ROZDZIAŁ XXXXXIII

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXXXXIII: Mapy gwiazd

────── ✦ ──────



Szesnaście lat później.



Wszędzie był ogień. To było tak, jakby samo piekło wdarło się na ich statek, a najwyższy Bóg zadecydował o ich losie, wydając ostateczny sąd. Złamane maszty statku spadły na pokład, zabijając pod swoim ciężarem kilku nieszczęśników, którym nie udało się uciec. Krzyki ludzi, odgłos stali uderzającej o siebie i strzały z pistoletów lub armat.

Żołnierze weszli na statek po trapach, a ich dowódca powoli podążał za nimi. Jego ręce były splecione za plecami. Obserwował zdewastowane pole bitwy spokojnym wzrokiem. Był ubrany w dopasowany granatowy płaszcz, a na głowie miał trójkątny kapelusz z pawimi piórami. Jego wysokie skórzane buty bez wstrętu szły po rozlanej na deskach krwi. Nawet gdyby je zabrudził, na pewno kupiłby nowe. To nie był zwykły śmiertelnik, nawet na takiego nie wyglądał. Jego spojrzenie było zimne i pozbawione emocji, z pewnością widział już wiele takich scen, więc niczego się nie obawiał. Przypominał chłodny marmurowy pomnik, który jedynie spoglądał na to co się działo.

Ostatni ludzie, którzy z nimi walczyli, umierali, a więźniowie, którzy się poddali, klęczeli na pokładzie. 

Niektórzy z nich milczeli, inni krzyczeli obelgi na żołnierzy, którzy grozili im mieczami. Był też jeden samotny starzec, który modlił się cicho, patrząc w ziemię. Wiedział, że ich sprawa została już dawno przegrana i nie miał w sobie ducha walki, jakiego mieli młodsi mężczyźni. 

— Gdzie jest Jack Sparrow? — zapytał spokojnie dowódca, przesuwając ze znudzeniem palcami po zniszczonej burcie statku, jakby sprawdzał jak bardzo brudna jest. Jego głos miał angielski akcent i był pełen zimna.

— Sparrow z nami nie pływa, głupia świnio! — krzyknął hardo, jeden z klęczących mężczyzn i splunął na ziemię. Wszyscy usłyszeli głośny trzask łamanych kości, gdy jeden z żołnierzy uderzył go w nos. Mężczyzna upadł na plecy i stracił przytomność.

Żaden z żołnierzy nie zwrócił na to większej uwagi, jakby to było zupełnie normalne. Słuchali dowódcy, który westchnął cicho, odwracając wzrok od burty statku.

— A jednak podobno widziano go kiedy wsiadał na ten statek... — zamilkł na chwilę i rozejrzał się wokół nich, po czym prychnął z litością na twarzy i pogardą godną arystokraty, który czuł się wyższy od nich statusem. — I wypłynął z wami z portu w Tortudze. Więc powtórzę moje pytanie. Gdzie jest Jack Sparrow?

Żaden z piratów mu nie odpowiedział. Kiedy myślał, że będzie musiał użyć po raz kolejny siły, by ich zmusić do odpowiedzi, odezwał się starzec.

— To był on... — potwierdził cicho, wciąż wpatrując się w ziemię. Paciorki różańca przesunęły się w jego palcach, gdy dowódca żołnierzy podszedł do niego i uważnie zmierzył go wzrokiem. Ubrany w łachmany, siwowłosy i szpetny w każdym calu... Jednak to on mógł w końcu im dać jakąś wskazówkę.

— Czy miał przy sobie coś w rodzaju... mapy? — zapytał powoli, nieco pochylając się w jego stronę.

— Nic nie widziałem — odpowiedział mu, podnosząc głowę i ukazując swoje pusto wpatrzone w przestrzeń oczy świadczące tylko o jednym.

— Cóż, na pewno nie — mruknął przewracając oczami, ale nie zraził się zbytnio do tego, że starzec był ślepy. Posiadał inne zmysły, które z pewnością były sprawne. — Ale słyszałeś. 

— Tak, słyszałem. — Skinął głową i odetchnął głęboko, jakby się zastanawiał. — Kazał przekazać ci wiadomość... A raczej twojej pani — dodał nieco ciszej.

— Tak? — Arystokrata uniósł zainteresowany bardziej brew i pochylił się bliżej niego. — A cóż takiego?

— Że jeśli Hrabina tak bardzo chce go złapać, to niech da mu sto baryłek rumu i będzie bez sukienki, a może wtedy rozważy spotkanie z nią. Ale nic nie obiecuje, dalej jest na nią obrażony — wychrypiał cicho, a potem odsłonił swoje czarne i zniszczone zęby w złośliwym uśmieszku.

