ROZDZIAŁ XXXVI

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXXVI: Królewski Klejnot

────── ✦ ────── 


Jack zobaczył, jak w nocy cień porusza się w jego stronę, schodząc po schodach z pokładu. Cień ominął chrapiących w odległej celi piratów z dawnej załogi Barbossy, krocząc niemal niesłyszalnie dla ludzkiego ucha, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że praca na statku ustała, a część załogi udała się na odpoczynek. Było zbyt cicho, każdy najmniejszy dźwięk od razu zostałby wyłapany.

Przez chwilę wydawało mu się nawet, że to duch śmierci przybywa, aby rozliczyć się z nim za wszystkie jego czyny za życia, zanim zginie na stryczku, gdy dotrą do Port Royal. Cóż... Nie mylił się zbytnio w tej kwestii.

Światło lampy naftowej słabo oświetliło kobiecą postać, a potem znajomą twarz, co jednak sprawiło, że serce pirata boleśnie ścisnęło się na jej widok. Nie chciał jej teraz widzieć. Nie w tym stanie i nie po tym, co jej zrobił. Więc dlaczego chciała się z nim zobaczyć? Dlaczego ona tu przyszła? A może był tu tylko on sam wraz z jego wyobraźnią, i naprawdę zaczynał tracić rozum, czując, że poczucie winy staje się zbyt ciężkim krzyżem do udźwignięcia. Gdyby jego anioł śmierci przybrał formę tej kobiety... Nie byłby ani trochę zaskoczony.

— Witaj, Jack — przywitała się z nim cichym głosem, na którego dźwięk zmarszczył brwi. Czy duchy mogły brzmieć tak realnie?

— Dany? — Upewnił się, podchodząc bliżej w kierunku postaci, by ujrzeć w całości jej twarz. Ten wyraz jej szarych oczu, rozpuszczone włosy opadające na plecy, znajoma koszula i ten szczególny kobiecy zapach, który sprawiał, że jego nogi miękły. Tylko jedna kusicielka tak pięknie pachniała.

Hrabina Bennett nie była wytworem jego wyobraźni. Była tu naprawdę.

— To zaskakujące, prawda? Pomimo tego wszystkiego... Prawdopodobnie jesteś jedyną osobą, która mnie zrozumie — wyznała, wzdychając ciężko, jakby pogodzenie się z tym faktem nie było dla niej rzeczą łatwą.

— Od jakiegoś czasu wiem, że świat potrafi zaskoczyć — odparł, uśmiechając się psotnie i stukając w oddzielające ich kraty. — Kiedy zobaczyłem na moim statku młodą arystokratkę, której serce chciało zostać z nami i żyć w prostocie, a nie wracać do swojego świata, który wielu może wydawać się prosty i przyjemny, wiele rzeczy przestało mnie zadziwiać. Nie sądziłem, że zobaczenie jej ponownie, tym razem nie dziewczyny, ale kobiety, na moim statku... znów mnie zadziwi.

Na jego słowa twarz ciemnowłosej opadła jeszcze bardziej, a on poczuł w sobie palące poczucie winy, którego nie czuł od bardzo dawna. Zanim zabił Barbossę, myślał tylko o zemście, nie troszcząc się o to, czy ktoś zostanie skrzywdzony. Teraz, widząc jej oczy zaszklone oczy, bliskie płaczu, poczuł do siebie pogardę za to, jak się zachował.

— Jack...

— Dlaczego tu jesteś, Danielle? — zapytał szybko, nagle zbliżając się i chwytając się metalowych prętów, na wysokości jego twarzy. — Skrzywdziłem cię. Powinnaś być z Elizabeth. Ona...

