ROZDZIAŁ XXXXII

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXXXII: Sprzymierzeńcy czy wrogowie?

────── ✦ ──────


Od dłuższego czasu wpatrywała się w jeden z dzienników swojej matki, próbując zrozumieć kolejne słowa. Im dalej posuwała się w tłumaczeniu, tym bardziej była zaskoczona, gdy dowiedziała się, że osobą, która to napisała, była jej własna matka.

Carmilla Amanecer, według dzienników, nie była prostą i uprzejmą arystokratką. Nie, podobnie jak Danielle, pragnęła wolności i pełnego przygód życia.

Gdy miała zaledwie szesnaście lat, uciekła z rodzinnego domu, by przebrana za chłopca wejść na pierwszy statek, który wypływał z Walencji. Została jednak szybko odkryta przez kapitana statku kupieckiego, ale ten widząc jej talent do liczenia i umiejętności pisania, a także bystry umysł pozwolił jej zostać, sądząc, że to się może mu przydać.

Tak wraz z załogą tego statku żeglowała przez kilka lat. Uczyła się sztuki nawigacji, walki, a także poznawała nowe kultury świata w każdym porcie, w którym zawijał jej statek. To prawda, czasami tęskniła za domem, ale załoga zastąpiła jej rodzinę, a morze pokochała tak bardzo, że z każdą chwilą coraz bardziej zapominała o tęsknocie, która zżerała jej serce.

W pewnym momencie jednak bycie zwykłym kupcem przestało ją interesować. Chciała więcej, chciała zgłębiać tajemnice morskich legend i skarbów, o których dowiedziała się podczas postojów w portach. Pożegnała się więc ze swoją kupiecką rodziną i wyruszyła samotnie w świat, by na własną rękę go odkrywać.

Danielle nie wierzyła w to, co czytała. Jej matka, zapamiętana przez nią jako kobieta obojętna i dobrze wychowana, była kimś zupełnie innym. Jej żołądek skręcił się na myśl o tym, jak bardzo była do niej podobna, i teraz wiedziała, dlaczego taka jest, dlaczego jest taka żądna przygód. Miała to po niej.

Z tego, co udało jej się dotychczas rozszyfrować, Carmilla poznała ojca Danielle w jednym z angielskich portów, przypadkowo na niego wpadając. Od razu zaiskrzyło między nimi, a ona mimowolnie pozwoliła mu zabrać się na spacer w świetle księżyca. Oboje byli sobą zauroczeni i nagle Carmilla zaczęła dostrzegać, że życie arystokratki nie byłoby takie złe, gdyby miała u boku kogoś takiego jak ojciec Danielle.

Porzuciła więc życie pełne przygód na morzu dla miłości.

Hrabina była jednak pewna, że zanim wyszła za mąż, jej matka znalazła coś jeszcze. Coś, o czym były małe odniesienia w dwóch poprzednich dziennikach. W ostatnim z nich musiała być opisana ta rzecz, czy też miejsce, które Carmilla znalazła. Danielle miała nadzieję, że w trzecim dzienniku znajdzie się coś, co może jej się przydać, a może ją samą poprowadzi w kolejną wyprawę.

— Woda i łza — wyszeptała w zamyśleniu, wpatrując się w odszyfrowane słowa i próbując zrozumieć, co one oznaczają. Sfrustrowana odłożyła pióro z powrotem do kałamarza i ukryła twarz w dłoniach, wzdychając ciężko. — Wejść — odpowiedziała na pukanie do drzwi, wyrywając się z rozmyślań.

Do środka wkroczył James, od razu z zaciekawieniem przyglądając się temu, co robiła. Widząc jednak jej pytający wzrok, szybko odchrząknął i wyprostował się. Danielle stłumiła uśmiech na widok jego zadbanej brody, która naprawdę dodawała mu charakteru.

— Dopływamy na miejsce. Mamy na horyzoncie Czarną Perłę, Hrabino — dodał, a kobieta poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej.

Napędzana nową energią, szybko wstała i chwyciła kapelusz, wychodząc pierwsza z kabiny. Norrington podążył za nią, powstrzymując westchnienie, gdy poczuł zapach jej pięknych perfum, gdy go mijała.

Pokład był nieznośnie nagrzany od słońca, ale sprzyjający im w żagle wiatr nieco je odganiał. Załoga pracowała spokojnie, lecz pojawienie się Hrabiny na pokładzie przykuło kilka spojrzeń.

Weszła na mostek kapitański, biorąc od Jamesa lunetę i spoglądając na czarne żagle na tle błękitnego nieba. Uniosła brew, zauważając, jak poważnie uszkodzony był statek. Zapamiętała go inaczej, ale fakt, że nie byli dobrze uzbrojeni, był dla niej zaletą. Nie wiedziała, co mogłoby im strzelić do głowy, jednak musiała pamiętać, że jej statek mógł zostać potraktowany, jako wróg. Wtedy wszczęto by walkę, czego chciała uniknąć.