To rozzłościło dowódcę, który poczerwieniał na twarzy, a potem szybkim ruchem zamachnął się i uderzył starca, który upadł na pokład z jękiem.

— Jak śmiesz obrażać dobre imię Hrabiny! — syknął przez zaciśnięte zęby. Naprawdę starał się panować nad sobą i trzymać nerwy na wodzy, ale temat Hrabiny był bardzo delikatny.

— Kapitanie, co robimy? — zapytał pierwszy oficer, ostrożnie podchodząc do niego. — Ci ludzie mówią same błędne informacje.

— To brzmi jak, Sparrow — mruknął pod nosem, przesuwając palcami po ciemnej brodzie w zamyśleniu. — Wypytajcie ich dalej — zdecydował. — Jeśli nie będą skorzy do rozmów, zmuście ich. Jeśli nic wam i tak nie wyśpiewają... zabijcie — dodał ponuro, po czym skierował się w stronę ich statku.

James wiedział jedno. Nie miał zamiaru zawieść Hrabiny. Był jej zbyt wiele winien, żeby to zrobić. Tylko bogowie wiedzieli, że praktycznie zawdzięcza jej życie. Był jej tak lojalny i oddany, jak tylko mógł. Nie chciał wracać do niej z pustymi rękami. Doprawdy nie chciał jej rozgniewać.






— Hrabino, ta dziewczyna znowu to zrobiła! — powiedział zdenerwowany lokaj Merringthon, kiedy wszedł do salonu w Dahlias House. Ciągnął za sobą młodą ciemnowłosą dziewczynę w ubraniu pokojówki, która próbowała mu się wyrwać z uścisku. 

Danielle siedząca na fotelu przy kominku, zmarszczyła brwi i odstawiła swoją herbatę na spodek. Lady Devonshire, która siedziała naprzeciwko niej, również zaciekawiona zaprzestała jedzenia ciasta. 

— O co chodzi, panie Merringthon? — spytała, nieco sceptycznie patrząc na mężczyznę, a potem na chowającą się za nim dziewczynę, jakby ta nagle obawiała się, że coś złego jej się stanie jeśli rozzłości swoją panią. — Panno Smyth, wyjaśnisz mi to? I na litość boską, nie chowaj się przede mną, nie tak zostałaś wychowana.

Dziewczyna spojrzała na nią swoimi bystrymi niebieskimi oczami i z przygryzioną wargą wystąpiła do przodu. Jej drobne ręce zacisnęły się na materiale jej spódnicy, która była lekko pognieciona. Prawdopodobnie szarpała się bardziej z lokajem przed wejściem do salonu.

— Najmocniej przepraszam, pani — zaczęła potulnym tonem, opuszczając głowę i przestępując z nogi na nogę. — To po prostu małe nieporozumienie...

— Szperała w pani gabinecie! — odezwał się Merringthon oburzony i wskazał na nią oskarżycielsko palcem. 

— Nie prawda! — syknęła zdenerwowana dziewczyna i skrzyżowała ręce na piersi, rzucając mężczyźnie nieprzyjemne spojrzenie. — Sprzątałam tam! 

Teodozja uniosła brwi bez przekonania, a jej orzechowe oczy wpatrywały się w panią Bennett, czekając na dalszy rozwój sytuacji. To było coś nowego, ponieważ zawsze mówiono, że służba w Dahlias House była idealna, bez żadnych problemów, a tutaj coś takiego...

Danielle przewróciła oczami, nieco zmęczona takim zachowaniem i uniosła rękę nakazując ciszę, wiedząc, że jeszcze chwila i ta dwójka zacznie się jej kłócić. Ostatnim o czym dzisiaj marzyła to kłótnia jej podwładnych. Od samego poranka miała nieprzyjemne migreny, co mogło wskazywać na to, że dzisiaj może zmienić się pogoda. Uniesione głosy jeszcze bardziej mogły przyprawić ją o bóle głowy. Będąc już po czterdziestce, zaczynała marzyć z powrotem o byciu młodą i w pełni zdrową dziewczyną. Wtedy wszystko wydawało się jakieś łatwiejsze.

— Panie Merringthon, jeśli dobrze pamiętam, to miał pan wysłać list do Kapitana Norrington'a — zwróciła się do lokaja spokojnym, ale upominającym tonem. — Nie jesteś tu już dłużej potrzebny — dodała chłodniej, władczym tonem. 

