ROZDZIAŁ XXXXXIV
────── ✦ ──────
ROZDZIAŁ XXXXXIV: Bezpieczeństwo i inne intrygi
────── ✦ ──────
Danielle była już przyzwyczajona do śmierci.
Wiedziała jak działał świat. Każdy kiedyś musiał stąd odejść, czy tego chciał czy nie. Jej matka, ojciec, mąż... Każdy miał swój czas, który mijał. Bez względu na to kim by się nie było nie można było przed nią uciec. Status, czy pieniądze nie miały żadnego znaczenia i siły w walce ze śmiercią, która zabierała wszystkich. I Danielle o tym wiedziała.
Ale tego wieczora, gdy Morveren przyniosła jej ciało umierającego Hectora Barbossy, nie potrafiła podejść do tego z takim spokojem, jakiego by od siebie wymagała. Po prostu nie potrafiła. Może nawet nie chciała.
Nie miała pojęcia, co nią wtedy kierowało. Czy dawny sentyment, czy zwykła jeszcze pozostająca w niej mała uncja dobroci dla innych stworzeń, czy może po prostu... ciekawość. Być może nawet wszystko w jednym.
Może też fakt, że już raz przechodziła żałobę po nim i nie chciała tego powtarzać...
Marcus Glenn był już starym lekarzem, ale prawdopodobnie wciąż jednym z najlepszych w tamtym czasie w Anglii. Był od dłuższego czasu związany z rodziną Abernathy'ego, a po jego śmierci pozostał wierny rodzinie Bennett. Żywił do Danielle życzliwą sympatię, taką jaką mógłby żywić dziadek do swojej wnuczki, pomimo, że nie łączyły ich żadne więzy krwi. Wiedziała, że mogła mu ufać, a to było najważniejsze.
Ruchy lekarza bywały czasem powolne, ale pomimo wieku jego ciało wciąż pamiętało bardzo dobrze, jak zachować precyzję godną mistrza. Jego siwe włosy były związane w warkocz, a na orlim nosie siedziały małe okulary, kiedy schylił się nad swoim pacjentem, pracując w skupieniu.
Hrabina siedziała cicho na krześle w kącie pokoju, wpatrując się w starego Glenn'a, który krzątał się wokół łóżka. To były długie godziny pełne wycieńczenia i stresu, zarówno dla doktora, jak i dla niej.
Colin stał oparty o framugę drzwi wejściowych z założonymi rękami na piersi i widocznym zmęczeniem na twarzy. On również miał ręce pełne roboty. Danielle dopuściła do Barbossy tylko kilku zaufanych jej ludzi.
— Będą przez to kłopoty, pani... — wymamrotał cicho jej asystent, kręcąc głową z dezaprobatą. Wiedział, że Hrabina miewała różne, czasem dziwne pomysły, ale do tego nie był przekonany od samego początku i nadal sądził, że to był po prostu zły pomysł.
— Poradzimy sobie z tym — odpowiedziała spokojnie kobieta, wciąż uparcie wpatrując się w stronę łóżka, gdzie leżał powód ich zmartwień.
— Pani, możemy ryzykować naprawdę nieprzyjemnym skandalem... — Próbował dalej ją jakoś przekonać do zmiany zdania.
Nie chciał jej tego mówić głośno, ale wiedział, że działała teraz pod wpływem emocji. Nie ważne, jak by tego nie ukrywała, pod jej maską, ukrywał się istny sztorm uczuć. Colin był świadomy, że Hrabina była w stanie postępować pod emocjami tylko w kilku przypadkach. Oczywiście, kiedy coś dotyczyło jej synów, była w stanie zrobić wszystko dla nich, nawet dać się zabić. Nie znał strachu ten, który nie doświadczył na własne oczy szaleństwa wściekłej matki, której więź z dziećmi mogła zostać przerwana. Oprócz tego, była jeszcze jedna rzecz, która mogła popchnąć ją do podejmowania pochopnych decyzji.
Colin nie miał pojęcia, co ona widziała takiego w tym piracie, że czuła się z nim tak związana. To prawie tak jakby przygarnęła bezpańskiego gryzącego psa, który nie chciał być oswojony. Po prostu on tutaj nie pasował. To nie był jego świat.
— Nic takiego się nie stanie, zaufaj mi — odparła cicho pewna siebie, jednak jej asystent ani trochę nie uwierzył w jej słowa. — Mam plan.
Świat powoli zaczął wracać do Hectora Barbossy, choć wciąż rozmywał się na krawędzi bólu i otępienia. Pierwszym, co poczuł, było pulsujące pieczenie w ramieniu i boku – rany zadane podczas ostatniego starcia na pokładzie jego statku. Otworzył oczy, wciągając powietrze z sykiem, gdy fala bólu przebiegła przez jego ciało.