Gdy zbliżyli się na dobrą odległość, Norrington wydał rozkaz wystrzelenia z armat ostrzegawczego strzału, który informował o tym, że statek ma się poddać, albo w przeciwnym razie dojdzie do ataku. Szybko dostali odpowiedź, która zaskoczyła Danielle.

Poddali się. Tak po prostu.

Zmarszczyła brwi i ignorując zadowolone okrzyki swojej załogi, spojrzała przez lunetę jeszcze raz. Jej zdziwienie jeszcze bardziej się powiększyło, gdy nie dostrzegła nigdzie żadnej znajomej sylwetki. Ani Jacka, ani Barbossy. Coś było nie tak.



— Czyli mam rozumieć, że mianowali cię kapitanem? Czy mówimy o tym samym Jacku Sparrowie i Hectorze Barbossie, którzy od zawsze rywalizują o ten statek i za nic by go sobie nie odpuścili? — zapytała ze skrzyżowanymi rękami, wpatrując się w Willa, który uśmiechnął się niezręcznie, gdy wzruszył ramionami.

— Tymczasowy kapitan, kiedy oboje zeszli na ląd, by jeden z nich nie gwizdnął statku drugiemu — wyjaśnił spokojnie.

Danielle przyłożyła dłoń do czoła, ciężko wzdychając. Nie tego się spodziewała. Kiedy zeszła na Czarną Perłę, nie zobaczyła ani Jacka, ani co gorsza Barbossy. Powitał ją świeżo upieczony kapitan, którym był Will. Z początku był zaskoczony jej widokiem, a nawet trochę zirytowany, gdy dostrzegł za nią Norrington'a, ale na jej prośbę i zapewnienie, że nie zrobią mu krzywdy, trochę się odprężył.

— To ma sens — mruknęła, przejeżdżając ręką po stole pośrodku kajuty kapitana, w której oboje od dłuższej chwili już we dwójkę siedzieli, by na spokojnie porozmawiać. Wygląd zapuszczonej kajuty, również ją rozczarował. To z pewnością musiała być sprawka Jacka. Barbossa uwielbiał się pławić w luksusach i nie dopuściłby do czegoś takiego. — Wiecznie kierowani materialnymi rządzami. — Przewróciła oczami, odwracając się w kierunku Turner'a, który zaciekawiony ją obserwował. — Zostałam przysłana przez lorda Becketta — oświadczyła bez ogródek, doskonale wiedząc, że młody mężczyzna również pracował dla dowódcy Kompanii.

— Czemu? — spytał zainteresowany, na co uniosła kąciki ust w pogardliwym uśmiechu.

— Ponieważ jestem lepsza od bandy głupich mężczyzn i jako jedyna mogę zdobyć kompas Jacka — odpowiedziała pewnie, unosząc podbródek. Młody Turner uniósł brwi, zaskoczony tą odpowiedzią, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedziła go. — Nie jestem zainteresowana, czemu ty również z nim współpracujesz, ale ostrzegam cię. Nie próbuj wchodzić mi w drogę. Nie skończy się to dla ciebie dobrze — ostrzegła go z poważnym wyrazem twarzy.

Will patrzył na nią przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy warto było rzucić jej wyzwanie. Ale wtedy jego wzrok padł na miecz przy jej pasie. Jako kowal od razu zwrócił uwagę na misterną pracę i piękne kucie. Słyszał też pogłoski, że Hrabina zastąpiła męża. Gdyby chciał z nią walczyć rok temu, wygrałby, ale teraz... Nie mógł ryzykować.

— Nie myślę o tym, ale potrzebuję Perły, aby uwolnić mojego ojca. Kompas jest twój — odpowiedział w końcu, powodując, że postawa kobiety nieco się rozluźniła, a jej twarz rozjaśniła. — Sao Feng też wkrótce tu przybędzie...

Miała ochotę się z tego śmiać. Dobry Boże, wszyscy dawali się nabrać na obietnice Becketta. Byli tak naiwni, że miała wrażenie, że są po prostu ślepi na jego działania. Jednak to tylko ułatwiało jej prace.

— Wiem, Beckett go zatrzymał i prawdopodobnie dopiero jutro przypłynie — odparła, wygodnie rozsiadając się w krześle kapitańskim, jakby była u siebie. Turner nie skomentował tego, ale z pewnością był zaskoczony jej pewnością siebie.

— Jack będzie obozował na wyspie, szukając źródła wody — powiedział zgodnie z prawdą, myśląc, że nie ma sensu okłamywać jej, skoro i tak pracowali dla wspólnego celu.