— Ona mnie nie zrozumie — przerwała mu, otrząsając się szybko. — Jest jeszcze za młoda, by zrozumieć, choć bardzo się stara — powiedziała ze słabym uśmiechem na wspomnienie o dziewczynie. Jednak jej uśmiech zniknął, gdy przypomniała sobie czemu się tu zjawiła. Nie miała za wiele czasu. — Jack — odetchnęła głęboko, przymykając oczy i próbując zebrać rozsypane myśli w jej głowie. — Ja... Ja chyba coś do niego czułam — wyznała cicho, patrząc na swoje dłonie, gdzie mężczyzna dostrzegł całkiem nowy pierścionek. Jego delikatność i piękno, niebieski idealnie wyrzeźbiony szafir, to wszystko na moment go oczarowało. Dziwnie przypominał mu stojąca przed nim kobietę. — Moje głupie serce... W pewnym momencie po prostu straciłam nad tym kontrolę.

Połączył fakty i zrozumiał z zaskoczeniem, czego pierścionek mógł być symbolem. Chwycił jej dłoń przez kraty i ścisnął w pocieszającym geście. Poczucie winy tylko jeszcze bardziej się w nim nasiliło.

— Wiem, kochanie, wiem — odpowiedział ze smutnym uśmiechem. — Sposób, w jaki na siebie patrzyliście... Och, chciałbym, żeby ktoś patrzył na mnie w ten sposób — westchnął pod nosem. — Przepraszam, Dany — wyznał ze skruchą, patrząc jej w oczy.

Kobieta pokręciła przecząco głową, a na jej twarzy dostrzegł sprzeciw, co go zaskoczyło.

— Nie, miałeś pełne prawo do zemsty po tym, co ci uczynił. Nigdy nie uważałam go za dobrego człowieka, ale mimo wszystko... uratował mnie — powiedziała, na moment wbrew sobie widząc obraz, jaki wypalił się w jej umyśle po wydarzeniach z Isla De Muerta. Jego martwe spojrzenie ją prześladowało za każdym razem, kiedy zamykała oczy. — Dla mnie starał się być inny. To była moja wina. To przeze mnie zginął — dodała, zaciskając pięści i powstrzymując drżenie swojego głosu. — Ty mogłeś oddać strzał, ale to ja byłam celem. Nie on.

Barbossa, który przyśnił jej się w tamtej nocy, podczas jej koszmaru, miał rację. Nie wróci z tego rejsu. Nie wróci taka sama, jak przedtem. W tej jaskini, w chwili jego śmierci, umarła też część niej. Część, która chciała żyć wolnym życiem, z dala od problemów, z dala od społeczeństwa. Część, która chciała uwolnić się z klatki i móc odlecieć niczym ptak. Część, która go kochała.

Widział, że była bliska łez, ale dzielnie je powstrzymywała. Mimo tom nie musiała teraz płakać. Jej krzyk w jaskini, pełen agonii, jakiej nigdy wcześniej nie słyszał, jej postać pochylająca się nad martwym ciałem Barbossy i błagająca go, by do niej wrócił... To wystarczyło, by poczuł do siebie wstręt. Dlaczego zemsta musiała go tak zaślepić, żeby nie widział, co się między nimi działo? Żaden statek, nawet jego największa miłość, nie mógł go usprawiedliwić od popełnienia tak okrutnego czynu.

— Nawet tak nie mów — powiedział poważnie, chwytając ją za ramiona i delikatnie nią potrząsając, by się opamiętała. Nie chciał, żeby się obwiniała w ten sposób. Nie tak to miało wszystko wyglądać. Wolał już, żeby była na niego wściekła, żeby krzyczała i pragnęła na nim zemsty, a nie obwiniała siebie samą.

— Taka jest prawda, Jack — odpowiedziała słabo, ocierając pojedyncze łzy wierzchem dłoni. — Gdyby mnie wtedy nie było... Hector z pewnością by przeżył i cieszył się teraz życiem. Ja go tego pozbawiłam. Odebrałam mu to przez swoją głupotę. Nigdy nie powinnam z nim wypływać. Nigdy nie powinnam szukać tych cholernych dzienników — wycedziła z goryczą, opuszczając głowę. — Powinnam była zostać w domu, żyć moim prostym życiem, ale... Jack, czy kiedykolwiek czułeś się, jak ptak w klatce?

To pytanie wydawało się takie dziecinne. Tak bardzo miała nadzieję na inne życie, którego pragnęła, ale wiedziała, że nigdy go nie dostanie. Wyruszanie w tę podróż było tylko przypomnieniem, że nigdy nie było jej przeznaczone żyć w ten sposób.