Lokaj zamrugał, nieco wybity z tropu i zaskoczony rozchylił usta, ale nie potrafił z siebie przez chwilę wydobyć nic. W końcu jego ramiona nieco opadły, a postawa się zgarbiła, gdy przyjął na siebie swoją porażkę. 

— O-Oczywiście, Hrabino... — wymamrotał pod nosem. Niezadowolony rzucił nienawistne spojrzenie młodej dziewczynie, kiedy wyszedł z salonu i zamknął za sobą drzwi.

— Teraz, panno Smyth — zwróciła się do niej. — Przerwałaś mi moją popołudniową herbatę, więc lepiej miej na to dobry powód. Czego szukałaś w moim gabinecie? — zapytała poważnym głosem, przechylając głowę i wpatrując się uważnie w dziewczynę, która nieco się skuliła na swoim miejscu, tracąc pewność siebie.

— Niczego, pani. Naprawdę... — jąkała się cicho.

— Jeżeli nie chcesz się w tej chwili pożegnać z pracą i wrócić do sierocińca z którego tak łaskawie cię wyciągnęłam, lepiej mi odpowiedz. Czego szukałaś? — spytała bez ogródek, mając serdecznie dość prób wyminięcia się od tematu.

Danielle poznała Carinę zaledwie kilka miesięcy temu. Była w trakcie jednej z misji dla Jego Wysokości, gdy wpadła na tą czternastoletnią dziewczynę uciekającą przed jakimiś chłopcami. Nastraszyła ich i przegoniła, a potem zaciekawiona panną Smyth, wdała się w nią rozmowę. Jak się później okazało powodem jej ucieczki było to, że uderzyła jednego z chłopaków w nos za to, że ją obraził. Krótko mówiąc, miała w sobie niezły temperament, co spodobało się Danielle.

Nie wiedziała, co ją opętało, może fakt, że jej synowie byli już dorośli i nie odwiedzali jej tak często, a może odrobina samotności, sprawiła, że ​​postanowiła wziąć tą upartą i ognistą dziewczynę pod swoje skrzydła. Przydzieliła jej miejsce jako pokojówka w Dahlias House, ale od czasu do czasu panna Smyth sprawiała drobne kłopoty. Była po prostu bardzo ciekawa.

— Map... Gwiazd — odpowiedziała w końcu po chwili milczenia, ulegając swojej pani.

— Gwiazd? A po co zwykłej pokojówce mapy gwiazd? — Lady Devonshire uniosła brwi ze zdziwienia.

— Naprawdę nie miałam złych zamiarów — powiedziała, ignorując komentarz kobiety i patrząc na Hrabinę. — Po prostu... chcę nauczyć się astronomii — dodała nieco pewniej.

— Astronomii? — Danielle zmarszyczła brwi, zastanawiając się nad jej słowami. Niewielu ludzi było tym zainteresowanych, zwłaszcza kobiety. Dziwne było dla niej, że Carina tego chciała.

— Tak, pani. — Skinęła głową.

— W jakim celu? 

— Jestem jej ciekawa — odpowiedziała, wzruszając ramionami.

— Wyhodowałaś sobie inteligentne ziółko, Danielle — wymamrotała Teodozja z wrednym uśmieszkiem pod nosem. — Ciągnie ją do nauki, ale jest charakterna i sprawia ci problemy.

Danielle zignorowała słowa Lady Devonshire, ale miała rację. Carina wciąż sprowadzała na siebie kłopoty. Może nie miała złych intencji, ale biorąc pod uwagę to, czym zajmowała się Hrabina, jej ciekawość mogła im przysporzyć kłopotów. Nie pierwszy raz wzięła pod swoje skrzydła ciekawą i charakterną dziewczynę. Miała do nich słabość, ale to mogło być jej pechem.

— Rozumiem twoje zainteresowanie astronomią, ale znasz tutejsze zasady — odchrząknęła, wracając do tematu i starając się zachować neutralny wyraz twarzy. — Nikt poza moim asystentem nie ma wstępu do mojego gabinetu.

— Przepraszam, proszę pani — wydukała, tracąc pewność siebie i patrząc w ziemię.

— Dzisiaj będzie to tylko ostrzeżenie, ale jeśli dostanę kolejną skargę na ciebie, wyciągnę z tego konsekwencję — powiedziała, podkreślając te słowa. — Teraz odejdź. 

Carina nie czekała ani chwili. Szybko się przed nią ukłoniła i wycofała z pokoju, nie chcąc jeszcze bardziej denerwować kobiety. Danielle była jednak pewna, że ​​to nie koniec ich rozmowy i że temat powróci. Carina nie poddawała się tak łatwo, gdy czegoś chciała.