— Dobrze. — Skinęła głową z małym uśmieszkiem na ustach. — Will, od teraz musimy pracować razem, czy ci się to podoba, czy nie — stwierdziła, kładąc ręce na stole. — Przedstawię ci plan. Ja i część mojej załogi zejdziemy na brzeg. James zostanie tutaj, żeby wszystko nadzorować. Perła dostanie trochę zapasów od Carmilli. Ty zaczekasz na Sao Fenga.

— Jak zamierzasz zdobyć kompas? — spytał, krzyżując ręce na piersi, przekrzywiając głowę. Był ciekawy, jak ona to zrobi, skoro Jack z pewnością nie dałby jej go z własnej woli.

— Bardzo prosto — odpowiedziała, uśmiechając się tajemniczo w jego kierunku i poprawiając swoje włosy zaplecione w warkocz zakończony czarną wstążką. — Siłą kobiecego uroku.



Szła pewnie przed siebie, prowadząc swoją grupę. Coraz bardziej oddalali się od brzegu, ale była pewna, że załoga Czarnej Perły nie mogła być aż tak daleko. Nie mieli tyle czasu by się oddalić.

Nagle przystanęła gwałtownie, czując na swojej szyi zimne ostrze czyjegoś miecza.

— Nie ruszaj się, bo umrzesz — powiedział znajomy głos, który sprawił, że po jej ciele przeszły nieprzyjemne dreszcze.

Zanim jej ludzie zdążyli zareagować, krzaki wokół nich poruszyły się i zagubiona załoga Czarnej Perły wyskoczyła z wyciągniętymi mieczami i wycelowanymi w nich pistoletami. Uniosła podbródek, zachowując kamienną twarz, gdy spojrzała mu w oczy, w których dostrzegła zaskoczenie. No tak, z pewnością się jej tutaj nie spodziewał.

— Chciałabym zobaczyć, jak próbujesz to zrobić — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

— Co ty do diabła tu robisz? — zapytał zdenerwowany Barbossa, wciąż trzymając swój kordelas przy jej gardle, co jeszcze bardziej ją rozzłościło. Nie odpowiedziała na jego pytanie, wciąż mierząc się z nim spojrzeniem. — Odpowiedz na pytanie.

— Nie odpowiadam głupcom, którzy uciekają, jak nędzne spłoszone szczury — odrzekła, po czym niespodziewanie wyciągnęła swój miecz i go zaatakowała.

Obronił się, ale zaskoczony spojrzał na nią, kompletnie nie spodziewając się czegoś takiego po niej. Zachowała obojętną twarz, nie przejmując się jego reakcją. Nie miał zbyt wiele czasu, by znowu się odezwać, bowiem kobieta ponownie go zaatakowała, a on musiał się bronić.

Ataki Danielle były szybkie i precyzyjne. Poruszała się zwinnie, unikając jego miecza, jakby to była jej druga natura. Barbossa starał się jak mógł, aby znaleźć w niej jakiekolwiek wady, czy to w pracy nóg, czy w ataku i obronie, ale bezskutecznie.

Znał już ten styl walki. Hrabia Bennett walczył podobnie, ale wbrew pozorom jego żona nie wykonywała tych samych ruchów. Ze zdziwieniem rozpoznał kilka uników w stylu Jacka, jak również kopię swojej obrony. To nie było do końca to samo, ale wydawało się, że z tymi trzema stylami wypracowała własny styl, dodając kilka swoich ruchów. Jak się tego nauczyła w tak krótkim czasie?

Danielle czuła jak złość, żal i wszystkie emocje, które nagromadziła przez rok, napędzają jej ruchy, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej agresywne. Jak śmiał ją tak zostawić? Jak mógł być takim tchórzem? Co za dupek! Co za łajdak! Nic jej nie powiedział! Żadnej informacji, żadnego listu, nic!

Wiedziała, że to głupie zachowanie. Poddała się skumulowanym dotychczas emocjom, które teraz nią zawładnęły. Ale nie mogła zrobić inaczej. Musiała im trochę dać upust.

Wszyscy stali nie wiedząc co mają zrobić i wpatrywali się w tę walczącą dwójkę, która zdawała się nie zwracać uwagi na innych poza sobą.

— Dosyć tego — warknął zły Hector, ale go nie posłuchała.

Kobieta uniosła miecz nad głowę, gotowa zadać kolejny cios piratowi, lecz gdy jej ostrze opadło, zostało natychmiast zablokowane przez inne.

— Miło cię widzieć, Dany — powiedział radośnie Jack, a zaskoczona Danielle, ciężko dysząc, spojrzała na niego.

Na widok Sparrow'a nagle otrząsnęła się i jak poparzona odsunęła od tyłu, porzucając jakiekolwiek zapędy do walki. Na chwilę zapomniała, po co tak naprawdę tu była, a ta chwila zapomnienia mogła zrujnować cały jej plan. Wszystko przez jej głupie emocje i Barbossę. Cholerny pirat!

