20.

Sufit jest ubrudzony w kilku miejscach. W lewym kącie, odrobinę w prawym, także na środku. Czarne kropki rozsiane są jak konstelacje. Małe gwiazdozbiory, którym nikt nigdy nie nadał nazw, które zostały porzucone na pastwę niepamięci. Nie istnieją w prototypie kosmosu, dopóki ktoś dobrodusznie nie postanowi unieść głowy i we frustracji zliczyć wszystkich plam.

A i nawet wtedy są po prostu plamami.

Brudem, który wypadałoby usunąć.

Skrupulatnie je zliczyłem. Potem zrobiłem to jeszcze raz. Wyciągnąłem ku nim rozcapierzone palce, jakbym mógł chwycić je wszystkie, jakbym dotykał wszechświata, a nie tkwił w klaustrofobicznym pokoju z pościelą obok, która na zmiętych poduszkach wciąż przetrzymuje szept imienia Naruto. Po wszystkim zacząłem od nowa, ale tym razem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Minutami sumowałem martwe punkty na białej farbie i przerabiałem je na spadające gwiazdy. Całe gamety spalonego wodoru przelatywały mi nad głową i nikt nie protestował.

Bo nikogo nie było obok.

Od godziny jestem sam w pokoju.

Naruto zbudził się bladym świtem. Oczy już wtedy miał szeroko otwarte, bez śladu senności, za to pełne niepokoju. Podniósł się do siadu i nerwowo rozejrzał się na boki. Potarł dłońmi o kolana. Bezszelestnie wyślizgnął się z łóżka. Jak złodziej na palcach skierował się w stronę wyjścia, a ja w ciszy liczyłem jego kroki i zastanawiałem się. Zastanawiałem się, czy stopy Naruto zawsze stąpały tak ostrożnie, tak czujnie, czy jego usta zawsze wstrzymywały oddech na tak długo, czy oczy od zawsze miał utkwione w mojej twarzy, kiedy nie patrzyłem. Nie zastanawiałem się długo.

Ale gdy rozplątałem powieki, jego już nie było. Pozostawił po sobie jedynie nieprzyjemne uczucie w moim żołądku i wciąż ciepłą pościel obok.

🌙☀️

Wreszcie drzwi się otwierają.

W jednej chwili gubię wszystkie liczby, które dotrzymywały mi towarzystwa przez cały ten czas, i siadam sztywno na łóżku. Patrzę na swoje ręce, jakbym widział je pierwszy raz w życiu, a potem na niego, przerażony/nieżywy/zaskoczony/z krwią odpływającą mi z twarzy.

Dzisiaj jego oczy przypominają ciepłe morze. Przypominają nagrzany piasek pomiędzy bosymi stopami oraz bezchmurne niebo. Przypominają słońce, które wytatuowane mam powyżej lewej łopatki. Ciekawe czy moje przypominają mu o dezorientacji, która nęka mnie od kilku dni, ponieważ ta martwa cisza pomiędzy nami jest żetonem o nieznanym mi nominalne. Nie rozumiem tej waluty. Jej siła nabywcza natomiast nie daje się ignorować, a ja jestem zbyt biedny, by rozmienić milczenie na słowa. Kieszenie wypełnione mam drobnymi, które wyszły z obiegu.

Duchota oblepia mi płuca.

Naruto odchrząkuje. Kiwa się na piętach. Opada na palce. Mierzwi włosy powyżej linii karku.

— Rodzice poszli na plażę — mówi.

Moje powieki ważą tonę, rzęsy są niczym martwe robaki.

Nagle nie umiem mrugać.

— No. — Chrząknięcie. — Tak.

Ciekawe, czy wyskoczenie przez okno boli. Ciekawe, co by się stało, gdybym spróbował. Może wtedy atmosfera pomiędzy nami przestałaby nerwowo obgryzać paznokcie.

— Okej — odpowiadam. — W porządku. — mówię. — Dawno wyszli? — pytam.

Naruto znowu odchrząkuje.

Mnie wstyd wykręca na drugą stronę jak zużytą ścierkę.

On otwiera usta. Niespodziewanie je zamyka. Patrzy na mnie i to jedno z tych spojrzeń, przez które nie mogę zmrużyć oka w nocy, przez które obraz jego ust galopuje w mojej głowie do samego rana, jakby brał udział w maratonie.

