ROZDZIAŁ XXXV

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXXV: Krew na rękach

────── ✦ ────── 



Wszyscy milczeli, kiedy płynęli szalupą w kierunku Śmiałka. Niezadowolony Jack siedział obok Danielle, pogodzony z losem ponownej utraty Perły po tym, jak jego własna załoga odpłynęła bez niego jego ukochanym statkiem, o który tak zacięcie walczył. Will cicho wiosłował, podczas gdy Elizabeth wpatrywała się w głęboko pogrążoną w myślach Hrabinę.

Kiedy wyszli z jaskini, jej całe zachowanie się zmieniło. Była cicha, nic nie mówiła, nawet wydawało się, że wcale nie była z nimi obecna, może tylko samym ciałem. Danielle czuła się jak puste naczynie, które w dodatku było jeszcze stłuczone. Nie potrafiła zmusić się do nawet spojrzenia za siebie, wiedząc, że i tak już nie zobaczy jego postaci. 

Czuję... Twoje ciepło.

Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy przypomniała sobie, co się przed chwilą wydarzyło. Jego martwe oczy, jego bezwładne, zakrwawione ciało... Ten obraz boleśnie wypalił jej umysł i nieustannie przypominał jej o tym, co zrobiła. Jaki błąd popełniła.

— Załoga Jacka zabrała Perłę, ale zdążyłam jeszcze wziąć coś twojego, bo wiem, jak bardzo one były dla ciebie ważne — powiedziała Elizabeth, wyciągając zza siebie znajomą skrzyneczkę z wyrzeźbionymi makami. 

Zaintrygowani mężczyźni, przyglądali się im, kiedy ciemnowłosa wzięła od niej drżącymi rękami skrzynkę. Ułożyła ją sobie na kolanach i otworzyła. Jack oczywiście nie omieszkał się zajrzeć jej przez ramię, zainteresowany wnętrzem, ale jego zainteresowanie natychmiast zniknęło, gdy zobaczył trzy dzienniki, a nie na przykład coś złotego czy drogocennego.

Jesteś inteligentną kobietą, na pewno sobie poradzisz.

Danielle wpatrywała się w nie tępo, czując jak żółć podchodzi jej do zaciśniętego gardła, a oczy znowu zaczynają ją piec. Czuła się okropnie. W tamtej chwili miała wielką ochotę podrzeć je na strzępy, a potem spalić, bo to one były temu wszystkiemu winne. Mimo to, milczała, nie robiąc z nimi nic. On nie chciałby tego. Nie chciałby widzieć, że jej wysiłek poszedł na marne, a to za co umarł, umarłoby z nim.

— Dziękuję ci, Elizabeth — odpowiedziała cicho, niemal niesłyszalnie, nie podnosząc wzroku na dziewczynę, która uśmiechnęła się smutno. 

Elizabeth po wysłaniu na wyspę i po tym, jak Jack opowiedział jej historię Hrabiny, poczuła wewnętrzny wstyd, a także złość na siebie. Za to, jak ją potraktowała, osądzając ją tak powierzchownie i nie znając jej wcale. Wiedziała, że pomimo przebaczenia kobiety, po tym co powiedziała, a także co się wydarzyło nie odbudują zaufania. Elizabeth skrzywdziła ją, czego żałowała z całego serca.

Ale obiecała sobie, że dopilnuje, by to nowe zaufanie nie było budowane na ich kłamstwach, ale na prawdzie.

— Jest coś co ci muszę powiedzieć — zaczęła ostrożnie, patrząc na nią wyczekująco, aż w końcu na nią spojrzy. Gdy to zrobiła, w jej oczach, oprócz wciąż głębokiego smutku, dostrzegła ku pozytywnemu zaskoczeniu, również iskierki zainteresowania, które dodały dziewczynie pewności siebie. — Nie tylko ty ukrywałaś swoje prawdziwe imię. 

— Co masz na myśli? — zapytała, przechylając lekko głowę, przyglądając się z konsternacją dziewczynie, która szybko wymieniła spojrzenia z wiosłującym Willem, na co ten skinął głową, jakby chciał ją przekonać do tego, by powiedziała jej prawdę.

— Bo widzisz... — Wzięła nierówny oddech, nerwowo bawiąc się swoimi palcami. — Jak już wiesz, nie nazywam się Elizabeth Turner. Tak naprawdę, nazywam się Elizabeth Swann i jestem córką gubernatora Port Royal. 



Problemy. 

Wszędzie otaczały ją problemy, których nie potrafiła rozwiązać, choć świat tego od niej wymagał. Myślała, że gorzej być nie mogło, ale po raz kolejny się myliła, a los zrzucał na nią kolejne ciężary życia.