Przypominało jej to dziwnie upór kogoś innego...

— Wiesz, moja droga — zaczęła Teodozja, mieszając łyżeczką w swojej herbacie. — Mogłabym się nią zająć. W Hanover Hall brakuje pokojówek, a ty masz więcej niż dość zmartwień. Zwłaszcza, że ​​Jego Wysokość chce jesienią urządzić bal, aby uczcić urodziny swojej żony. Nasz drogi premier również mógłby skorzystać z twojego wsparcia. Ostatnio krążą plotki o tym, że wpada w niełaski pospólstwa.

— Zapewne masz rację — westchnęła cicho, choć wcale nie podobał jej się pomysł wysłania Cariny do Hanover Hall.

— Oddaj mi ją na jakiś czas. Mam doświadczenie z takimi jak ona. Za jakiś czas ci ją zwrócę i będzie chodziła jak w zegarku — zapewniła ją Teodozja, jednak to jakoś bardzo nie przekonało nadal Danielle. 

W końcu jednak niechętnie skinęła głową, zgadzając się na jej propozycję. Niestety, nie mogła na ten moment ryzykować z zachowaniem Cariny. Musiała pilnować swoich interesów.







Siedziała przed lustrem w swojej sypialni, patrząc na swoje odbicie, podczas gdy czesała swoje długie, ciemnobrązowe włosy. Pomimo wieku, była nadal piękną kobietą, która przyciągała uwagę innych mężczyzn. Jedyną rzeczą, która zwykle ich odstraszała, był jej tytuł, nazwisko i blizna na twarzy.

Z powodu tej blizny, którą szesnaście lat temu zostawił pewien pirat w akcie zemsty, łaski króla osłabły, ponieważ nie cieszyła już jego oczu tak bardzo jak wcześniej. Jakie to było typowe dla mężczyzn. Jedna wada, maleńkie pęknięcie czystej porcelany, natychmiast ich odstraszało. Nie miało znaczenia, że ​​sami mogli mieć ich wiele.

Nadal jednak wykonywała pracę męża. Chociaż teraz była to brudniejsza robota. Nie była już tak delikatna jak kiedyś. Była obojętna i bezwzględna w swoich czynach, gdy wykonywała powierzone jej zadania. Nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego w przeszłości, ale jeśli oznaczało to zapewnienie dobrej i bezpiecznej przyszłości jej synom, była gotowa poświęcić swoją moralność dla tego celu i za każdym razem plamić swoje ręce krwią.

Kiedy nie była na misjach, uciekała z Londynu tak często, jak tylko mogła. Z całego serca nienawidziła tego miasta, więc wolała ukryć się w Dahlias House i odpocząć, lub wypełnić różne zapiski z misji. Niestety, Londyn był nieunikniony, ponieważ musiała szukać kandydatek na przyszłe żony dla swoich synów, a także powoli wprowadzać Charlesa w szkolenie, aby został następcą. Przez lata starała się odsunąć go od obowiązku zostania kolejnym Królewskim Agentem tak długo, jak to możliwe, ale wbrew jej woli jej syn coraz bardziej przyciągał uwagę Korony.

Sam Charles wyraził ogromne pragnienie przejęcia tej odpowiedzialności. Był wysoko wykwalifikowanym szermierzem, dobrym dyplomatą i był diabelnie sprytny. Wiedział, jak działa świat i jego ludzie, i jak ich kontrolować. Jego młodszy brat Vincent nawet nie wyraził chęci pójścia w tym kierunku, wolał ukryć się w swoich książkach i badaniach na uniwersytecie. Danielle nie winiła go ani trochę za to, że miał zupełnie inne ambicje niż jego brat i na dodatek był pacyfistą (jeszcze nie zdążyła przetrawić faktu, że nie chciał żony), ale czasami martwiła się jego wyborami. Vincent rzadko bywał w domu przez te kilka lat. Danielle wiedziała, że ​​kocha swoją rodzinę, ale tęskniła za nim. Charles natomiast coraz lepiej radził sobie jako następca i tylko kwestią czasu było, zanim w końcu przejmie od niej obowiązki głowy rodziny, tej, która będzie decydować o wszystkim.

Nie wiedziała, co ze sobą zrobi, kiedy w końcu uwolni się od swoich obowiązków. Może powinna mieć jakiś plan. Jakieś miejsce, gdzie mogłaby się zaszyć, ale tak naprawdę nie miała nic. Po tylu latach służenia czemuś, nie miała pojęcia, co zrobi, kiedy odzyska wolność. Zbyt długo tkwiła w tym cyklu, żeby teraz tak łatwo się z niego wyrwać. 