— Chciałbyś też pójść? — Nieśmiałe pytanie. Coś mi chyba utyka w sercu.

— Czy chciałbym?

— Ze mną — dodaje.

— Z tobą? — powtarzam.

Jego palce wykręcają się pod dziwnym kątem.

— Możemy po prostu pójść w tym samym kierunku — stwierdza. — Nie musisz do mnie mówić, jeśli nie chcesz.

— Jeśli nie chce?

Krok do przodu. Jeszcze jeden. A potem staje jak uderzony kowadłem w głowę. Przełyka ślinę. Patrzy mi w oczy.

— Dobrze się czujesz, Sasuke? — pyta z odległości zgiętej ręki.

Och.

Boże.

Nie. O mało nie zaczynam śmiać się sam do siebie.

Jak mam mu wytłumaczyć, że ten nowy rodzaj ciszy, który mi funduje, robi ze mną złe rzeczy? Jak mam powiedzieć, że nigdy bardziej nie tęskniłem za jego uśmiechem? Jak powiedzieć, jak jak jak jak

kiedy sam to sobie zgotowałem? Jak nie rzucić się na byle ochłap zainteresowania, gdy w rzeczywistości usycham z pragnienia?

— Tak. Oczywiście. — Kiwam głową, ale nic się nie dzieje. — Tak.

Naruto spojrzeniem zwiedza plamy na suficie.

— Te kropki w rogu wyglądają jak mały wóz — rzuca nagle, a ja jestem motylem, któremu ktoś wyrwał skrzydła i nie mogę zgubić jego słów w locie. — Sam zobacz. — Palcami wskazuje plamy, na które gapiłem się przez ostatnią godzinę — A może nie? — mówi sam do siebie. — Może tylko mi się wydaje. — Wzrusza ramionami. Powraca do mnie wzrokiem. Jestem w połowie martwy, z zatrzymaną akcją serca. — Chciałbyś pójść na plażę?

Zamieniam się w królewnę na ziarnku grochu i nie potrafię znaleźć sobie miejsca. Materac mnie uwiera, pościel jest zbyt pościelowa, poduszki jak kamienie. Kolana mi strzykają, gdy podrywam się z miejsca na równe nogi. Podłoga natomiast jest lawą i parzy mnie w stopy. Podchwytuje zdumione spojrzenie Naruto i znowu mam ochotę wyskoczyć przez otwarte okno.

— Nie zamierzam pływać — mówię, wykręcam sobie dłonie, utykam oczami w punkcie nad jego głową.

Zażenowanie, myślę, to zagłodzona bestia, którą ktoś wypuścił na polowanie, a ja jestem pierwszą przekąską, którą napotyka po drodze.

Naruto uśmiecha się kwaśno, ale jakby przypadkiem.

— Nie musisz. — Oczywiste stwierdzenie. — Możesz poczytać.

— Poczytać? — powtarzam w zamyśleniu i robię się jeszcze bardziej zażenowany.

Dopada go chwilowe rozbawienie. Krótsze niż mrugnięcie powieki.

— Widziałem książki.

— Aha.

— Nie, żebym jakoś szczególnie się przyglądał. — Nerwowe chrząknięcie. — Już kiedyś zawsze zabierałeś ze sobą całe sterty, o których nikt nigdy nie słyszał oprócz ciebie.

Mrużę oczy. Niespodziewanie robię się urażony.

— To dobre książki, tylko żadnej nie chciałeś nigdy przeczytać.

Naruto nieruchomieje. Wbija wzrok w podłogę. Szura stopą w białej skarpetce. Zaraz uśmiecha się ze skrępowaniem i drapie się po policzku.

Przez chwilę jest cicho.

— Zasadniczo kilka przeczytałem — odpowiada zbyt pośpiesznie. — Z dwie albo trzy. Może cztery. — Ogląda swoje paznokcie. — Pięć. Te, na których szczególnie ci zależało.

Moje serce to wiosenne kwiaty, które niespodziewanie wyrosły w śniegu. W pierwszym momencie spowija je zaskoczenie, ale zaraz potem zaczynają więdnąć. Nieprzyjazne warunki atmosferyczne je zabijają. Martwe pąki obsypują się na skutą lodem ziemię, ponieważ były okropnie nieprzygotowane na to, co nadeszło.