— Więcej razy niż mógłbym zliczyć.

— Ja żyję w tej klatce. Bycie Królewskim Klejnotem nie jest bajką, jak inni sobie wyobrażają — powiedziała, wzdychając ciężko, jakby chciała w jakiś sposób pozbyć się całego ciężaru, który ciążył jej na ramionach od dłuższego czasu. — Można by pomyśleć, że mam wszystko, ale to nie jest prawda. Żyję w złotej klatce. Nigdy nie dostanę wolności. Dla niektórych tak mało, a dla mnie tak wiele. Dzięki wam przez chwilę ją poczułam. Dzięki Hectorowi, przez krótki moment zapomniałam o moim losie. Chociaż na sekundę poczułam się wolna od wszystkiego... — Przez chwilę widział ten znajomy blask w jej oczach, tę miłość do tego, co jej pokazali, to pragnienie, by żyć tak jak oni, by być wolnym. Szybko to jednak zniknęło. — I jaką cenę za to zapłaciłam? — zapytała samą siebie, czując jak łzy ponownie napływają jej do oczu.

Zawsze musiała zapłacić najwyższą cenę za własne chwile wolności. Może nadszedł czas, aby odpuścić.

— Dany, posłuchaj mnie, skarbie. — Ujął jej twarz w dłonie, by na niego spojrzała. — Nigdy nie widziałem tak pięknej, mądrej i sprytnej kobiety, jak ty. Gdybym powiedział, że Hector nie miał gustu, skłamałbym. Cholera, zazdroszczę mu tego gustu, do diabła! Jesteś odważna, kierujesz się swoim sercem, walczysz o innych i widzisz w ludziach dobro, którego inni czasem nie potrafią dostrzec. Pewnego dnia, uda ci się uwolnić, bo twoje miejsce nie jest w domu, nie w tej klatce. Twoje miejsce jest tam, gdzie podpowiada ci serce. I nigdy nie pozwól, aby decyzja kogoś innego rządziła tobą — powiedział poważnie, całując czubek jej głowy, prawie tak, jakby pobłogosławił ją tymi pięknymi słowami. — Jesteś wiatrem, a wiatr jest wolny i sam wybiera swoją drogę. Nigdy w to nie wątp.

Kobieta poczuła przyjemne ciepło na jego wypowiedź, która ją wzruszyła.

— Och, Jack — wymamrotała łamiącym się głosem, przyciskając swoje czoło do jego w czułym geście, który odwzajemnił z małym uśmiechem na ustach. Mimo wszystko cieszył się, że taka piękna i dobra istota jak ona, nie nienawidziła go za to, co zrobił. Nawet jeśli była ładna, kiedy się złościła.

— Idź, Dany. — Jak pierwszy przerwał ich milczenie, odsuwając się od niej i spotykając z jej zaskoczonym spojrzeniem. — Wkrótce dopłyniemy i dla twojego bezpieczeństwa nie powinno cię tu być.

Jej wzrok powędrował w kierunku wyjścia na pokład, ale nie poruszyła się nawet na milimetr. Nawet kiedy usłyszeli rozkazy komodora Norrington'a. Dostrzegł na jej twarzy wahanie.

— Nie mogę ci pozwolić umrzeć — powiedziała z nagłym uporem, przesuwając się w kierunku zamka od jego brygu. — Nie obchodzi mnie to, czy będziesz mi mówić, że go zabiłeś i to twoja wina. Nie obchodzi mnie to, że powinnam być na ciebie zła. Zemsta jest jak ogień, a ja nie chcę tego ognia szerzyć. Nie chcę stracić kolejnej osoby.

— Nie, przestań — zatrzymał ją szybko, widząc, jak wyciąga z włosów wsuwkę, by otworzyć jego drzwi. Spojrzała na niego zdziwiona, na co pokręcił głową z pobłażliwym uśmiechem. — Nie próbuj mnie ratować. To nie ten czas.