Zamiast widoku znajomych, surowych belek będących sufitem statku, zobaczył coś zupełnie innego: zdobiony, biały sufit i miękkie zasłony otaczające łóżko, w którym leżał. Powietrze było przesiąknięte zapachem lawendy i rozpalonego drewna z kominka – luksus, do którego nie był przyzwyczajony. Jego wzrok zatrzymał się na stojącym obok łóżka drewnianym stoliku, na którym leżały bandaże i srebrny dzbanek z wodą.
Zamrugał kilkakrotnie, próbując zrozumieć sytuację, w której się znalazł. Był w eleganckiej sypialni, której przepych kontrastował z surowymi kajutami statków, do których przywykł. Aksamitne seledynowe zasłony opadały na wysokie okna, przez które wpadało delikatne światło poranka, a na ścianach zawieszone zostały przepiękne obrazy. Wyglądało na to, że znajdował się w jakiejś rezydencji.
— Co u diabła... — wymamrotał pod nosem ochrypłym od snu głosem.
— Ach, w końcu się obudziłeś.
Na dźwięk tego znajomego głosu poczuł się jakby przeszyła go jakaś błyskawica.
Barbossa zaskoczony uniósł głowę i ujrzał ją – Danielle Bennett, stojącą w drzwiach z filiżanką herbaty w dłoni. Wyglądała jak obraz niewinności i perfekcji, w lekkiej sukni dziennej, z włosami swobodnie opadającymi na ramiona. Jej twarz była nieskazitelnie spokojna, choć szare oczy błyszczały zupełnie innymi emocjami.
— Ty... — wysyczał, wpatrując się w nią z mieszanką gniewu i niedowierzania, które z każdą chwilą coraz bardziej w nim narastały. — Co się tu do cholery dzieje?
— Cóż, sądziłam, że ty po części mi to wytłumaczysz — odparła spokojnie. Jej głos był miękki, niemal kojący, ale z tą znajomą nutą chłodu damy. — Obawiałam się, że straciłeś zbyt wiele krwi, by przetrwać tę noc. Choć, jak widać, twój upór jest równie niezniszczalny, co ty sam — dodała złośliwie.
Danielle spokojnie podeszła bliżej, odstawiła filiżankę na stolik i spojrzała na niego z góry, z uśmiechem pełnym triumfu. Hector nie mógł przestać się w nią wpatrywać. Danielle Bennett, ta sama kobieta, której nienawidził bardziej niż cokolwiek na tym świecie od kilkunastu lat.
Prawa strona jej twarzy była znajoma pomimo widocznych oznak starzenia się, ale na lewym policzku miała bliznę, która ciągnęła się od kącika wargi w kierunku ucha – bliznę, którą zostawił jej w wyniku ich ostatniej walki. Pamiętał ten moment doskonale. To jak ją zaatakował, wściekły za zdradę, którą mu zadała.
— Zabiłbym cię, gdybym miał tylko szansę — wycedził przez zęby, a jego głos był pełen nienawiści.
— Naprawdę? — Uniosła brew i prychnęła. — Myślałam, że zawdzięczasz mi życie — dodała z ironią w głosie.
— Nie prosiłem cię o żadną pomoc — odpowiedział, odwracając od niej wzrok i próbując opanować narastające w nim emocje.
— A mimo to, nawet jeśli nie prosiłeś mnie o żadną pomoc, użyłeś syreniej łuski. — Danielle przeciągnęła palcami po brodzie, jakby w geście zadumy, lecz jej oczy były utkwione w nim.
— W nadziei, że te morskie demony mnie dobiją. Nic więcej. — Uniósł głowę, patrząc na nią z mieszanką gniewu i pogardy, jakby chciał pokazać, że jej troska, czy cokolwiek miała wobec niego zaplanowane nie robiło na nim wrażenia.
— Oczywiście — mruknęła pod nosem, przewracając oczami na jego dramtyzm. — Barbossa, co się wydarzyło? — Powoli przeszła wzdłuż łóżka. Jej sukienka szeleszcząca przy każdym kroku, brzmiała niemal jak dźwięk ostrza wyciąganego z pochwy. Zatrzymała się przy jego boku i pochyliła, jakby próbowała dosięgnąć jego tajemnic, nawet tych, których nie chciał ujawniać.