Zapadam się w sobie i nie jestem.

Nie jestem gotowy na ten ludzki przejaw zainteresowania mną. Nie wiem gdzie podziać oczy, co zrobić z nogami, dlaczego moje ręce nieumiejętnie wiszą wzdłuż tułowia, jak dwa kawałki betonu.

Brak odpowiedzi robi za moją odpowiedź.

Zapada przedłużająca się cisza i nawet ona jest zażenowana moim zachowaniem, ale nie Naruto. Nie Naruto, który zawsze posiadał trochę więcej oleju w głowie i zapasowe słowa upchnięte za językiem.

— Rodzice pewnie by chcieli, żebyś poszedł ze mną na plażę. — Wraca do tematu niezrażony. — Już na pewno twój ojciec. Nie podobało mu się to, że ominąłeś śniadanie i tak długo przesiadujesz w pokoju.

Jest tak, jakbym wpadł do kadzi wypełnionej suchym lodem. Moje kości sublimują. Zalewa mnie zimny pot.

— Jest dziesiąta rano. — Wargi mam zdrętwiałe.

— Ciężko go przegadać.

Gorzki śmiech ciśnie mi się na usta.

Kręcę głową.

— To niedorzeczne. — Mój głos drży. Jest słaby, cichy, przypomina szaleństwo zbyt długo przetrzymywane w tajemnicy. — Dlaczego nie przyszedł sam mi tego powiedzieć?

— Nie pytałem. — Pociera włosy. Wydaje się zakłopotany. — Nie bardzo lubię z nim rozmawiać.

Peszę się. Robi mi się wstyd za mojego własnego ojca.

— No tak.

— To cię... złości?

Moje powieki nie chcą przestać mrugać.

— Złości? Co masz na myśli?

— Jesteś zły, bo nie zapytałem?

— Nie jestem zły. — Nie potrafię ukryć zaskoczenia.

— Masz zmarszczone brwi. — Wskazuje palcem pomiędzy nie.

Dopada mnie irracjonalne rozczulenie. Patrzę na niego ze skruchą.

— To nie na ciebie się złoszczę — mówię z nagłą łagodnością. — Tylko na mojego ojca. Lubi wprawiać innych ludzi w dyskomfort. Robi mi to na okrągło.

Jego twarz to pojemnik dla smutku. Jego oczy to trąba powietrzna, którą ktoś ograbił z prędkości. A jego głos jest taki ochrypły, gdy pyta:

— Nic się nie zmieniło od ostatniego razu?

Rozczarowanie podchodzi mi do gardła.

— Nigdy nic się nie zmieni — odpowiadam gorzko ze wzrokiem utkwionym we własnych dłoniach, ponieważ nie potrafię na niego spojrzeć.

To dzieje się tak niepostrzeżenie.

Niepostrzeżenie niezagojone rany wypełzają ze mnie jak dżdżownice po deszczu, a stary gniew z rozkoszą podcina mi nogi i mam ochotę opaść na kolana, zanieść się krzykiem, zdemolować ten pokój, a potem rozważyć samobójstwo i strzelić sobie między oczy, ale potrafię tylko stać jak kłoda. Mój ojciec ponosi winę za wiele rzeczy. Jest wypranym z uczuć służbistą, którego nie obchodzą własne dzieci, który upaja się wzbudzaniem w ludziach grozy, który sprawia, że nie potrafię mrugnąć bez wrażenia bycia niewystarczającym.

Przy nim już zawsze będę tylko dzieckiem, które próbuje udawać dorosłego.

Nie wiem, w którym momencie zaczęły mi drżeć ręce. Usta wypełnione mam obrzydzeniem. Cały jestem nim wysmarowany, zdjęty żółcią, zemdlony od nadmiaru nieludzkiej goryczy.

I gdy niewiele mi brakuje, by zamienić się w trzęsienie ziemi, coś miękkiego ląduje na mojej głowie.

Coś, co z pewnością nie należy do mnie.

Unoszę wzrok.

Naruto patrzy na ścianę.

— Chodźmy na plażę, Sasuke — mówi i naciąga czapkę z daszkiem na moje czoło tak, by zakryć mi oczy.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że na rzęsach nosze krople bezradności. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top