18.
Nie pamiętam jak ani kiedy wróciłem. Nie pamiętam czy Naruto wrócił ze mną. Nie pamiętam czy zawsze trzęsły mi się tak ręce ani kiedy dopadła mnie maligna i opętało szaleństwo. Prawdopodobnie musiałem postradać zmysły, nabawić się ciężkich niestrawności, utknąć na dnie rowu Marjańskiego, a może w chmurach, z głową pełną niedorzeczności i myślami na wzór niebieskich migdałów, które tak ciężko
tak ciężko
tak mi ciężko, tak paskudnie i strasznie, jakbym zbił lustro i rykoszetem dostał między oczy tysiącem odprysków albo jakbym utknął w studni sto lat temu i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nikt nigdy mnie z niej nie uwolni, że sczeznę w niej na wieczność, będę przyjaźnił się z samotnością, żywił się kęsami oddechów i pił własne łzy, które też w końcu wyschną i mnie opuszczą, ponieważ w samotności jesteś ograbiony ze wszystkiego. Samotność kradnie ci powody do życia, zabiera resztki wiary i na jej miejsce przychodzi nieustanny strach, aż w końcu robisz się podły i gdy już nic nie ma do odratowania, gdy jesteś tylko skorupą samego siebie, odbiciem dawnego człowieka, którego ktoś kiedyś znał, podle umierasz w cichych męczarniach, pozostawiony swojej zgryzocie. Może nawet byłoby lepiej gdyby ktoś cię po prostu zabił, utopił, zadusił we śnie. Niestety to się nie stanie. Nikt nie może tego zrobić.
Ponieważ sam sobie jesteś winy.
Sam to na siebie sprowadziłeś. Jesteś Syzyfem i spróbuj się cieszyć własnym głazem.
🌙☀️
Chyba nigdy, myślę. Chyba nigdy nie zapomnę momentu, w którym usta Naruto prawie znalazły się na moich. Chyba prędzej oszaleje niż to zrobię.
🌙☀️
Nagły strach rozrywa mi powieki. Zrywam się do siadu. Ścieram pozostałości snu z kącików oczu wierzchem dłoni i rozglądam się po pokoju. Nie mam pojęcia, jak długo spałem. Nie mam pojęcia, czy w ogóle spałem. Może tylko mi się zdawało. Jeszcze raz przecieram oczy.
Wtedy drzwi się uchylają. A mój żołądek spada poniżej poziomu morza.
Naruto szamoczę się z koszulką, którą zaraz odrzuca na podłogę jak niechcianego śmiecia i traktuje ją gniewnym kopniakiem. Tiszert w kolorze martwych lasów wpada pod łóżko. Następnie odpina guzik. Przyszedł czas na spodenki. Niespodziewanie się zatrzymuje. Unosi głowę i jestem przyłapany.
— Sasuke — mówi jakoś dziwnie, jakoś smutno.
Próbuje wziąć się w garść, ale co rusz się rozsypuje, dręczony obrazem jego ust próbujących zaprzyjaźnić się z moimi.
— Zapomniałeś, że tu jestem?
— Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się to zrobić, a więc nie. — Krótkie wzruszenie ramion. — Nie zapomniałem.
Muszę urządzić pogrzeb własnym powiekom, kiedy te nie słuchają i zdradzieckie mrugnięcie opada mi na policzki.
— Do tego służy łazienka.
— Do zapominania? — Głupi uśmieszek.
— Do przebierania się.
Patrzy na mnie przez zbyt długą chwilę. Przekrzywia głowę na bok. Wygląda tak, jakby chciał się zbliżyć o krok, ale z jakiegoś powodu tego nie robi. Opada za to na swoje łóżko i wlepia oczy w sufit.
Mija tyle sekund, że zaczynam się zastanawiać czy Naruto przypadkiem nie zasnął. Tak byłoby lepiej. Dopada mnie konsternacja. Boję się odezwać. Czuję się jak nieproszony gość, którego nikt nie oczekiwał przy Wigilijnym stole.
Jeszcze kilka straconych sekund.
I szelest. Przytłumiony, nieśpieszny, bardziej przypominający złudzenie niż prawdziwy dźwięk. Naruto na mnie patrzy. Wtyka łokieć pod twarz, a zachód słońca niczym pył z dmuchawców obejmuje jego prawie nagie ciało.
— Naprawdę chcesz, żebym się do tego zastosował?
— Oczywiście — mówię, ale na niego nie patrzę.
Kiwa głową. Próbuje coś powiedzieć, ale zaraz zamyka usta.
Słońce jest coraz niżej, coraz bardziej pomarańczowe.