Elizabeth była córką gubernatora, który był na statku, dlatego Danielle była pewna, że zostanie przez nich rozpoznana, na co zupełnie nie była przygotowana. Nie była już na nic przygotowana. Nie miała już żadnej przewagi. Przegrywała na każdym polu walki.

W momencie, w którym zdecydowała się wezwać przeklętą załogę Czarnej Perły, nigdy nie przypuszczała, że tak się to skończy. Nigdy nie sądziła, że uczucia, które odrzuciła, wrócą do niej ze zdwojoną siłą i w chwili straty przebiją jej serce niczym ostra szabla.

Danielle nauczyła się panować nad emocjami. Wszystkie lata spędzone na dworze, lekcje, które otrzymała w młodości, przygotowały ją na takie sytuacje jak ta. Prawdziwa dama powinna być jak rzeźba. Piękna, ale pozbawiona emocji, by na tle innych prezentować się doskonale niczym najpiękniejsze dzieło sztuki.

Ale teraz stała się jedną z tych rzeźb, które zostały zniszczone. Portretem, którego farba łuszczyła się, ukazując jego prawdziwe oblicze.

Im bardziej zbliżali się do okrętu Marynarki Wojennej, tym bardziej jej emocje słabły, przykryte zimną obojętnością, jej niemal niezniszczalną maską, którą udało się zdjąć tylko jednej osobie. Twarz, którą pod nią ujrzał, nikt inny już nie zobaczy. 

— To tyle, jeśli chodzi o mój wysiłek — westchnął cicho pod nosem Jack. Wpatrywał się w statek z bólem w oczach, który sprawił, że serce Danielle boleśnie się ścisnęło. 

Nie tak to wszystko miało się skończyć. Nie chciała śmierci Jacka. Nie chciała być świadkiem jego śmierci w taki sam sposób, w jaki wiele razy była świadkiem śmierci innych. Nie mogła stracić kolejnej osoby.

— Przykro mi, Jack — powiedziała współczująco Elizabeth, chcąc chwycić go za rękę, ale szybko się od niej odsunął, jakby była ogniem, który mógłby go spalić.

— Nie musisz. Każdy z nas wybrał to, co było dla niego najważniejsze — odpowiedział z goryczą i spojrzał na Danielle, która w milczeniu skinęła głową. Elizabeth i Will ich nie rozumieli. Wciąż byli jeszcze młodzi, a przed nimi czekało całe życie. Zaś tej nocy, Jack i Danielle stracili zbyt wiele, ale oboje wiedzieli, że muszą iść dalej, ale w tej krótkiej chwili nadal cierpieli, choć oboje robili to w milczeniu. — I każdy z nas zapłacił za to swoją cenę.

Rzeczywiście, miał rację. Wszyscy zapłacili cenę. Oni za swoją miłość, bowiem nie będzie im ona dana. On za swoją zemstę. Ona za swoje uczucia.

— Szalupa! — Usłyszeli krzyk ze statku, który wyrwał ich z tej ciężkiej melancholii. 

— Wciągnijcie ich na pokład! — Rozkazał inny głos. 

W dosyć szybkim tempie wszyscy znaleźli się na pokładzie Śmiałka otoczeni przez żołnierzy. Danielle stała całkowicie z tyłu, za Jackiem, rozglądając się wokół. Nie miała dokąd już uciec. A sądząc po spojrzeniu, jakie posłał jej pirat, oboje pomyśleli o tym samym.

— Elizabeth, tak się o ciebie martwiłem! — wykrzyknął starszy mężczyzna w szarej peruce i eleganckim ubraniu godnym gubernatora, który obejmował dziewczynę.

Danielle nigdy nie miała okazji poznać następcy swojego ojca, z jednej strony była ciekawa kim może być i czy nadawał się na to stanowisko, z drugiej... ta sprawa nie powinna już jej interesować, ponieważ Port Royal nie był już jej domem.

— Jestem cała, ojcze — zapewniła go blondynka, odwracając się w kierunku młodego Turner'a. — Will też — dodała ciszej, uśmiechając się nieśmiało w jego kierunku, co nieco odwzajemnił.

— Widzę — odparł gubernator Swann nieco mniej entuzjastycznie. Przeniósł wzrok z chłopaka na Sparrowa, który nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem w jego kierunku kipiącego uśmieszku, przez co mężczyzna się skrzywił. W końcu jego wzrok spoczął na Danielle i zmarszczył brwi. — A... A kim jest ona?

— To jest Andromeda, uratowała mi życie. Była więźniem na statku piratów — wyjaśniła szybko Elizabeth, a Danielle spojrzała na nią lekko zaskoczona, nie spodziewając się takich słów.