Schowała swój miecz, przybierając maskę zmartwionej i natychmiast przytuliła Jacka, który zaskoczony odwzajemnił jej uścisk. Spojrzała na stojącego za nim Hectora, posyłając mu mordercze spojrzenie, a on je odwzajemnił.

— Jack, tęskniłam za tobą — wyszeptała mu do ucha, a on poklepał ją po plecach, nieco oszołomiony, ale też i zadowolony z takiego bliskiego kontaktu z nią. Nawet nie zorientował się, jak próbowała nieco wyczuć, gdzie jest ten jego cholerny kompas, o którego było tyle zachodu.

— Ja za tobą też, skarbie — odpowiedział szczerze. — Opuśćcie broń, są niegroźni! To był fałszywy alarm! — oznajmił swoim ludziom. — Prawda? — upewnił się, spoglądając na nią, na co w odpowiedzi skinęła głową.

Jej załoga spojrzała w zapytaniu na nią, na co uniosła uspokajająco rękę. Znali plan. To ona przez swoje emocje prawie go zawaliła. Teraz musiała dopilnować by wszystko poszło po jej myśli.

— Cieszę się, że żyjesz — powiedziała z ulgą na twarzy, zwracając się do Sparrow'a. — Kiedy tylko dowiedziałam się, że zostałeś zabity przez krakena, nie mogłam w to uwierzyć. Musiałam cię odnaleźć, żeby się upewnić, że nic ci nie jest — dodała, na co Jack uśmiechnął się flirciarsko, kompletnie ignorując obecność stojącego za nim Hectora, który zmrużył oczy.

Czemu ta kobieta mu tak słodziła? Nie podobało mu się to w cale. Tak, miała prawo być na niego zła, bo rzeczywiście, z jej punktu widzenia, zachował się jak tchórz, nie informując jej, że mimo wszystko żyje, ale te przesłodzone słowa, że martwi się o Jacka? Kompletnie mu to do niej nie pasowało...

— Ciężko jest mnie zabić, kotku — odparł, dumnie się prostując i podkręcając swojego wąsa. — Ale to miłe, że się o mnie martwisz — dodał, obejmując ją ramieniem. Ku jego zdziwieniu, jak to zwykle robiła, nie odsunęła się od niego, tylko się uśmiechnęła.

— Jest z tobą Elizabeth? — spytała zaciekawiona. Jeśli miała mieć jakieś plusy z bycia tutaj, to chciała chociaż spotkać się z dziewczyną. Zamierzała ją osobiście przeprosić, że nie mogła być na jej ślubie z Willem.

— Jest w obozowisku, z innymi. Ucieszy się na twój widok — odpowiedział Jack, po czym zaoferował jej ramię, by wraz z nim poszła. Chętnie przyjęła je i pozwoliła się poprowadzić w kierunku obozowiska.

Zanim jednak zdążyli zrobić choćby krok do przodu, Barbossa zablokował im drogę ze skrzyżowanymi ramionami i niemiłym wyrazem twarzy, wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. Kiedyś mogła nie wytrzymać jego spojrzenia, ale teraz, równie nonszalancko jak on, patrzyła mu w oczy, niemo rzucając mu wyzwanie.

— Ona nigdzie nie idzie — wycedził przez zaciśnięte zęby, na chwilę spoglądając w kierunku Jacka. — Nie możesz być pewien jej prawdziwych intencji.

— Czyżbyś się bał, że zrobię ci krzywdę? — zapytała niewinnie, wydymając usta w udawanym współczuciu.

— Chciałbym zobaczyć jak próbujesz — prychnął złośliwie. — Po tym nędznym pokazie twoich umiejętności, mogę spać spokojnie...

— W takim razie nie ma problemu! — Jack przerwał mu, dopiero wtedy Barbossa zdał sobie sprawę, że jego złość obróciła się przeciwko niemu. — Poza tym, Dany nigdy by nam nie zaszkodziła. Spójrz. — Przysunął ją bliżej siebie, prawie stykając swój policzek z jej i patrząc na niego z szczenięcymi oczami. — Jak coś tak pięknego może być tak śmiercionośne? — zapytał, lecz zanim Barbossa mu zdążył mu zaprzeczyć, wykrzyknął głośno. — Chodźmy! Mam ci tyle do opowiedzenia, Dany!

Kobieta ze zwycięskim uśmieszkiem, wraz z Jackiem przeszli obok Barbossy, który posłał jej nieprzychylne spojrzenie. Zignorowała go, udając, że nie przejmuje się jego obecnością i wdała się w radosną rozmowę ze Sparrow'em.

Tylko Barbossa podejrzewał, że właśnie mogli wpuścić wilka do swojej owczarni.










Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top