— Ale... — Chciała jakoś temu zaprzeczyć, ale chwycił ją za rękę, wyciągając jej wsuwkę z dłoni i dyskretnie ją chowając.

— Poradzę sobie jakoś, ale nie możesz mi pomagać, Dany— powiedział, mrugając do niej tajemniczo. — Nie pozwolę ci na to, bo wtedy też byś w to wpadła, a nie chciałbym widzieć pętli wokół twojej pięknej szyjki. Spotkamy się jeszcze pewnego dnia.

— Obiecujesz? — zapytała z nadzieją.

— Obiecuję, kochanie.

Wyciągnęła w jego stronę rękę, którą szybko uścisnął z radosnym uśmieszkiem na twarzy, który odwzajemniła. Zawarli pakt, którego żadne z nich nie zamierzało złamać.






— Mamo!

Poczuła, jak ręce jej synów owijają się wokół niej, w momencie, w którym weszła do holu w Dahlias House, a drzwi nawet nie zdążyły się za nią zamknąć.

Zastygła niczym rzeźba, ale momentalnie opamiętała się i od razu mocno przytuliła swoje dzieci.

— Wróciłaś! — wykrzyknął radośnie Vincent, a łzy zebrały się w kącikach jej oczu na ich widok. Nic się nie zmienili. Charles nadal był ubrudzony po zabawie na dworze z ciemnymi rozczochranymi włosami, a Vincent cały poplamiony atramentem, prawdopodobnie od siedzenia w bibliotece i czytania książek. Byli swoimi przeciwieństwami, ale jakoś się uzupełniali. Tak jak ich zapamiętała.

Naprawdę wróciła. Była w domu. Albo bynajmniej w miejscu, które powinna nazwać swoim domem...

— Tak, skarbie. Wróciłam — wymamrotała, hamując płacz ze wzruszenia. Jej wcześniejsze zmartwienia na moment odeszły w niepamięć, zrzucone na drugi plan. Teraz najważniejsi byli dla niej synowie. — Tęskniłam za wami — powiedziała całując ich po kolei w głowy.

— Gdzie byłaś, mamo? — zapytał Charles, spoglądając na nią ze skrzyżowanymi rękami, kompletnie tracąc zapał do okazywania jej czułości, w przeciwieństwie do jego młodszego brata, który zawsze był istną przylepą. — Mówiłaś, że popłynęłaś do Londynu, ale kiedy papa wrócił, nie wydawał się w to uwierzyć i...

Zamrugała ze zdziwienia oczami i nieprzyjemna gula podeszła jej do gardła, gdy uświadomiła sobie słowa, które wyszły z jego ust.

— W-Wasz ojciec wrócił? — wyjąkała ze strachu, nagle rozglądając się po korytarzu, jakby jej mąż miał zaraz wyjść i ją powitać, czego najbardziej się obawiała.

— Moja pani, pan domu wrócił kilka dni temu z Singapuru — odpowiedziała jej ostrożnie jedna ze służących, widząc nagłą zmianę w zachowaniu jej pracodawczyni.

Kobieta nerwowo przygryzła wargę. Czego właściwie się spodziewała? Nigdy nie powinna była pomyśleć, że może go przechytrzyć.

— Rozumiem — odparła zduszonym głosem, kiwając głową.

Nie taki był plan. Miała wrócić przed nim, a on miał nic nie wiedzieć, a przynajmniej... dowiedzieć się dopiero po fakcie dokonanym, kiedy to ona będzie na niego czekać, a nie on na nią. To, że nie wysłał nikogo w pościgu za nią było istnym cudem.

— Mamo? — Z zamyślenia wyrwał ją głos jej młodszego dziecka.

— Tak, synku?

— Co to? — Vincent wskazał palcem na drewnianą skrzynkę, którą ze sobą przyniosła, będącą główną przyczyną chaosu panującego w jej życiu, której skrywane w sobie tajemnice miały dać jej odpowiedzi na nurtujące ją pytania.

Jednak poczuła wewnętrzny niesmak, gdy spojrzała na nią, leżącą na stole obok wejścia. Kilka płatków piwonii umieszczonych w wazonie obok, spadło na drewno, kontrastując swoją delikatnością z jego zniszczeniem.