Naruto znowu próbuje:
— Głupio się stało. Nie chciałem się tak zachować. Zrobić ci tego. Powinienem cię przeprosić już dawno temu, ale tego nie zrobiłem, bo jestem durny. — Przerwa. Serce prześlizguje mi się do żołądka. — Przepraszam, Sasuke. Naprawdę.
Szare komórki wypadają mi przez uszy. Mogę tylko rzucić głupim żartem i udawać, że przerażenie nie wciska mnie w łóżko, że wciąż świeże wspomnienia nie chcą zaciągnąć mnie do ciemnego kąta i stłuc na miazgę.
— Za bycie półnagim?
Parska śmiechem.
— Tak. Za to też.
Wypuszcza z siebie drżący oddech, wciąż z echem śmiechu na ustach. W ciszy ten dźwięk rozlega się po całym pokoju. Ma zaszklone oczy, niemal przezroczyste.
— Przestanę cię nękać — szepcze w zapadającej ciemności. — Nie chcę ci utrudniać tych wakacji. Nie powinienem tego robić od samego początku, ale myślałem, że... to i tak nieważne, co myślałem — szepcze tak cicho, jakby robił to do samego siebie. Spuszcza wzrok. — Źle myślałem. Pomyliłem się. Miałeś rację. Nie ma powodu, dla którego miałbyś mi wybaczyć. — Unosi oczy. Spogląda na mnie i jestem niczym zagubiona połówka magnesu, która nie potrafi nad sobą zapanować. — Zrobię sobie przerwę od tego tematu. — Porusza się. Zaraz chrząka. — Złożyłbym ci obietnice na palca, ale pewnie nie chcesz mnie dotykać.
Ogarnia mnie wzmożona czujność. Oraz rozpacz tak wielka, że przestaje sam siebie rozumieć.
— Gdzie jest haczyk?
— Nie ma żadnego haczyka. Aż tak nisko mnie cenisz?
— Nie bez powodu.
— Nie bez powodu — powtarza głucho.
— I tak ci nie wierzę.
— W porządku. — Uśmiecha się małym uśmiechem.
— Nigdy więcej się do mnie nie odezwiesz?
Kręci głową. Prawie że smutno.
— Nie. Tego ci obiecać nie mogę. Obiecuje ci za to, że poszanuje twoją, no wiesz, prywatność albo cokolwiek, co tam próbujesz przede mną ukryć. — Zalewa mnie zimny pot.
— Niczego nie próbuje ukryć.
— Oczywiście. — Kolejny mały uśmiech.
— Miałeś do tego nie wracać.
— I nie wracam, to ty próbujesz coś ukryć.
— Naruto — rzucam przez zęby.
— Mój błąd. — Głos o łagodności czułego wyznania. — Nie chcesz wiedzieć skąd ta nagła zmiana?
— Nie bardzo.
— Powiem ci.
Wieczna zmarzlina krąży mi w żyłach.
— Powiedziałem, że nie chcę tego słyszeć.
Ale on postanawia zrzucić bombę:
— Gdy zniknąłeś jak oparzony i zostawiłeś mnie samego, kręciłem się trochę po Włoszech, zgubiłem się w paru uliczkach i w kilku odnalazłem. Przechadzałem się wzdłuż witryn sklepowych, gdy nagle coś przykuło mój wzrok. — Uśmiech rozjaśnia jego następne słowa:— Na wystawie stało lustro. Właściwie nie o lustro tutaj chodzi, ale o to, co w nim zobaczyłem. Stałem do niego lewym bokiem, a koszulkę miałem wyciętą na ramionach, no i na łopatkach. — Ścieram sobie zęby o własną wargę, ponieważ doskonale wiem, co zaraz nadejdzie. — A tam, proszę: tatuaż! Już dawno zdążyłem o nim zapomnieć, w końcu to takie mało rzucające się w oczy miejsce. Ale takim właśnie sposobem przypomniałem sobie, jak na zeszłorocznych wakacjach, okropnie pijani i żenujący, zrobiliśmy sobie bliźniacze tatuaże. — Choć go nie widzę, czuje, że mi się przypatruje. — Wiesz, co się mówi o słońcu i księżycu? Że gdy jedno świeci, drugie nigdy nie będzie. Nigdy się nie spotkają, nie tak prawdziwie. Może i tak. Ale razem stanowią zaćmienie. Ja mam księżyc, ty masz słońce, Sasuke i choćbyś nie wiem jak próbował, nie uciekniesz ode mnie. To się rozumie samo przez siebie. Możesz biec, ale ja cię zawsze dogonię. Możesz się ukryć, ale ja cię w końcu znajdę. Czegokolwiek nie zrobisz, gdziekolwiek nie pójdziesz, tam będę i ja. Bo jesteś moim jedynym przyjacielem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top