17.

(Po długiej przerwie) Na zdrowie, kochani!

Uśmiech Naruto bardzo powoli wraca na swoje miejsce. Bardzo powoli kręci głową. Jego oczy są wielkie i nieprzelanie błękitne, zagadkowe, obszyte czymś, co w rezultacie przypomina brak odwagi.

— Sasuke.

Tylko patrzę.

— No co ty. — Przełknięcie. — Naoglądałeś się słabych filmów kryminalnych?

— Zadałem ci pytanie.

Martwota przywiera do jego drżącej żuchwy.

— A ja na nie odpowiedziałem.

Zgrzyt własnych zębów służy mi za obiad.

— I właśnie to — mówię — jest twoją odpowiedzią?

Jego uśmiech przypomina dynamit. Niepokojąco spokojny, rozważny, zaskakująco przemyślany. W ciszy pomiędzy nami tyka niczym bomba bliska detonacji.

— Nie zawsze chodzi o ciebie.

Z jakiegoś powodu wszechświat musiał się nagle zatrzymać, ponieważ cichy głos Naruto to jedyne, co dociera do moich uszu i ten cichy dźwięk oblepia mi skórę zupełnie tak, jak kiedyś robiły to jego ręce.

Mrugam ociężale.

Palce chcą mi się uformować w pięść.

— Przestaniesz się tak szczerzyć?

Jeszcze szerszy uśmiech.

Zaraz pyta:

— Przeszkadza ci to?

Ruszam do przodu.

Naruto unosi brew do góry. Cofa się o krok. Już się nie uśmiecha.

— Co ty wyrabiasz...

Zatrzymuję się. Jesteśmy tak blisko siebie, że moje płuca zaczynają szwankować. Ręce mi się pocą, a usta drżą, gdy wyrzucam z siebie stertę wątpliwych zdań:

— Przeszkadza mi to, że niczego nie bierzesz na poważnie. — Jestem niczym niechciana frustracja wypluta na podłogę przez optymistę i stratowana setkami butów. — Jesteś irytujący, żałosny, nie potrafisz rozmawiać, ciągle się uciekasz do półsłówek, przemilczeń, dwuznaczności, mam cię dość, bo gdybyś choć raz, boże, raz, powiedział to, co naprawdę myślisz... — Suche parsknięcie Naruto obdziera mnie z resztek odwagi.

— Do reszty ci chyba przygrzało w głowę.

Dostaję w twarz kamieniem o prędkości spadającej gwiazdy.

— Słucham?

— A że ty tak na serio? — Śmiech, który nie jest śmiechem. — Zabawne, że użyłeś akurat słów, którymi bez problemu mógłbym cię opisać, panie szanowny mam-to-w-dupie-nic-do-mnie-nie-mówcie. Powiedziałbym ci wszystko, co tylko zechcesz, wystarczy zapytać, poważnie, wszystko ci powiem, co do ostatniego zdania, tylko, kurwa, zapytaj, Sasuke. Po prostu to zrób.

Prośba ukryta w jego spojrzeniu przestrzeliwuje mi kości. Cały się trzęsę. Oddycham ciężko przez nos. Tylko szumiący mi w głowie gniew utrzymuje mnie wciąż na sztywnych nogach.

— Odpowiedz na moje wcześniejsze pytanie — cedzę gorzko słowa. — Czego. Ty. Ode mnie. Chcesz.

Zadziera głowę. Patrzy mi spokojnie w oczy.

— To niebezpieczne pytanie.

Śmieje się sam do siebie.

— Żałosny jesteś.

— Niewykluczone — stwierdza krótko, całkowicie opanowany. — Żałośniejsze jest jednak to, że zadajesz pytania, na które nie jesteś gotowy.

Dopada mnie szaleństwo. Histeria utyka mi gardle. Mam ochotę zawlec sam siebie nad przepaść i rzucić się w jej głąb.

Kręcę głową.

— Przecież ja marnuje tutaj z tobą czas — mówię i jestem zażenowany własną naiwnością. — Zapomnij, że o cokolwiek zapytałem. To nie ma sensu. Na co ja właściwie liczyłem? — Zdejmuje mnie rozczarowanie tak silne, że mam wrażenie, jakby ziemia pod moimi stopami falowała niczym źle naprężona skakanka.

Obracam się i chce odejść, ale wtedy ręka Naruto i jego głos i jego palce na moim nadgarstku i dostaje zwarcia w mózgu:

— Nie skończyliśmy rozmawiać.

Ktoś rzuca żarem w moje plecy, które osiągają temperaturę miliarda stopni, grożąc samozapłonem.

— Nie masz mi nic ciekawego do powiedzenia. — By mieć wymówkę dla własnych oczu, zliczam pęknięcia w kostce brukowej.

A on ciągnie za moją rękę. Próbuje mnie obrócić twarzą do siebie. Łapie mnie za ramiona. Nasze spojrzenia mówią sobie dzień dobry. Moje ma ochotę powiedzieć do widzenia, gdy na jego oczach zatrzymują się promienie i wygląda to zupełnie tak, jakby wchód słońca witał się z horyzontem oceanu.