— To nic ważnego, skarbie — odpowiedziała, głaszcząc go po głowie. — Są tam nudne pisma, które przywiozłam — skłamała, starając się brzmieć normalnie. — Teraz, Lily zabierze was, żebyście się przebrali do kolacji, a ja pójdę przywitać się z waszym ojcem — dodała, choć te słowa przeszły jej ciężko przez gardło.

Na twarzach chłopców pojawiło się niezadowolenie, ale zbyła je, machnięciem ręki na opiekunkę, która pokornie namówiła ich, by poszli z nią na górę.

— Mamo? — zapytał Charles, jeszcze zanim chwycił Lily za rękę, gdy Danielle miała już iść w stronę gabinetu pana domu. — A czy ten fajny pan, który był tu niedawno, jeszcze tu przyjdzie? Miał fajną małpkę — powiedział nieśmiało, przestępując z nogi na nogę, czekając na jej odpowiedź.

— C-Cóż... — zaczęła, całkowicie zaskoczona tym pytaniem i nerwowo chwytając nowy pierścionek na swojej dłoni, by się trochę uspokoić. — Chwilo jest bardzo zajęty, ale być może jeszcze nas kiedyś odwiedzi — odpowiedziała, posyłając mu mały uśmiech, który odwzajemnił. — Teraz idźcie się wyszykować. No już, chyba nie myślicie, że puszczę was takich brudnych do stołu? Wasza swawolka się już skończyła. — Żartobliwie pogroziła im palcem, na co nieco ponury Charles wydął wargi i posłusznie poszedł w stronę schodów.

— Dobrze, mamo — mruknął niezadowolony, co sprawiło, że jej uśmiech się poszerzył i pokręciła głową z rękami na biodrach.

Kiedy się upewniła, że chłopiec zniknął na piętrze, jej uśmiech rozpłynął się, a ona westchnęła ciężko, przecierając twarz dłonią. Nie chciała przechodzić przez rozmowę, która na nią czekała. Nie, kiedy ona i Abernathy nie dogadywali się tak jak kiedyś. A może nigdy się nie dogadywali? Już nie była pewna...

Zdjęła podarowany pierścionek z palca serdecznego i włożyła go z powrotem do skrzynki, czując, że rozstaje się ze swoją lepszą częścią bardziej, niż by sobie tego życzyła, ale nie miała wyboru.

Nadszedł czas, by ponownie wejść w rolę Hrabiny Bennett.







Na początku ich rozmowa była cicha. Zupełnie jak morze przed nadchodzącym huraganem. Drobne przywitanie, jego chłodny wzrok zza biurka, gdy zignorował ją od razu, gdy weszła do środka i udawał, że zajmuje się jakimiś dokumentami. Nienawidziła tego zachowania. Nienawidziła, kiedy ją ignorował, a robił to zbyt często.

Nie mogąc tego znieść, wzięła głęboki oddech i położyła obie ręce na jego biurku, pochylając się przed nim, czekając na jego kolejne słowa. Ich oczy znów się spotkały. Nastąpiła długa chwila niezręcznej ciszy, a potem znajome lekkie drgnięcie powieki i wybuchł, wyrzucając z siebie wszystko, co musiało się w nim nagromadzić w ciągu ostatnich kilku dni.

— Jak mogłaś być tak głupia?! — krzyknął, wstając i uderzając pięściami w biurko. Rzeczy na nim podskoczyły pod jego siłą, ale ona nie poruszyła się ani o cal. — Czemu mnie nie posłuchałaś, kiedy cię ostrzegałem?!

— Wiedziałam, co robię — odparła, starając się zachować spokój, choć sama chciała wyrzucić z siebie wszystkie emocje i kogoś nimi uderzyć, by przez chwilę poczuł jak się ona. — Wszystko poszło zgodnie z moim planem.

— Twoim planem? — wyśmiał ją, prostując się. — Mogłaś zginąć! Mogli cię zabić! On mógł cię zabić! — syknął ze złością, a na wzmiankę o tym konkretnym mężczyźnie coś w niej przebiło się przez jej bezpieczną i spokojną barierę.

