II

Minęło kilka dni. Ponieważ było wcześnie nad ranem, Levi odsypiał. Musiał korzystać z każdej wolnej chwili, aby odzyskiwać siły. Jego matka byłaby zawiedziona, bo obiecał jej dbać o siebie. Jednak aktualny tryb życia mężczyzny ciężko było nazwać zdrowym, a on nie miał nawet czasu, aby to zauważyć. Także leżał niezbyt zdrowo, bo na brzuchu z rękoma rozłożonymi tu i tam. Nagły dźwięk telefonu wybudził go z i tak lekkiego snu. Brunet ospale chwycił urządzenie leżące na poduszce obok, po czym ledwie przyłożył je do ucha.

- Czego? - spytał oschle z zamkniętymi oczami.
- Mamy problem...
- Jak duży to problem, że budzisz mnie w środku nocy? - nie zmieniał tonu.
- Nie dzwoniłbym do ciebie, szefie, gdyby to nie dotyczyło ciebie...

Ackermann myślał kilka sekund, po czym odpowiedział:

- Dobra. Będę za pół godziny. A ty powinieneś się uspokoić. Słyszę, jak drży ci głos.
- Ale szefie...
- Opowiesz mi na miejscu - po czym się rozłączył.

Levi nie tracił czasu, choć teraz łóżko w każdej sekundzie próbowało zdominować mężczyznę. Kusiło go swoim ciepłem oraz miękkością, ale pracoholik wiedział, co jest najważniejsze. Oczywiście praca.
Bez zbędnego marudzenia czy leniwego kroku, zaczął się szykować. Dał sobie trzy minuty na rozbudzający prysznic, potem w dwie skompletował ubranie. Jeszcze mniej czasu zajęło mu zakładanie tego na siebie. Wreszcie gotowy do wyjścia zawiesił sobie torbę na ramieniu, chwycił klucze, a telefon wsadził do tylnej kieszeni spodni. Aż wyszedł z mieszkania, zamykając drzwi na klucz. Jeszcze przed odejściem od nich, do jego ucha dobiegły odgłosy gdzieś ze schodów. Westchnął cicho, postanawiając to zignorować. Nie miał przecież czasu na użeranie się z jakimiś pijanymi małolatami, co mają wybujałe ego.

Zdecydowanie ruszył przed siebie, a dźwięki były coraz głośniejsze. Głównie chodziło o szuranie podeszwami i zapewne próby chwycenia stabilniej poręczy. Brunet już miał schodzić, kiedy nagle poczuł ciężar popychający go w dół. Już chwilę później leżał przy schodach, z których nie udało mu się zejść. Zdawało się, że przeszkoda po prostu na nim leży. Zszokowany Levi szybko pociągnął nosem, wyczuwając silny zapach. Zaraz po tym pojął, że od człowieka na nim śmierdzi alkoholem. Dodatkowo szybko skojarzył długie, szatynowe włosy. Zmarszczył brwi, pragnąc jak najszybciej wyjść spod 183-centymetrowej pułapki. Chcąc nie chcąc skupiał uwagę na oddechu chłopaka oraz na ruchu jego klatki piersiowej. W dodatku już na pierwszy rzut oka widział predyspozycje siłowe śniadoskórego, teraz także je wyczuł. To zabijało jego nadzieję na szybkie dotarcie do redakcji. Oczywiście, że nie musiał się martwić o własne siły, jednak pijany chłopak zdecydowanie przewyższał go w tym. Nawet biorąc pod uwagę samą budowę ich ciał. Ackermann był niższy, co też warunkowało jego mniejszą masę. W końcu postanowił jednak wziąć sprawy w swoje ręce i spróbował zrzucić z siebie szatyna. Nie zważał na to, czy zaszkodzi młodszemu, bo w tym momencie zupełnie nie było mu go szkoda. Przecież sam doprowadził się do takiego stanu, toteż powinien odpowiadać za to. Tylko, że samo poruszanie się pod ledwie przytomnym nastolatkiem było na tyle trudne, że Levi niechcący potarł nogą o nieodpowiednie miejsce... Nagle zielonooki drgnął w reakcji na ten czyn, po czym, jakby otrzeźwiał trochę. Brunet otworzył szerzej oczy, nie do końca pojmując tę absurdalną sytuację. Chłopak podniósł się gwałtownie, samemu będąc w szoku. Wtedy trochę spanikowany Levi szybko wstał i nie spoglądając nawet na młodszego, zbiegł po schodach. Jednak szatyn wciąż siedział, opierając łokieć o kolano. Drugą ręką drapał się po głowie, próbując zrozumieć sytuację sprzed chwili. Zaczął sobie powoli układać wszystko, a dochodząc do wniosków, zaczerwienił się i aż zakrył usta dłonią. Ten Pan Maruda dotknął go poniżej pasa, a dla niego to było... przyjemne... Nie chciał w to wierzyć. Wszyscy, ale nie Ackermann.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top