ale to nie zraża mojego ojca. Zwraca się bezpośrednio do mnie tak cicho, że czuję ucisk grozy w okolicach szyi.
Widzę także panikę zmierzającą w moim kierunku.
— Będziesz, bo zdasz sobie w końcu sprawę, że tak nie może być. Więcej stracisz niż zyskasz udając tego — wypluwa z obrzydzeniem — tego k o g o ś. Wymagam od ciebie więcej, bo wiem, że masz w sobie dość potencjału. Ten chłopak tylko cię rozprasza. Nabił ci głowę kłamstwami, durnymi opowiastkami, a ty w nie wierzysz. — Krótka pauza. — Powiem ci coś, synu. Jeśli chcesz zaistnieć, pokaż się od lepszej strony i przestań uprawiać tę chorą dewiację, bo sprawiasz, że robi mi się naprawdę niedobrze na twój widok.
Mrugam, raz, dwa, nieskończoność razy. Spoliczkowało mnie sto dłoni. Tysiąc pieści wbiło się w mój brzuch bez taryfy ulgowej. Jestem podziurawiony na całym ciele milionem słów i wykrwawiam się smutkiem. Czuję pieczenie pod powiekami, drapie mnie w gardle, z nieuwagi gubię ciśnienie i już zaraz oblewa mnie zimny pot. Wydaje mi się, że zaczynam się chwiać albo może to po prostu ziemia uległa kaprysowi i biegnie w przeciwnym kierunku.
Kończy się jednak tak, że nie potrafię się pozbierać i muszę odwrócić wzrok.
W odpowiedzi mój ojciec śmieje się beztrosko.
Dostał to, czego chciał.
Ale potem sprawy się komplikują i dzieje się coś takiego:
Naruto rusza do przodu, popycha mojego ojca w stronę drzwi, chwyta go za przód koszuli i rzuca mu w twarz:
— Jak możesz? — syczy, przyciągając go bliżej siebie gwałtownym szarpnięciem. — On jest twoim s y n e m.
Mój ojciec śmieje się sztucznie. Kiwa głową w moją stronę.
Nieruchomieję. Przestaje kontrolować ilość nabieranego powietrza.
— Mój syn nie jest gejem — oświadcza wszem i wobec, jakby po prostu rozwiewał wątpliwości. — Nie dbam o to, jak wychowali cię rodzice, ale nie zgadzam się, by to wątpliwe wychowanie przechodziło na mojego syna. — Oczy błyszczą mu jak w chorobie. — Powinienem wiedzieć, że coś knujesz. Osoby takie jak ty zawsze coś knują, kręcą, o czymś nie mówią. Od samego początku cały ten pomysł z wakacjami był podejrzany... nawet nie zliczę, ile razy przyłapałem cię na ślinieniu się na widok mojego syna, ile razy widziałem, jak próbujesz go omotać. Jesteś jak pijawka, gdy już raz się przyczepisz, nigdy się nie odczepisz. Powinienem wiedzieć. — Kręci głową zrezygnowany. — Oczywiście, że powinienem wiedzieć i zatrzymać to szaleństwo, nim rozpoczęło się na dobre. — Przystaje ze wstrętem na zaciśniętych wargach. Jeszcze raz kręci głową, tym razem niedowierzająco. — Z m a n i p u l o w a ł e ś moją żonę, żeby mój syn wziął udział w twoim chorym planie. Jesteś kanalią, wykolejeńcem. Obrzydliwym, wstrętnym dewia...
Nagle nie stoję już w miejscu. Nagle znajduję się tuż przed nim, w ślepej furii przyciskając go do drzwi. Naruto leży kilka kroków dalej na ziemi, patrząc na mnie w niemym wyrazie przerażenia, ale nic mnie to nie obchodzi. Mój łokieć wbija się w krtań mojego ojca.
I wcale tego nie żałuję.
Przed oczami szaleją mi białe plamy. Burza utknęła mi w klatce piersiowej.
— Odwołaj to — mówię tak cicho, tak chłodno, tak niepodobnie do siebie samego. — Nie obchodzi mnie, co o mnie mówisz. Znosiłem lata twoich humorów i upokorzeń, ale nie masz prawa — unoszę łokieć trochę wyżej, on zaczyna rzęzić — nie masz prawa wyładowywać się na Naruto.
Rozlega się szczekliwy śmiech, który ledwo słyszę. Moje uszy są jak wypchane pluszem. Wszystko jest stłumione.
— Jesteś żałosny — dyszy spazmatycznie. — Odrażający. Ten chłopak zabawił się tobą jak chciał, a ty go bronisz?! Wpuściłeś żmiję do swojego życia i myślisz, że możesz ją udomowić? — Śmieje się już bardzo wyraźnie. — Przecież to jasne. Nie udawaj ślepego. Raz cię okłamał, zrobi to kolejny, a ty, tępy naiwniaku, będziesz tego żałował. Pomyśl tylko, głupcze, jeśli ktoś musi posuwać się do tak desperackich czynów, ile minie czasu, zanim znowu coś podobnego wywinie? Bawisz się w dorosłe życie — wypluwa — a nie rozumiesz, że ktoś, kto musi cię okłamywać, żebyś zobaczył w nim coś więcej niż śmiecia pod podeszwą swoich butów, nie jest wart twojego czasu? On cię zrujnuje. Już nie potrafisz trzeźwo myśleć, wystarczy, że ściągnął przed tobą spodnie, a ty...
— Zamknij się. — Jestem bliski, by splunąć mu w twarz. — O niczym nie masz pojęcia. O niczym.
Niespodziewanie patrzy na mnie z taką odrazą, że moja ręka zaczyna słabnąć.
— Wiem jedno. — W jego głosie pobrzmiewa stanowcze ostrzeżenie. — Jeśli dalej będziesz to kontynuował, dla mnie przestaniesz istnieć.
I nim się obejrzę, odpycha mnie od siebie, a ja zataczam się w tył.
Moje oczy są szeroko otwarte i nie potrafię tego ukryć.
On rozmasowuje szyję.
— W tym momencie masz zabrać swoje rzeczy i do końca wyjazdu będziesz spał na dole. To moje ostatnie słowo i jednocześnie ostrzeżenie. Więcej się nie powtórzę. Póki żyjesz w moim domu, będziesz zachowywał się według moich zasad. Później rób, co uznasz za słuszne, ale miej świadomość, że nieodpowiednie decyzje pociągają za sobą konsekwencje. — Obraca się w stronę drzwi. Otwiera je. — Lepiej zastanów się, co tak naprawdę jest dla ciebie ważne — rzuca spokojnie przez ramię.
Potem wychodzi.
A razem z nim pion mojego ciała.
Wydaje mi się, że klęczę na kolanach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top