— Po co ci to wiedzieć? To nie twój interes. — Spróbował odwrócić wzrok, ale jej bliskość była niemal paraliżująca. Mógł wyczuć delikatny zapach jaśminu, który otaczał jej postać, co budziło w nim niechęć do samego siebie za to, że cokolwiek w niej go pociągało.
— Chcesz odzyskać wolność? Powiedz mi co się stało — powiedziała poważnie. Delikatnie oparła dłoń na ramie łóżka tuż nad jego głową, jej paznokcie delikatnie przesuwały się po drewnie z cichym zgrzytem, który przerywał ciszę.
— Jestem twoim więźniem, pani? — Spojrzał na nią wyzywająco, a w jego tonie pojawił się ledwie wyczuwalny cień prowokacji.
— Tak — odpowiedziała szeptem, nachylając się w jego stronę, przez co jej twarz znalazła się niebezpiecznie blisko niego. Mógł wyczuć jej ciepły oddech na policzku, co sprawiło, że zagotowała się w nim jeszcze większa irytacja.
Szybkim ruchem wyciągnął w kierunku jej szyi rękę, chcąc ją ścisnąć i tym samym zetrzeć ten uśmieszek z jej ust, ale napotkał niespodziewany opór. Spojrzał w dół i natychmiast dostrzegł stalowe kajdany przypięte do jego lewej i prawej ręki. Drugi koniec łańcucha był przytwierdzony do ciężkiej, zdobionej ramy łóżka. W pierwszym odruchu napiął mięśnie, próbując wyrwać się z więzów, ale ruch ten tylko zaostrzył ból w jego bokach, zmuszając go do osunięcia się na poduszki.
Syknął z bólu, bo nie przewidział, że jakikolwiek gwałtowny ruch sprawi, że zaszyte rany go tak potwornie zapieką. Szarpnął za kajdanki raz jeszcze, choć szybko zdał sobie sprawę, że to bezcelowe. Łańcuch był solidny, a mebel równie trwały jak jego duma.
— Ty cholerna... — zaczął poddenerwowanym głosem.
Danielle spokojnie podeszła bliżej i spojrzała na niego z góry, z uśmiechem pełnym triumfu.
— Ach, wspomnienia — zanuciła cicho, czerpiąc satysfakcję z jego obecnego położenia. — Gdzieś już to chyba widziałam...
— Co to ma być? — warknął, wskazując na kajdany z oburzeniem.
— To ma być środek zapobiegawczy, Hectorze — odpowiedziała ze spokojem. — Wiem, jak bardzo nie lubisz być zatrzymywany w jednym miejscu. A ponieważ jesteś nieznośnie uparty i skory do ucieczki i to nawet z ranami, które ledwo pozwalają ci oddychać, to postanowiłam zadbać o twoje bezpieczeństwo.
— Bezpieczeństwo? — prychnął gniewnie, po raz kolejny szarpiąc kajdanami. Łańcuchy zagrzechotały, ale ani drgnęły. — Nazywasz to bezpieczeństwem? Bycie przypiętym jak pies do łóżka?
Danielle roześmiała się cicho, dźwięk jej głosu rozbrzmiał w pokoju niczym jedwabna wstęga owijająca się wokół szyi Hectora. Och, jak on chciał ją w tej chwili złapać w swoje ręce i uciszyć.
— Nie, Hectorze. Widzisz, pies jest wierny. A ty? Ty nie jesteś niczyj. Ale tutaj, w tym pokoju, w tej chwili? Jesteś dokładnie tam, gdzie powinieneś być. Pod moją kontrolą.
Hector poczuł, jak w jego wnętrzu narasta mieszanka frustracji i... czegoś innego. Podziw? Fascynacja? A może gniew, że kobieta, którą niegdyś chciał złamać, teraz była tą, która trzymała go na uwięzi – dosłownie i metaforycznie. Zacisnął zęby, próbując ukryć mroczne pragnienie, które obudziło się w nim, gdy widział Danielle tak pewną siebie, tak nieugiętą.
— Odczuwasz z tego przyjemność, prawda? Z mojej bezradności — rzucił z cieniem sarkazmu, unosząc brwi.
— Oczywiście — odparła z ironicznym uśmiechem. — Ale to nie jest kwestia przyjemności — dodała wzruszając ramionami, a jej uśmiech opadł.
Westchnęła ciężko, poprawiając bandaże na jego ramieniu, które – ku jego zdziwieniu – były nawet fachowo założone. Jej dotyk był delikatny, ale pozbawiony przesadnej czułości.
— Myślisz, że mnie tym zatrzymasz? — dodał ciszej, przyglądając się jej, kiedy poprawiała jego opatrunki. Jego spojrzenie było pełne podejrzliwości, a głos lekko ochrypły, jakby nawet mówienie było dla niego wysiłkiem.