— Czy to prawda? Uratowałaś moją narzeczoną? — wtrącił się niezwykle przystojny mężczyzna o zielonych oczach i białej peruce, który stał obok nich. Sądząc po ubiorze i rozkazach, które wydawał innym, musiał być tu kapitanem, a także wspomnianym komodorem Norringtonem.

Kobieta wiedziała, że lojalnie służył Jego Królewskiej Mości, a także biernie walczył z wszelkim piractwem na morzach. Zapewne miał też styczność z jej mężem.

— Zrobiłam to, co było właściwe — odparła, starając się, by brzmiało to skromnie. Patrzył na nią z ciekawością, przyglądając się jej twarzy i ubraniu, podobnie jak gubernator. Tylko stojący przed nią Jack wydawał się być jej ostatnią tarczą przed nimi.

— Muszę bardzo pani za to podziękować — powiedział, podchodząc do niej i wyciągając w jej stronę rękę, którą ujęła z wahaniem. Wiedziała, że nie wyglądała teraz jak dama i bliżej jej było do pirata. — Zawdzięczam pani jej życie — dodał, ściskając jej dłoń i kłaniając się lekko.

Elizabeth przewróciła oczami, przyglądając się temu z boku.

— To nic takiego, naprawdę. — Uśmiechnęła się delikatnie, czując, jak nerwy zżerają ją coraz bardziej. Jej serce biło szybko w piersi, a ręce zaczynały się pocić ze stresu. Norrington zdawał się jednak tego nie zauważać.

— Przepraszam, ale... Wyglądasz mi pani dziwnie znajomo. Mógłbym przysiąc, że już gdzieś panią spotkałem — wyznał po chwili, wciąż się jej przyglądając.  

— Bzdura, komodorze. — Zamrugała kilka razy oczami i roześmiała się, jakby usłyszała dowcip. — Jestem zwykłą, prostą kobietą. — Nadal próbowała zagłębić się w swoje kłamstwo, ale wiedziała, że od odkrycia prawdy dzieli ją cienka linia.

— Rozumiem, musiałem się widocznie pomylić — odparł, dalej nie do końca przekonany, ale na całe szczęście, jego uwagę skupił na sobie bardziej Sparrow. — Gillette, zabierzcie go do brygu, oddzielnego od reszty — rozkazał, zwracając się do swojego pierwszego oficera, który skinął głową i zabrał ze sobą Jacka, który nie stawiał oporu. Danielle przyglądała mu się ze smutkiem.

— Chodź, musisz odpocząć — powiedziała łagodnie do niej Elizabeth, chwytając ją za ramię. W tamtym momencie kobieta prawdopodobnie wolałaby być w brygu ze Sparrowem niż w kajucie kapitana, którą Norrington łaskawie im dał. Czuła się głupio, uważając, że nie zasłużyła na wygodną kajutę kapitana po tym co zrobiła. Bryg byłby dla niej o wiele bardziej adekwatny.

Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, blokując część dźwięków z zewnątrz, Danielle znowu poczuła się słaba i znowu jej ciało ją zawiodło. Nie potrafiła utrzymać ciężaru skrzynki z dziennikami, która wyślizgnęła jej się z dłoni i spadła na podłogę z głuchym łoskotem.

Upadła na kolana, wpatrując się we własne drżące ręce, na których z przerażeniem zobaczyła zaschnięte plamy krwi. Jego krwi.

Uczucia wróciły i jej maska została zerwana. Nie mogła znieść bólu, który znów rozdzierał ją od środka. Ponownie poczuła się tak, jakby ktoś zacisnął obie ręce na jej gardle, dusząc ją.

— Zabiłam go, Elizabeth — wymamrotała w końcu, gdy dziewczyna uklękła obok niej, wyraźnie zaniepokojona jej stanem. Łzy zabłysły w jej oczach, gdy na nią spojrzała. — To przeze mnie zginął. To moja wina...

— To nie była twoja wina, Danielle — odpowiedziała pewnie, chwytając ją za ręce. — Nikt nie miał pojęcia, że coś takiego się wydarzy. Nikt nie miał kontroli nad tą sytuacją — dodała, ściskając jej dłonie, by dać jej wsparcie, którego potrzebowała w tej chwili. — Jestem pewna, że nigdy nie chciałby, żebyś obwiniała się za jego śmierć.

— Myślałam, że nic nie poczuję — załkała z drżącym od emocji głosem. — Że to koniec, że te wszystkie uczucia...