Często wracała wspomnieniami do tego jednego statku o czarnych żaglach, który przez krótką chwilę uważała za swój drugi dom. Raz nawet pomyślała, że ​​mogliby mieć wspólną przyszłość. To była głupia, chwilowa myśl kobiety zakochanej. Już dawno pozbyła się tego uczucia, pozwalając mu odejść w spokoju.

Czasem się nim interesowała. Co się z nim działo przez te lata. Słyszała plotki, że znowu ukradł Perłę Jackowi. Że rzekomo wciąż szukał Fontanny, choć nie była do końca pewna. Mógł tylko sprawiać takie wrażenie, bo przecież zabrała mu to, co było dla niego najważniejsze, a Fontanna na niego by nie zadziałała. Miała taką nadzieję.

Zastanawiała się, czy nadal pragnął zemsty na niej za zdradę. Była zaskoczona, że ​​mimo wiedzy, że ona wciąż żyje, nie odwiedził jej w Dahlias House. Była przez jakiś czas gotowa na kolejne starcie, ale do tego nigdy nie doszło. Tak jakby zapomniał o niej i ruszył dalej.

Westchnęła cicho, odkładając szczotkę do włosów i biorąc łyk wina z kieliszka. Sprawa Cariny, która wyjechała wczoraj wieczorem, wciąż ją trochę martwiła.

Nie okłamywałaby samej siebie, gdyby powiedziała, że ​​się do niej przywiązała. Nadal nie była do końca pewna, czy postąpiła słusznie, wysyłając ją do Hanover Hall. Wiedziała, że ​​Lady Devonshire dobrze się nią zaopiekuje, ponieważ nigdy nie miała co do niej wątpliwości, jeśli chodzi o jej służących, ale drażniło ją, że młoda dziewczyna może jej przysporzyć niepotrzebnych problemów.

Danielle wstała i podeszła do okna sypialni, by spojrzeć na noc i burzliwy horyzont szalejącego morza. Nie lubiła burz. Po wszystkich jej wcześniejszych doświadczeniach burze zawsze przynosiły same kłopoty. 

Powoli przesunęła dłonią po parapecie, wpatrując się zamyślona w fale rozbijające się o siebie.

Czuła się dziwnie. Jakby coś dźgało jej podświadomość od początku dnia. Nie podobało jej się to uczucie. Coś miało się wydarzyć, ale nie miała pojęcia co. Wyładowywała swoją nerwowość na służących, którzy chodzili cicho i z głowami spuszczonymi z jej powodu. James spóźniał się z powrotem od kilku dni, co również ją denerwowało. Colin patrzył na nią zmartwionym wyrazem twarzy, wypełniając z nią dokumenty, ale nie pytał, nie chcąc jej drażnić. Może była po prostu zmęczona, a może to było coś zupełnie innego.

Uderzenie błyskawicy sprawiło, że podskoczyła ze zdziwienia i położyła rękę na sercu, próbując się uspokoić. To było zupełnie do niej niepodobne.

Myślisz, że byłabyś w stanie mnie zabić? Nigdy nie byłaś! Brakuje ci wielu rzeczy, aby to zrobić. Zaczynając od odwagi.

Pokręciła głową, próbując odepchnąć nieprzyjemne myśli. Ostatnio zbyt łatwo się rozpraszała, a jej umysł arbitralnie przywoływał wspomnienia z przeszłości. Nienawidziła tego, ponieważ nie pozwalało jej to skupić się na ważniejszych rzeczach.

— Głupie serce... — mruknęła pod nosem, krzywiąc się i ciężko wzdychając. Zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu, żeby jakoś się uspokoić.

Zajęło jej to trochę czasu, ale kiedy w końcu otworzyła oczy i wyprostowała się, poczuła się trochę lepiej. Kiedy znów spojrzała na morze, miała nadzieję, że poczuje tylko spokój.

Ale... zamiast tego, jej usta otworzyły się ze zdziwienia i poczuła, jak jej żołądek się skręca i zaciska. Przez chwilę myślała, że ​​może ma halucynacje, ale to było zbyt prawdziwe, żeby mogła w to uwierzyć.

Wśród fal dostrzegła znajomą sylwetkę Morveren. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że syrena z trudem dopłynęła do brzegu z zakrwawionym ciałem...

Ciałem cholernego Hectora Barbossy.













No i tym akcentem zaczynamy już ostatnią część tej książki :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top