— Na pewno na jakiś czas, kiedy przez kilka tygodni będziesz zbyt słaby na jakąkolwiek dobrą ucieczkę. Rany są zszyte, ale mogą się łatwo otworzyć. Nie chcesz się wykrwawiać w powolnej agonii, a ja mam świetnego lekarza i mogę zapewnić ci chwilowy dach nad głową do czasu aż ci się nie polepszy. Czemu nie przyjmiesz mojej gościnności, co? — powiedziała, dodając nieco słodyczy w jej ton, ale w jej oczach błysnęła iskra triumfu. Danielle wiedziała, że Hector nienawidzi być uzależniony od kogokolwiek, a szczególnie od niej. W ich grze o władzę, to on zawsze chciał być wygrywającym.
— Jaka jest za to cena? — Uniósł brew, próbując przybrać wyzywający ton, mimo że każdy ruch sprawiał mu ból.
— Informacje. Co to było za cholerstwo, co cię tak urządziło? — Nachyliła się bliżej niego, wyraźnie sygnalizując, że nie zamierza odpuścić, a on westchnął ciężko, jakby przyznał się do przegranej.
— Uparta kobieta... Dobrze, chcesz wiedzieć, co się stało? Byłem w drodze na Panamę, żeby pozałatwiać kilka spraw, ale zostaliśmy zaatakowani. Żadna Marynarka, czy inne takie... To był Czarnobrody. Nic innego nie potrafi tak rozszarpać pokładu statku armatami, jak Zemsta Królowej Anny.
Jego głos stał się bardziej szorstki, a spojrzenie zamglone, jakby znów widział tamto wspomnienie.
— Czarnobrody? — Danielle wyprostowała się, jej postawa natychmiast stała się bardziej napięta. Czarnobrody nie był tylko legendą, był siłą, z którą nawet ona musiała się liczyć na morzu. Samo wspomnienie o tym jakże brutalnym i pozbawionym litości kapitanie, sprawiło, że po jej plecach przebiegły nieprzyjemne dreszcze.
— Aye. — Skinął powoli głową, przez chwilę obserwując jej reakcję. — Walczyłem jak lew morski z całych sił, ale ten łajdak nigdy nie grał uczciwie. Jego szabla była zaczarowana. W jednej chwili sprawił, że statek, któremu ufałem ponad wszystko, obrócił się przeciwko mnie. Sprawił, że zaczął żyć. Pamiętam jak liny, które moi ludzie wcześniej sami wiązali, zawinęły się wokół mojego gardła i kończyn, jak armaty strzelały same w siebie i własny pokład. Mogłem tylko dusić się i patrzeć. Byłem gotowy nawet odciąć sobie nogę, jeśli to oznaczało, że przeżyję i ucieknę, ale nie zdążyłem. Czarnobrody w jednej chwili stanął przede mną i z tym swoim zadowolonym z siebie uśmieszkiem, przebił mnie swoim ostrzem — przerwał, a jego głos zdławiony był zarówno bólem fizycznym, jak i wspomnieniem upokorzenia jakiego doświadczył podczas tamtej walki.
— Jakim cudem przeżyłeś? To cię powinno... — Danielle zawahała się, nie chcąc wypowiedzieć ostatnich słów.
— Zabić? Też tak myślałem, ale najwyraźniej potrzeba o wiele więcej żeby to zrobić — odparł prychając pod nosem. Jego uśmiech był gorzki, niemal szyderczy, jakby chciał zakpić zarówno z niej, jak i z samego siebie.
— Nic nowego. Jak zwykle tańczysz ze śmiercią — powiedziała Danielle, wpatrując się w niego z mieszanką rozdrażnienia i irytacji. Jej głos był spokojny, ale Hector znał ją już wystarczająco dobrze, by wyczuć ukrytą w nim nutę gniewu. Wyglądała jak matka chcąca pouczyć swoje dziecko.
— To raczej śmierć tańczy ze mną — odparł z krzywym uśmiechem, a bardziej grymasem, przechylając głowę, by spojrzeć jej w oczy. — Zresztą, czyż nie to zawsze cię we mnie fascynowało?
— Fascynowało? — Danielle uniosła brew, po czym opuściła głowę i zaczęła starannie układać fałdy swojej sukni, jakby chciała w ten sposób ukryć swoje emocje. Westchnęła ciężko, a jej ramiona opadły. — Nie przeceniaj się, Hectorze. To, że cię nie zostawiłam na pastwę losu, nie oznacza, że darzę cię jakąś szczególną sympatią.