Porusza nimi i skrzą się jak szkło i nagle już wiem

że mam kłopoty

ponieważ och.

Och.

Och.

Chyba potrzebuję udać się do okulisty, bo jestem ślepy na cały świat poza nim.

A wtedy on mówi:

— Obydwoje wiemy o co chcesz zapytać, Sasuke.

I moje płuca są niczym astronauta wyrzucony w próżnie bez kombinezonu. Brak tlenu zamienia je w ususzoną śliwkę.

— Co ty knujesz? — pytam, ale nagle robię się niepewny, nagle moje własne ciało wydaje mi się obce, części mowy niedobrane.

Macha głową niemal ze smutkiem.

— Błąd.

— Nie zamierzasz mi odpowiedzieć?

— Powinieneś zmienić pytanie.

Strącam jego ręce ze swoich ramion. Wybucham gorzkim śmiechem. Przytykam dłonie do oczu. Zabieram je. Czuje się jak oszalały z głodu pies, który zewsząd otoczony jest przysmakami, ale nie może żadnego z nich zjeść, bo gdy jest już wystarczająco blisko, przybiega właściciel i odciąga go z powrotem do budy, mówiąc, że są głodniejsi od niego, że musi poczekać i byłoby wyśmienicie, gdyby zabił w sobie to zwierzęce pragnienie, bo to z pewnością zaprocentuje w przyszłości.

W zamian ofiaruje mu coś, co tylko w definicji przypomina jedzenie.

Ale mnie zastanawia jedno. Jak długo pies może udawać, że nie jest psem?

— Zapomniałem, że twoje słowa są niewiele warte. — Patrzę mu prosto w oczy. — To bardzo w twoim stylu. To całe granie na zwłokę, mącenie. Nigdy nie miałeś o wiele więcej do powiedzenia niż to. — Macham dłonią pomiędzy nami. — To tylko nowa forma rozrywki, prawda? Przystanek przed...

Ale wtedy sobie przypominam. Przypominam sobie, że Naruto z jakiegoś powodu nie idzie na ten sam uniwersytet, co Sakura, że z jakiegoś powodu będą od siebie oddaleni o setki kilometrów i siła tych wspomnień jest jak oszczep wycelowany w mój kręgosłup.

Moje oczy mogłyby robić za spodki. Spoglądam na niego i dopada mnie derealizacja, ponieważ usta Naruto wyglądają tak, jakby ktoś wysmarował je miodem i oprószył chmurami.

Nie wiem kiedy.

Nie mam pojęcia.

O.

Boże.

Chyba mam udar krwotoczny, który niepostrzeżenie wydostaje się z mózgu i zalewa mi kark i policzki i moja twarz zaczyna tworzyć całkiem nową paletę kolorów, mieszaninę kwitnącego wstydu i cierpkiej nerwowości.

— A więc w końcu zdałeś sobie sprawę. — To tylko niewinne stwierdzenie, a jest tak, jakbym dostał w głowę zerwaną zawleczką od granatu. — Właśnie o to chcesz zapytać. Od samego początku o to chodziło. Po tym, co usłyszałeś przy stole, co powiedział mój ojciec, to oczywiste. Czujesz się zdradzony. Okłamany. Zawiodłem cię i upokorzyłem, ale chcę ci to wszystko wytłumaczyć i jeśli tylko jesteś gotowy, jeśli naprawdę chcesz... wtedy nasza przyjaźń, chociaż ona — chrząknięcie — cóż. Ma szansę przetrwać. Doszedłem do tego, że to tylko kwestia odpowiedniego wytłumaczenia.

Jego słowa są niczym czarny łabędź, wyrwa w logice, anomalia, która nie miała prawa się zdarzyć, są przeoczeniem, karłem na planecie gigantów.

Nawet nie potrafię udawać niezaskoczonego.

— Dlaczego? — pytam z martwym westchnieniem na ustach.

— Wtedy nie dałem ci wyboru — mówi i jest spokojny, zupełnie opanowany, niemal rozczulony, a ja chyba przez przypadek wessałem całe powietrze z atmosfery. — Teraz chcę ci go dać.

W jednej chwili dostaje napadu niekontrolowanego śmiechu. Chwytam się za twarz, chyba wrzeszczę w dłonie, oszalały.

— Nie możesz tutaj wpadać z określonym planem i zakładać, że wezmę w nim udział, bo tak, bo tak sobie zażyczyłeś, bo tak ci nagle wygodnie. — Spoglądam na niego poprzez palce. Chichram się sam do siebie. Zabieram ręce. — Bardzo ładny to scenariusz, ale to się nie wydarzy. — Krok do tyłu. — Wszystko, co miało zostać powiedziane, zostało, nic więcej nie mam do dodatnia. Ty natomiast — i jeszcze jeden — przegapiłeś swój moment. O boże, ale go okropnie przegapiłeś. — Kręcę głową. Przestaje się śmiać. — Nic, co teraz zrobisz, nie sprawi, że ponownie ci zaufam. Właściwie to chcę mi się rzygać, gdy na ciebie patrzę.