— Ale wciąż żyję! — uniosła zdenerwowana głos, również się prostując. — Nie jestem taka bezbronna, jak myślisz! Wróciłam cała i zdrowa. Mam to, czego chciałam — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Byli jak dwa potężne huragany, które zderzyły się ze sobą, grożąc nadchodzącą katastrofą. Ale żadne z nich nie zamierzało odpuścić.

— Cholernym cudem! Nie wybaczyłbym, gdyby coś ci się stało, rozumiesz? — Na jego twarzy pojawiło się zmartwienie, gdy podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach. Powstrzymała odruch odtrącenia go, pragnąc nieświadomie, żeby te ręce należały do kogoś innego. — Gdyby ten parszywy sukinsyn, by ci coś zrobił...

Po raz kolejny poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej szpilkę w serce, ponownie przebijając jej barierę, stopniowo ponownie ją niszcząc.

— Czy to tylko troska? — spytała złośliwie, krzyżując ramiona na piersi i patrząc na niego z politowaniem. Zdjął ręce z jej ramion, marszcząc brwi. — A może twoja zazdrość? — Wiedziała, że trafiła w czuły punkt, widząc jego zaciskające się pięści, ale była zbyt pewna, by się zatrzymać i uświadomić sobie, że te wody nie były bezpieczne dla nikogo, nawet dla niej. — Może sam wolałbyś być na moim miejscu i mieć taką łatwą możliwość zabicia go? Czy to nie pra...

Poczuła piekący ból na policzku, kiedy jego ręka niespodziewanie się tam znalazła.

Zaskoczona odchyliła głowę do tyłu, łapiąc równowagę na nogach i patrząc na niego ze zdziwieniem. Przyłożyła dłoń do policzka, ale żaden fizyczny ból nie mógł się równać z bólem, który czuła w środku.

Mam nadzieję, że pomimo tego, jakim Bennett jest człowiekiem na morzu, to na lądzie taki nie jest.

Wtedy po raz pierwszy w końcu zobaczyła tę stronę męża, o której wszyscy mówili i przed którą ją ostrzegali. Przez chwilę zaczęła się go bać, co szybko zauważył i ze zdziwieniem zrozumiał, co zrobił, ale wtedy było już za późno.

— Danielle, tak bardzo cię przepraszam — wymamrotał ze skruchą, próbując do niej podejść i zobaczyć, czy wszystko z nią w porządku, ale nie pozwoliła mu na to. Odsunęła się od niego, jakby był ogniem.

— Oto twoja troska — powiedziała gorzkim, niemal kpiącym tonem, potrząsając głową i cofając się. Poczucie zdrady błysnęło w jej oczach i ugodziło niczym tysiące małych sztyletów. — Nie potrafisz pohamować swoich chorych zapędów do przemocy nawet na własnej żonie. Czyżbym przez to wszystko wyglądała dla ciebie jak pirat? — syknęła z jadem w głosie, na co, opuścił głowę, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia.

— Ja naprawdę nie...

— Nie chciałeś? — przerwała mu. — Ale to zrobiłeś! Spójrz na siebie! — Wskazała na niego drugą ręką. — Nie widzisz, co to z tobą zrobiło? Zależy ci tylko na jednym. Na śmierci tych wszystkich ludzi, których nazywacie nikczemnikami i złoczyńcami. Okazuje się jednak, że najwyraźniej o wiele brutalniejsi są ci, którzy powinni być przykładem honoru i porządku — dodała ciszej, kręcąc głową z rozczarowaniem wymalowanym na twarzy.

Oczy ją zapiekły, ale nie miała zamiaru płakać. Nie przed nim. Nie zasłużył na jej łzy. Nie po tym, jak się okazało, że nawet jej własny mąż stał się dla niej obcym człowiekiem. Nie miał już w sobie ani odrobiny mężczyzny, którego mogłaby nazwać swoim mężem. Przez wiele lat próbowała wmówić sobie, że to minie, że on się zmieni, ale... zbyt długo się łudziła. On by się nigdy nie zmienił. Teraz była tego świadkiem. Od zawsze zależało mu tylko na jednym.