Blondynka przyciągnęła ją bliżej, przytulając i pozwalając wypłakać się w jej ramię. Ręce Danielle mocno zacisnęły się wokół drobnej postaci dziewczyny, jakby to była jedyna rzecz, która mogła uratować ją od całego tego cierpienia. Cóż, tak właśnie było. Ciepło i troska panny Swann były zupełnym przeciwieństwem tego, z czym miała ostatnio do czynienia.

— Cii... Wiem — powiedziała, głaszcząc ją po włosach. Kołysała nimi delikatnie z boku na bok w spokojnym rytmie, przez co kobieta powoli zaczęła się uspokajać. — Nie musisz nic mówić, rozumiem cię i jestem z tobą, Danielle.

Trwały w tej pozycji przez dłuższą chwilę. Elizabeth nie śmiała się odezwać, ani popędzać starszej kobiety, za co była jej z całego serca wdzięczna. W tej chwili potrzebowała kogoś, kto będzie w stanie ją wysłuchać lub przynajmniej wesprzeć w tym trudnym momencie. Kto mógłby zrozumieć kobietę lepiej niż inna kobieta?

Ale była jeszcze jedna osoba, która potrafiła ją lepiej zrozumieć niż Elizabeth, która choć starała się jak najlepiej wyobrazić sobie ból, przez który przechodziła, to nie dorównywała komuś, kto miał rzeczywiście takie doświadczenie.

— Elizabeth, muszę pilnie porozmawiać z Jackiem — odezwała się po chwili, odsuwając od nieco zaskoczonej dziewczyny. — Czy możesz przekonać do tego komodora? To ważne — dodała, podkreślając wagę tej prośby.

— Postaram się go przekonać — odpowiedziała wciąż zdezorientowana blondynka, nie spodziewając się, że zapyta o coś takiego. Założyła, że po tym, co wydarzyło się na Isla De Muerta, nie będzie chciała mieć nic wspólnego z Jackiem, a zwłaszcza nie będzie chciała z nim rozmawiać.

Elizabeth wstała z podłogi, pomagając również w tym kobiecie. Po upewnieniu się, że poradzi sobie sama, skierowała się w stronę wyjścia, aby przekonać Jamesa, by pozwolił Danielle zobaczyć się ze Sparrow'em na jej prośbę.

— Elizabeth. — Głos Hrabiny zatrzymał ją przed otworzeniem drzwi. Odwróciła się w jej stronę, unosząc brwi w zapytaniu. — Dziękuję. Za wszystko. Wiem, że tobie też nie jest łatwo — powiedziała, stojąc sama na środku pokoju, czując się jak intruz na czyimś miejscu. Dumny autorytet, którego dziewczyna była świadkiem na początku, zbladł w niej. Teraz stała przed nią zmęczona kobieta, dla której to życie nie było łaskawe.

— Tak właśnie robią przyjaciele, prawda? — odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Na widok tego uśmiechu kobieta poczuła przyjemne ciepło w środku i sama delikatnie uniosła kąciki ust. — Pomagają sobie nawzajem.

Elizabeth była jej przyjaciółką. Prawdziwą przyjaciółką, a nie kolejną fałszywą damą z dworu. Wcześniej wydawało jej się, że już nigdy nie spotka kogoś takiego, ale cieszyła się, że mimo tych wszystkich nieszczęść, pośród tego wszystkiego, znalazła kogoś, komu naprawdę mogła zaufać.

— Masz rację — wyszeptała. 

Danielle przyglądała jej się przez chwilę, po czym opuściła wzrok, a Elizabeth uznała to za zakończenie ich rozmowy i wyszła na zewnątrz, zostawiając ją samą.

Ale samotność nie była już jej przyjacielem. Stała się jej wrogiem.

Wystarczyło, że spojrzała na leżące na ziemi dzienniki, które wypadły ze skrzynki, a wśród nich, ku swemu zaskoczeniu, dostrzegła mały złoty pierścionek z niebieskim szafirem. Ostrożnie wzięła go do ręki, wpatrując się w niego przez chwilę, zanim zdała sobie sprawę, dlaczego tam się znalazł.

Ani ona, ani dziewki z Tortugi nie byłyby w stanie zastąpić tej, której naprawdę chcę.

Zakryła usta dłonią, gdy wydobył się z nich cichy szloch, którego nikt nie usłyszał. Została sama, wciąż wpatrując się w pierścionek, zamknięta w kajucie, oświetlonej słabym światłem prawie wykończonej świecy, która tak samo jak ona, powoli traciła swój blask z każdą chwilą.

Nigdy nie przypuszczała, że utrata jednej osoby tak bardzo ją zaboli.






































Mam dla was takie małe co nieco na pocieszenie...


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top