12.
Moje nogi są dziwnymi przybyszami z kosmosu, którzy niespodziewanie spadli na ziemię, szturmem zagarnęli świat dla siebie i teraz wprowadzają własne ustawy, próbują zrekonstruować planetę na nowo, chcą nas przekonać, że prawda jest kłamstwem, że niewiedza to wiedza i dlatego właśnie nie potrafię zapanować nad moimi stopami, kiedy te kroczą nieposłusznie trzy kroki za plecami Naruto i czterema innymi sylwetkami, chociaż nakazałem im subordynację, chociaż to ja jestem ich przewodnikiem, a one teraz się buntują i czuję się absolutnie otumaniony.
Powinienem zostać w pokoju.
Powinienem nigdy tutaj nie przyjeżdżać.
Powinienem
coś
tyle rzeczy
ale nie potrafię ich wszystkich spamiętać: ta przechadzka musi więc być moją karą.
Ponieważ odgłos rozkopywanego żwiru niesie się echem po wnękach ciasnych uliczek niczym śmiech przy niedzielnym obiedzie, a słońce wyleguje się wysoko na niebie w towarzystwie chmur niby obłoków puszystej waty cukrowej i muśnięcia wiatru są lekkie, przeszyte nieśmiałością dopiero poznanego kochanka.
Jest cudownie — wcale nie.
Jest paskudnie — prawda nie jest zamówioną pogodą.
Suchy piach wzbija się w powietrze jak tumany kurzu i brudzi mi łydki. Słońce jest ostre, bezwstydne i czymś z pewnością urażone, bo uczepiło się moich nagich ramion i chce je spalić na popiół. Wiatr jest zakłamany i do złudzenia przypomina zblazowanych ludzi w teatrze, którzy wciąż muszą się mieć na baczności, by w razie potrzeby powstrzymywać znudzone westchnienia uciekające im przez te uchylone i tak bardzo senne usta.
Pochylam głowę. Napinam barki. Czuję, jak struga potu spływa mi po plecach i myślę, że jest niczym nieprzeobrażona larwa motyla, jak rozleniwiony insekt, który ślizga się po źdźbłach trawy i opada z plaśnięciem na zbitą ziemię.
Chrzęst.
Cisza przypomina wzajemne pocieranie suchych kamieni.
Chrzęst.
Zaraz dopada mnie myśl, że ja też czuję się jak insekt i mam ochotę uderzyć o bruk i to tylko dlatego, że nie wiem co powinienem zrobić, nie potrafię się odnaleźć i nie mogę wyrzucić głosu Naruto z głowy, choćbym nią potrząsał, machał gorliwie w prawo i w lewo jak macha się latawcem w poszukiwaniu mocniejszego wiatru. Jego słowa przykleiły się do mojego mózgu, najpierw łagodnie i niemal niewyczuwalnie, a później nabrały tchu, zachichotały złośliwie i zasiały swoje ziarna niezgody, wyplewiając jednocześnie chwasty zdrowego rozsądku porastające decyzyjny płat czołowy.
Teraz jestem pusty w upór, właściwie zapominam czy kiedykolwiek go posiadałem: może od zawsze byłem pozbawiony woli?
Może kap kap kap
i jeszcze:
kap
kap
kap. Może coś ze mnie umyka.
Nagle Naruto się zatrzymuje. Odwraca się, bardzo powoli. Patrzy na mnie. Promienie słońca tańczą na wodzie jego oczu, podczas gdy ja słyszę tylko coraz szybsze
kap kap kap kap.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top