15.
Na poczekaniu słońce zdążyło opaść dużo niżej i teraz zaczyna bratać się z chmurami. Przez to niespodziewane spotkanie niebo traci na swej błękitności, zachodzi lekką szarością, jakby zrobiło się zazdrosne. Powietrze jest ciężkie od niewypowiedzianych słów, lepi się do mojej twarzy. Duchota przysiada mi na ramionach, wpada przez uchylone usta do gardła i rozsiada się tam jak gdyby była zaproszona.
Kręci mi się w głowie z tego powodu.
(a może z innego).
Nie mam jednak czasu, żeby się nad tym zastanowić, ponieważ kelner przynosi nasze jedzenie. Rozstawia talerze na stoliku, a jego ręce przypominają falę, po której toczą się półmiski z parującymi daniami. Po wszystkim obdarowuje nas etykietami grzecznościowymi i wysłużonymi uśmiechami. Z włoskim akcentem mówi proszę i dziękuje oraz jestem do państwa dyspozycji, ale jego zmrużone sugestią grymasu oczy patrzą na nas tak, jakby próbowały powiedzieć, że najlepiej zrobimy, jeśli nie będziemy o nic prosić.
Na całe szczęście głód szczelnie związuje nasze wargi.
Na nieszczęście w gardle utknęła mi ość w rozmiarze wieloryba i nie mogę nic przełknąć, a więc dłubie widelcem w sałatce, przerzucam warzywa na prawo, potem na lewo, odgradzam ogórki od pomidorów, upijam łyk wody i znowu grzebię widelcem w głębinach talerza, a gdy w końcu unoszę wysmarowanego sosami pomidora do ust, moja ręka osiąga zero bezwzględne i zamiera.
Głos Naruto jest wysoki, podszyty zdumieniem.
— To jest mięso.
Zerkam na niego kątem oka.
— Dlaczego tutaj jest mięso — mówi. — Nie zamawiałem mięsa — mówi. — To miały być buraki — mówi jeszcze.
Odkładam widelec na talerz i teraz już zerkam na niego całą głową.
Marszczę brwi.
A Naruto tłumaczy, że zamówił Carpaccio i że przecież Carpaccio jest z buraka, więc dlaczego na jego talerzu jest surowe mięso, skoro zawsze jadł buraka i mówi, że nie rozumie, dlaczego jego zamówienie zostało pomylone, skoro tutaj nie ma nic do pomylenia, bo przecież burak nie brzmi nawet podobnie, a on jest oburzony i głodny, bo teraz musi odesłać to do kuchni i czekać znowu, a tak bardzo chce mu się jeść i to jest niesprawiedliwie i jest mu źle, że przez jego zamówienie jakieś zwierzę wylądowało na ludzkim talerzu bezcelowo.
Ponieważ Naruto nie je mięsa od trzeciej klasy podstawówki. Odkąd zobaczył martwego psa na drodze. Wracaliśmy wtedy do domu z lekcji, było ciemno i zimno, a Naruto wpadł w taką panikę, że usiadł koło niego na oblodzonej ziemi i próbował go obudzić.
Budził go tak długo, aż wszystkie palce mu skostniały.
— Carpaccio — wymyka mi się przez sznurowadła ust — jest z mięsa.
Jeden haust powietrza.
I pewne siebie słowa:
— Nie. Jest z buraka.
— Tradycyjne jest z mięsa. — Naruto kręci głową.
— Niemożliwe. Nie. Kompletnie bez sensu.
— Zapytaj kelnera — stwierdzam.
Zrozumienie własnego położenia przypomina rozchylone usta Naruto, które próbują schwytać uciekające elementy układanki ze skołowanego umysłu.
Klik.
Hm.
Klik.
Hm.
— Umrę z głodu — odpowiada w końcu z ułamanym jękiem, gdy dociera do niego prawda.
Ktoś się śmieje. Czyjś głos postanawia zaszydzić z sytuacji, podczas gdy Naruto zwiesza głowę między ramionami i wydaje się szczerze rozgoryczony swoją pomyłką.
Ktoś mówi, żeby po prostu zamówił coś innego.
Ktoś dodaje, że to żaden problem.
Ktoś inny, że powinien uważniej czytać menu i po to są takie zielone listki przy każdym daniu, żeby uniknąć podobnych sytuacji.
Ktoś ktoś ktoś
A ja
A moja ręka
A ona przesuwa talerz z sałatką w stronę Naruto i podmienia nasze zamówienia.
— Zjedz po prostu to — mówię do drzazg w stole.
A potem wstaje.
Idę.
Być może znowu uciekam.
🌙☀️
Woda w kranie jest lodowata i pachnie chlorem.
Wiem to, ponieważ od kilku minut nachylam się nad umywalką w łazience i ochlapuje nią twarz, żywiąc nadzieję, że może z jakiegoś powodu sprezentuje mi odpowiedzi na prześladujące mnie pytania. Może wytłumaczy mi co tak właściwie wyprawiam. Może odkryje przede mną karty, których wciąż nie mogę dostrzec, choć się staram. Może powie mi dlaczego jestem tak zadziwiająco niemądry. Dlaczego moje myśli nie idą w parze z czynami. Dlaczego czasami palce bolą mnie tak bardzo, że nie mogę utrzymać ich przy sobie. Dlaczego moje oczy na niego patrzą i zapamiętują tak doskonale wszystkie zakrzywienia jego twarzy, rysy i zmarszczki mimiczne, które pojawiają się w strategicznym miejscach, gdy dotykamy się wzrokiem.
Ale ona nie robi żadnej z tych rzeczy.