Ocean w oczach Naruto mógłby uchodzić za pustynię. Jawna niesprawiedliwość mogłaby ciągnąć się w nich kilometrami, poprzez piaski wysuszonych na wiór uczuć, wzdłuż wydm uformowanych przy pomocy pędzącego jak wicher gniewu. Nocami mogłoby być tam przeraźliwie zimno, a życie byłoby tylko mirażem, złudzeniem minionych lat świetlności.

Mogłaby panować tam pustka.

A może nie.

Może to tylko moja wyobraźnia płata mi figle i tak naprawdę jego oczy przypominają wakacje, końcówkę parnego lata i ten moment, gdy zachody słońca są wyjątkowo onieśmielające, ciężkie od nostalgii i niewypowiedzianych pragnień.

Nawet gdyby tak było, nie mam pojęcia, ponieważ próbuję udawać ślepego.

— Zachowujesz się tak, jakbyś był tutaj jedyną pokrzywdzoną osobą. Jakbyś nie brał w tym udziału. Jakbyś to nie t y — cedzi te dwie litery, jakby chciał mi rzucić w twarz żrącym kwasem — uznał, że nie powinniśmy więcej ze sobą rozmawiać.

Moje ciśnienie wchodzi na kolejkę górską i nie zapina pasów bezpieczeństwa.

— Z w o d z i ł e ś m n i e. — Nie jestem pewien, ale chyba krzyczę.

Naruto się przybliża. Jego ręce próbują mnie dotknąć. Wyrywam się. Odpycham go.

— Tak, ale...

— Nie — mówię. — Boże, nie. Ani słowa więcej.

— Daj mi wytłumaczyć, Sasuke, zamknij się choć raz i daj mi coś powiedzieć, a może wszystko, Boże, wszystko uda się naprawić...

— Ty naprawdę masz czelność...

Reszta zdania grzęźnie mi na języku.

Ale chwileczkę.

Proszę o spokój.

Ponieważ niespodziewanie świat się zatrzymuje.

A potem następuje trzęsienie ziemi. Plączą mi się nogi, gdy nagle robię o jeden krok za dużo i nieomal w coś uderzam, ktoś wymachuje pięścią w moją stronę, a Naruto chwyta mnie za palce i ciągnie w swoją stronę, przypiera mnie do swojej klatki piersiowej, drugą ręką chwyta za moją twarz i zagląda mi w oczy tak głęboko, że sam już nie wiem jakim cudem wciąż stoję, dlaczego w ogóle żyje.

— Rower — mówią jego wargi.

Wargi, które są tak blisko moich. Wargi, które zaczynają się zbliżać z powodu, którego nie potrafię/nie chcę rozszyfrować. Jego palce lądują na moim policzku. Włosy łaskoczą mój nos. Jestem jak sparaliżowany, przerażony, z sercem w gardle, nafaszerowany szaleństwem. Mogę myśleć tylko o tym, że już kiedyś to przerabialiśmy, że zakończenia rzadko kiedy się zmieniają, a drugie opcje nie zyskują na jakości po czasie.

Że przeterminowaliśmy się dawno temu.

Że to wszystko bańka mydlana, która i tak w końcu pryśnie. Mydliny się rozwieją, ale być może któraś nawet zahaczy o drzewo, by przystanąć i będzie sprawiała wrażenie wytrychu, ale w końcu i ona uleci, pozostawiając po sobie nic ponad mieniącą się pianę.

— Sasuke — szepcze do mnie. — Obiecuję ci, że...

— Nie — wykrztuszam. — Nigdy, ale to nigdy, nie popełnię tego błędu drugi raz.

Opiera czoło o moje. Przymyka oczy.

— Proszę cię, Sasuke...

Zamieniam się miejscem z Antarktydą i mam wrażenie, że zastygam w chwili, zamarzam przynajmniej na kość, a z pewnością na śmierć.

Jakie to łatwe, myślę.

Wystarczyłoby kiwnięcie, nieme przyzwolenie.

Jakie to łatwe.

A jakie przez to niebezpieczne.

— Nie rób Sakurze tego, co zrobiłeś mi. — Zdejmuje jego ręce ze swojej twarzy. — Nie rób z siebie takiej osoby.

Macha głową. Ma zmarszczone brwi. Napięte wargi. Wygląda tak, jakby próbował wyjąć sobie pocisk z klatki piersiowej własnymi palcami.

— Nie wiesz o czym mówisz. — Zdruzgotany szept.

Chciałbym mu powiedzieć, że doskonale wiem i że wcale mi się to nie podoba.

Ale zamiast tego zamykam oczy jak ktoś, kto nie jest gotowy na to, co ma nadejść, a gdy je otwieram, dociera do mnie, że zaczynają nas dzielić kilometry świetlne niedopowiedzeń, pomiędzy nami wyrasta czarna dziura, która konsumuje wszystko, ale nie nasze rozczarowanie.

I nie wiem, czy kiedykolwiek uda się to naprawić.

Ponieważ stawiam zagubioną kropkę nad i:

— I tak mnie to nie obchodzi. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top