2.

Utknąłem w chaosie.

Mój pokój przemienił się w czarny i biały huragan ubrań, który stale powiększam i wzniecam, wyrzucając koszulki z szafy na drewnianą podłogę, ponieważ pragnę by mnie także pochłonął i przykrył pędzące myśli, to niezłomne stado dzikich słów zamknięte w mojej a jednak nie mojej głowie.

Podłoga jest wzburzonym oceanem dwóch kolorów, a ja zatrzymuję się w połowie rzutu i moja klatka opada i wznosi się i moje serce goni i ucieka.

Ale dość.

Stop.

Już wystarczy.

Jeden i dwa i trzy kroki i

opadam na łóżko, rozchylam ręce na boki, zamykam oczy i zastanawiam się dlaczego po całym roku ignorowania własnych uczuć, przyjdzie mi się z nimi zmierzyć w tak konfundujący sposób.

Wpychają mi nakaz do gardła i każą przełykać, chociaż jestem tak bardzo zmęczony, wyczerpany udawaniem, wykończony byciem sobą, trzymaniem tych wszystkich uczuć w zamknięciu.

Jestem tak bardzo zmęczony, że niemal nie daję rady,

a jednak

jednak

nie mam wyboru i muszę spędzić najbliższe dwa tygodnie w pobliżu kogoś, kto jednym spojrzeniem potrafi doprowadzić mnie na krańce własnego umysłu do tego stopnia, że chcę skoczyć w przepaść zapomnienia, chcę się rozpaść i narodzić na nowo, by zrobić to ponownie, i ponownie, i ponownie i jeszcze jeden raz aż do końca świata, bo miłość jest chorą sadystką, a ja tkwię pod jej sadystycznymi skrzydłami, odkąd pierwszy raz spojrzałem w jego oczy i zapragnąłem zagarnąć go tylko dla siebie.

Nieodwzajemnione pragnienia są najgorszymi przyjaciółkami. Wiernie przy tobie trwają, są niezrażone i niezłomne, a w ciężkich momentach ugłaskają cię rękoma ociężałymi od kłamstw, wyszepczą utkane z nieszczerości słowa do uszu.

Powiedzą hej, nie wszystko stracone, kiedy w rzeczywistości pozostajesz z pustymi rękoma.

Kiedy w rzeczywistości masz tylko sny i marzenia.

Kiedy jesteś stłuczoną i na szybko posklejaną porcelaną i niektóre kawałki trafiły na złe miejsce, ale klej nadziei zbyt mocno cię zespolił, byś mógł się rozpaść. Więc trwasz źle skonstruowany i myślisz, że może jeszcze kiedyś

może kiedyś dostaniesz szansę.



Ale wtedy przypominasz sobie, że jesteś niepoprawną politycznie preferencją, a twój niegdysiejszy przyjaciel jest prosty jak korzenie drzew związane tytanowymi włóknami.

Kiedyś nie istnieje.

🌙☀️

Wzrok mam utkwiony w suficie i wciąż leżę z rozrzuconymi po długości łóżka rękoma, gdy rozlega się pukanie.

Jest tak ciche i nieśmiałe, jakby palce wystukujące rytm przez wieczność wstrzymywały oddech, jakby podskórnie były zlęknione i pełne poczucia winy tak bardzo, że nie potrafią dłużej zapanować nad własną prezencją. Są owinięte w sztywność. Czujne. Obserwujące. Kalkulujące. Dźwięk roznosi się wyłącznie nieporadnym echem.

Następuje krótkie skrzypnięcie.

Drzwi się uchylają.

I oczy pełne pytajników natrafiają na moje oczy i moja matka jest jeziorem opasłym w emocje; kapią na jej zaciśnięte dłonie, na zagryzione wargi, na pełzające w klatce serce, które stuka w jedno i drugie żebro, jakby szykowało się do biegu.

Jest żywą paletą uczuć i to sprawia, że bez zastanowienia chwytam złość za gardło i wykopuje ją poza klamrę mojego ciała. Przeczesuje włosy palcami, przyklejam uśmiech do ust. Podnoszę się. Siadam.

I czekam.

Przybliża się, zajmuje miejsce koło mnie i łóżko się ugina, a ja nagle czuję, że wstyd chce mnie zjeść od środka, pragnie zrobić sobie pożywkę z moich policzków, karku i skroni.

I może dlatego postanawiam odezwać się jako pierwszy.

— Przepraszam — mówię i spoglądam w jej oczy, które są letnią nocą, wypełnione ciepłem i troską. — To było dziecinne.

Uśmiecha się wymownie. Chwyta mnie za dłoń.

— Było — stwierdza, śmiech wyciąga jej wargi do małego uśmiechu, a potem nagle znika i widzę jedynie czystą determinację by poznać prawdę. — Dlaczego nie chciałeś jechać?

— Nadal nie chcę. Nic się nie zmieniło.

— Sasuke. — Jedno słowo upomnienia.

Wzdycham, naprężam mięśnie barków. Instynkt szepcze, żebym się bronił, poderwał nogi i uciekał.

Siedzę.