— Nie? — Hector uśmiechnął się drapieżnie, jakby właśnie rzuciła mu wyzwanie. — W takim razie dlaczego, do cholery, przypięłaś mnie do łóżka? Powiedz mi, Danielle, czy to twój sposób na utrzymanie mnie blisko siebie?
Danielle wyprostowała się i spojrzała na niego z lodowatą pewnością siebie, która jednocześnie budziła w nim gniew i... coś jeszcze. Coś, co ledwo mógł zrozumieć, a co jednocześnie przyciągało go do niej jak magnes. Znał już trochę to uczucie. Nie chciał do niego wracać.
— Blisko siebie? — powtórzyła, zniżając głos. Pochyliła się lekko, tak że ich twarze były teraz bardzo blisko. — Nie pochlebiaj sobie. Przypięłam cię, Hectorze, bo jesteś zbyt głupi, by docenić życie, które wciąż masz. I zbyt uparty, by zauważyć, że czasem ktoś musi cię uratować przed tobą samym.
Hector wciągnął powietrze, a jego wzrok mimowolnie powędrował na jej policzek. Blizna, która ciągnęła się od jej policzka do kącika ust, była jak ostrzeżenie. Ostrzeżenie przed nią i przypomnienie o tym, co wydarzyło się między nimi wcześniej. Przypomnienie o tym, że jego uczucia do niej były zgubne. Nie mógł jej ufać.
— Nie zapomniałem, co zrobiłaś — powiedział cicho. — Podpaliłaś mój statek. Zabiłaś człowieka, który mógł mnie zaprowadzić do Fontanny. Wszystko to, Danielle... i jeszcze oczekujesz, że będę ci wdzięczny?
— Nie oczekuję wdzięczności — odpowiedziała spokojnie, ale jej oczy błyszczały ostrzegawczo. — Oczekuję, że przestaniesz być tak piekielnie ślepy. Myślisz, że zrobiłam to, bo chciałam cię zdradzić? Hectorze, zrobiłam to, żeby cię ochronić.
— Ochronić? — prychnął, ale jego głos stracił nieco na pewności. — To ma być ochrona? Ta blizna... — wskazał na jej policzek, z niezamierzoną brutalnością w głosie. — To twoja cena za zdradę, Danielle. Pamiętasz, kto ci ją dał? Bo ja pamiętam.
Danielle wyprostowała się, jej oczy przygasły, ale głos pozostał niewzruszony.
— Pamiętam, Hectorze. Każdy kawałek tej blizny przypomina mi, jak bardzo nie chciałeś mnie posłuchać. Jakim głupcem byłeś. Jak bardzo wolałeś ryzykować życie swoje i wszystkich na pokładzie, zamiast zaufać, że mogę wiedzieć lepiej. Nie zabiłam go dlatego, że służę królowi. Zabiłam go po to by cię chronić przed tą twoją mroczną chciwością, bo już raz byłam świadkiem tego, co pragnienie życia wiecznego zrobiło z tobą.
Hector milczał przez chwilę, a potem jego twarz wykrzywił mroczny uśmiech. Zakrył nim swoje prawdziwe emocje, których nie chciał jej ujawnić.
— Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, prawda?
Zbliżyła się do niego, a jej dłoń delikatnie dotknęła jego bandaża na ramieniu, choć w jej oczach nie było czułości. Było za to coś innego – coś, co sprawiło, że Hector z trudem oderwał od niej wzrok.
— Tylko wtedy, gdy mam rację — odpowiedziała z chłodnym uśmiechem, który jednak nie sięgał jej oczu. — A teraz, Hectorze, może spróbujesz odpocząć? Przyda ci się trochę pokory.
— Pokory? Oczywiście... — prychnął cicho pod nosem, przewracając oczami i kręcąc głową. Nie miał i tak większego wyboru, nie był w stanie się ruszyć o własnych siłach z tego przeklętego łóżka.
Danielle odwróciła się, jej suknia zaszeleściła delikatnie, gdy ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się jednak w progu, rzucając mu przez ramię jedno ostatnie spojrzenie.
— Kiedy już poczujesz się lepiej... — powiedziała, a jej głos zabrzmiał jak cichy rozkaz. — Zajmiemy się twoją obecną sytuacją. Ale do tego czasu... Jesteś mój, Hectorze.
Jej słowa były jak wyzwanie, a Hector poczuł, jak ogarnia go dziwne, niemal pierwotne pragnienie. Nie znosił być kontrolowany, ale Danielle... Danielle była jedyną osobą, która mogła zmusić go do poddania się, choćby na chwilę. I ta świadomość paliła go bardziej niż rany na jego ciele.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top