— Danielle...

— Nie próbuj się tłumaczyć! — syknęła ze złością, przez zaciśnięte zęby. — Nie musisz — odetchnęła, przymykając oczy i próbując się uspokoić. — Po prostu... Nie przynoś swojej pracy i wojny do domu, do twoich własnych synów. — Spojrzała na niego pogardliwym, chłodnym spojrzeniem, mimo że jedyne, czego pragnęła, to znowu na niego nakrzyczeć. Ale została wychowana lepiej. Miała być rzeźbą. Nawet popękaną, ale wciąż zimna i idealną rzeźba. — Ja mogę znieść twoje zachowanie, ale ich nie pozwolę ci skrzywdzić. Jeśli coś im zrobisz... nie wybaczę ci tego. Rozumiesz?

— Tak, przepraszam — wymamrotał pokornie. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło, naprawdę.

— Wiesz, pomimo tego, co o nim sądzisz... On mi nic nie zrobił. — Jej głos nieco złagodniał. — Gdybyś miał we mnie choć trochę wiary, wiedziałbyś, że dałabym sobie radę. Ale nie potrafisz przełknąć swojego własnego ego, co może kiedyś stać się twoją klęską — ostrzegła go, wzdychając ze smutkiem.

— Najdroższa, ja... — zaczął, błagalnie próbując chwycić ją za nadgarstek.

— Nie — przerwała mu stanowczo, wyrywając rękę z jego uścisku. — Gdybyś tylko mógł mnie spokojnie wysłuchać... przynajmniej spróbować to zrozumieć... — Zacisnęła dłoń na klamce od drzwi, nie patrząc na niego. — Abernathy. — Trudno jej było wypowiedzieć jego imię, ale żeby podkreślić wagę swoich słów, musiała to zrobić. — Zrobiłam coś, czego ty nie byłeś w stanie zrobić przez tyle lat... To ja go zabiłam.

— Co? — Otworzył zaskoczony usta, niedowierzając jej. — Ale... To nie możliwe.

— Możesz mi uwierzyć, lub nie, ale mam jego krew na swoim rękach — odpowiedziała, podnosząc na niego wzrok pełen powagi. — Zabiłam Hectora Barbossę — powiedziała powoli, ciesząc się wyrazem twarzy męża. Ale ta satysfakcja szybko zniknęła, gdy przypomniała sobie, co zrobiła, żeby ją wywołać. — Może po tym w końcu zaczniesz mnie traktować na poważnie, jak równą sobie. Może w końcu zrozumiesz, że nie jestem taka słaba jak ci się wydaje i nie pozwolę ci dłużej mnie tak traktować.

Po wypowiedzeniu tych słów nie czekała na jego odpowiedź, uniosła dumnie głowę i wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami.

Czuła, jak jej emocje zaczynają powoli opadać, ale nadal chciała wrócić do środka, tym razem z czymś ostrym w dłoni i...

Potrząsnęła głową. Nie, nie miała teraz na to czasu. Musiała skupić się na ważniejszych rzeczach. Weszła po schodach, aby sama przygotować się do kolacji. W tej chwili pragnęła tylko gorącej kąpieli i czystych ubrań. Wiedziała jednak, że zmycie brudu nie zmyje poczucia winy.

Przez chwilę myślała, że straciła wszystko, o co mogła walczyć. Ale to nie była prawda. Mogła stracić wolność, mogła stracić siebie, swoją miłość, ale nigdy nie zamierzała przestać walczyć o najważniejszą rzecz w swoim życiu.

Jej synów.

A jeśli będzie musiała zrobić najokrutniejsze rzeczy, jeśli będzie musiała się jeszcze bardziej zdeprawować i złamać swoje wszelkie moralne zasady, by ich chronić przed tym, co ześle los... zrobi to. 





KONIEC CZĘŚCI II














I w ten oto sposób skończyliśmy część 2! Dziękuję wam bardzo za 1 tyś gwiazdek, bardzo się cieszę, że ta historia otrzymała taki odzew <3 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top