— Przecież wiesz, że ja i Naruto ze sobą nie rozmawiamy — mówię i niemal się wzdrygam, bo widmo tej decyzji prześladuje mnie każdej nocy. — Nie mogę z nim spędzić dwóch tygodni, kiedy w rzeczywistości nie wytrzymuję kilka sekund. — Kręcę głową, spoglądam na swoje dłonie, później na nią. — Nie dam rady.

Wścibstwo nie jest domeną mojej rodziny: nie rozrzucamy cudzej przestrzeni, nie taranujemy wyznaczonych granic.

Kiwamy za to głowami. Podarowujemy zrozumienie. Wręczamy sekundy ciszy na zebranie myśli.

I moja matka kiwa właśnie głową.

A ja wypuszczam jeden niespokojny oddech.

— To się po prostu nie uda. — Upuszczam słowa na otwarte dłonie, przedziwny żal kapie na moje rozczapierzone palce, w które się wpatruje. — Jak mogłoby? Nie mam o czym z nim rozmawiać. Te rodzinne wakacje...

Milknę. Przymykam oczy. Chciałbym powiedzieć, że ich nienawidzę, że nie mogę ich znieść, bo za każdym razem sprawiały, że żałosna nadzieja rozpalała się we mnie jak pochodnia i karmiłem się tymi iskrami, podsycałem je, a potem nagle i brutalnie kubeł wody lądował na moim rozpalonym złudzeniami ciele i przypominał mi o rzeczywistości.

Zeszłoroczne wakacje były pełne płomieni.

A teraz tkwię w przedwiecznej zmarzlinie.

— Nie dam rady — mówię za to i nagromadzone emocje utykają mi w gardle i miażdżą struny głosowe.

Wiatr łaskocze zasłony. Rozwiewa je na bok: uderzają popielatymi ramionami o białe ściany.

Czuję palce na swoich włosach. Unoszę głowę. Odnajduje jej twarz. Zaciskam usta i wpatruje się w tę bezgwiezdną noc zamkniętą w dwóch oczach, które patrzą na mnie z taką czułością, taką wyrozumiałością, że dech więźnie mi w płucach, a potem eksploduje jak lód wystawiony na kasandryczne ciśnienie.

Moje żebra chcą zdetonować.

— Może... — Początek, wyłącznie jedno skąpe słowo, a ja już wiem, że koniec tego zdania uszkodzi moje przewody nerwowe. —... to dobra okazja, żeby się pogodzić? Żeby chociaż spróbować porozmawiać?

Spinam ramiona. Przełykam gorycz, zdławiam w sobie prawdę.

Ofiaruje światu stek kłamstw.

— Nie wrócimy do tego co było, mamo — wyrzucam, zagryzam policzek, następnie wzdycham i zaczynam być rozstrojony. — Nie jesteśmy już przyjaciółmi. Nie ma czego próbować, bo nic się nie zepsuło. Tak już jest. Po prostu. Wypada się z tym pogodzić.

Jej następne słowa są ciosem w splot słoneczny.

Mrugam zdezorientowany i nie,

nie nie nie nie

— Naruto nie wygląda, jakby się z tym pogodził.

— Pogodził się.

Unosi brew do góry, jej twarz zamienia się w posąg wykuty przez rękę przesiąkniętą wątpliwościami.

— Wyszedł dzisiaj za tobą.

Dzieje się coś przedziwnego, gdy spoglądam na nią zdumiały i gdy pokrętne nierozumienie rozpala moje myśli: dziwię się własnej empirii i tej żałosnej naiwności pełznącej w moją stronę: dziwię się, że kilka odpowiednio dobranych wyrazów potrafi rozpalić we mnie ułudę.

Wciąż.

Chociaż od roku jestem katem dla własnej wyobraźni.

Wykopuje własny umysł za ściany czaszki.

— Naruto chce jechać na wakacje — mówię z ostrą stanowczością. — I wie, że jestem mu do tego potrzebny. Beze mnie nie pojedziemy.

Z uporem zaciskam dłonie w pięści, zaduszam palcami powietrze i oddycham, tylko oddycham, bo wzburzenie chwyta mnie w karby i telepie moim ciałem na boki, chociaż w rzeczywistości tylko siedzę i patrzę i nie podoba mi się ta cisza przepełniona nerwowością, to napięcie i dziwne złowrogie widmo czyhające za moimi plecami.

Obiekcje ściekają ze ścian.

Moja matka wstaje.

Bez słowa kieruje się w stronę drzwi i gdy myślę, że już wyjdzie, zostawi mnie z oceanem rozterek, ona się zatrzymuje, jej ręka spoczywa na klamce i obraca się w moją stronę i mówi coś tak okropnego, że

niech czas się zatrzyma, wycofa i ulegnie atomizacji.

— Myślę — mówi i nie przejmuje się konsekwencjami, nie zraża się moimi szeroko otwartymi oczami — że nie chodzi tylko o wakacje. Myślę, że chodzi o coś więcej. I ty też tak myślisz. Prawda, Sasuke?

I wychodzi.

A ja nie po raz pierwszy zostaje z wnioskami, z którymi nie potrafię się obejść.


.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top