Kapie tylko biernie z mojej twarzy poprzez szyję i zaczątki obojczyków na umywalkę i ten odgłos przypomina rozsypujące się po podłodze guziki.
Tylko kap,
kap,
kapanie pośród ciszy.
Rozlega się pukanie i wtedy cisza przemienia się w rozerwaną pajęczynę, z której ostatków staram się wyswobodzić; chwytam między dłonie papierowy ręcznik, ocieram nim twarz, a potem patrzę na swoje odbicie i poprawiam splątane histerią włosy. Doprowadzam się do zakłamanego porządku.
Wyrzucam papierowe dowody zbrodni do śmietnika pełnego ludzkich słabości i przekręcam zamek.
Otwieram drzwi i nagle robię się zbyt wystraszony, by ustać na prostych nogach i mam ochotę je zatrzasnąć/uciec przez okno/zniknąć, ale zaskoczenie szybko mija, pozostawia po sobie wnękę na tyle rozległą, że mogę upchnąć tam dowolną emocje.
Lecz nic nie przychodzi mi do głowy.
I tak oto wraca.
Nie powinienem być zdziwiony, że ciągle na niego wpadam, że powietrze przybiera jego imię i mogę i nie mogę oddychać tylko dzięki tym kilku literom. Nie powinienem, a jednak jestem. Za każdym razem dziwię się tak samo jego oczom w kolorze niezapominajek, pełnym ustom, zarysowanej szczęce i włosom o najszlachetniejszej próbie złota, jakbym widział go pierwszy raz w życiu.
Być może to infekcja.
Być może jestem nieuleczalnie chory.
A może po prostu zwariowałem.
— Jest wolne — rzucam i uciekam wzrokiem w bok z tej samej przyczyny, z której nie powinno się za długo patrzeć w słońce. — Możesz już wejść.
W tym samym momencie ręka Naruto ląduje na framudze drzwi i blokuje mi przejście.
Próbuję go wyminąć.
Ale on się nachyla. Zgina łokieć. Jest niższy ode mnie o ćwierć głowy, a mimo to czuję się tak, jakbym utknął w pułapce zbudowanej z czterech klaustrofobicznych ścian i tracę och tracę oddech.
— Dlaczego oddałeś mi swój obiad? — pyta tak po prostu, tak zwyczajnie.
— I tak nie byłem głodny. — Wzruszam ramionami.
Naruto się uśmiecha.
— Kłamczuch z ciebie, Sasuke — mówi miękko i jego oczy także się do mnie uśmiechają, rozbawione. — Prawdziwy kłamczuch.
Przemieniam się w stalagmit, który obluzował się ze stropu i runął w przepaść jaskini;
r o z t r z a s k u j e
mnie nagły l ę k.
— Na samym początku — kontynuuje z ognikami w oczach — nie mogłeś na mnie nawet spojrzeć. Nie rozmawiałeś ze mną. Ignorowałeś mnie. — Uśmiecha się. Ja dostaje w twarz kamieniem. — Teraz oddajesz mi swój obiad, chociaż mogłem zamówić po prostu drugi. Może jeszcze tego nie wiesz albo może po prostu nie chcesz tego przed sobą otwarcie przyznać, ale to nie był tylko obiad. Nie działasz bezpodstawnie, Sasuke. Myślę, że jeszcze mnie nie skreśliłeś. Być może już jest ci o wiele trudniej udawać niż na początku...
— Być może masz urojenia — mówię. — Być może sobie coś ubzdurałeś. A być może oddałem ci obiad, bo mam dość słuchania twojego ciągłego jęczenia?
Kręci głową z rozmysłem. Po jego twarzy przebiega uśmiech.
— Nie — stwierdza.— Przecież ja cię znam, Sasuke.
Ręce mi drżą, więc zaciskam je w pięści.
— Zupełnie mnie nie znasz, skoro twierdzisz, że oddanie durnego obiadu cokolwiek dla mnie znaczy. To tylko sałatka, której i tak nie chciałem zamówić.
— W takim razie dlaczego ją zamówiłeś?
— Przez przypadek. Zamyśliłem się... — Nagle milknę. Mrużę oczy, jakbym dopiero zdał sobie sprawę z jego obecności. — Możesz przestać?
Zaskoczenie na jego twarzy musi być zmyślone.
— Przestać?
— Przestań robić to. — Pokazuje między nas ręką. — Zachowywać się tak. Nagabywać mnie. Próbować wyciągnąć ze mnie prawdę, która nią nie jest. Wmawiać sobie, że coś się zmieniło, kiedy nic się nie zmieniło i kiedy nic się nie zmieni. To męczące. Ty jesteś męczący, Naruto. — Ośmielam się skłamać.
Jego oczy wygrzewają się na brzegu morza w blasku słońca.
— Tyle słów...
— Słucham?
— Tyle do mnie mówisz, a jednak wciąż utrzymujesz, że nic się nie zmieniło.
Kręcę głową w rozpaczy.
On przypatruje mi się z zaciekawieniem.
— Ty naprawdę jesteś męczący — mówię i chciałbym cisnąć w niego wykrzyknikami pełnymi frustracji, ale cały gniew opada mi na dno żołądka w postaci wielkiej kuli żółci i stać mnie tylko na cichy głos, który nie przekonuje nawet mnie.
Mija sekunda.
W końcu Naruto zdejmuje ramię z framugi. Cofa się dwa kroki w tył.
— Zupełnie się nie zmieniłem od ostatniego razu — rzuca gładko w odpowiedzi.
I usuwa mi się z drogi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top