ROZDZIAŁ XXVIII
────── ✦ ──────
ROZDZIAŁ XXVIII: Przywiązanie bywa zgubne
────── ✦ ──────
Rano Danielle poczuła się znacznie lepiej. Ubrana w ciemnofioletową suknię i odświeżona, towarzyszyła Elizabeth na pokładzie, starając się z nią porozmawiać i odwrócić jej uwagę od faktu, że musiała oddać krew, by złamać klątwę.
I choć prosiła Barbossę, by ten nie robił jej krzywdy, to panna Turner wciąż uparcie była przekonana, że umrze. Nawet uspokajające słowa Danielle tego nie zmieniły. W tamtej chwili nienawidziła Barbossy za jego siłę przekonywania.
— Co właściwie stało się w nocy? — spytała nagle dziewczyna, sama zmieniając temat. — Miałaś koszmar i zaczęłaś krzyczeć — powiedziała zmartwiona, na co Danielle zamarła na jej słowa, zaciskając mocniej ręce na relingu i uparcie wpatrując się w morze skąpane w białej mgle. — Barbossa przez całą noc później nie wychodził z kajuty, a mi zabroniono wchodzić. Martwiłam się — wyznała ciszej, rozglądając się, czy aby ktoś ich przypadkiem nie podsłuchuje. Jednak nikt nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, gdyż cała załoga była pochłonięta ciężką pracą. Widać po nich było, że chcieli jak najszybciej dostać się na wsypę, by w końcu złamać klątwę i ponownie zaznać smaku życia.
Brązowowłosa uśmiechnęła się delikatnie w jej stronę, kładąc rękę na ramieniu. Zimny wiatr rozwiał jej spięte włosy, które po czasie żeglugi straciły swój blask i miękkość.
— Widzisz, Elizabeth, wszyscy się czegoś boimy. Mamy swoje największe koszmary, z którymi nie potrafimy walczyć. Ja niestety doznałam okazji śnić o takiej rzeczy tej nocy. — Przymknęła oczy, przypominając sobie ten nieprzyjemny obraz, o jakim śniła. — Dziękuję ci za twoją troskę, ale nie powinnaś się tak mną martwić. Zawsze sobie jakoś sama poradzę, a ty nie możesz w taki sposób się do mnie przywiązywać. To zbyt niebezpieczne — ostrzegła ją, a jej głos choć był ciepły, to dziewczyna mogła poczuć w nim coś w rodzaju również próby odstraszenia jej.
Ale Elizabeth od najmłodszych lat była odważną i żądną przygód dziewczyną, a ostrzeżenia starszej kobiety w ogóle nie podziałały. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej ją tym zaintrygowała i zachęciła do dalszych działań.
— Pozwolisz, że to ja zdecyduję , czy się o ciebie mogę martwić, czy nie. Zadbałaś o mnie tutaj, jako jedyna wyciągnęłaś dłoń. Chcę spłacić ten dług — odpowiedziała pewnym głosem, kładąc swoją rękę na jej. Danielle już otwierała usta, by coś odpowiedzieć, ale ta ją uprzedziła. — Nawet jeśli mówisz, że dasz sobie rade sama i nawet jeśli Barbossa się o ciebie martwi. Nie obchodzi mnie to. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Andromedo — rzekła, krzyżując ręce na piersi i rzucając jej nie znoszące sprzeciwu spojrzenie.
— W porządku — westchnęła, kręcąc głową ze zrezygnowaniem. Tego właśnie się obawiała. Przywiązania z tą dziewczyną. Tego chciała uniknąć, ale jak widać, los po raz kolejny utrudniał jej życie. Miała tylko nadzieję, że przez to przywiązanie, nie stanie się im nic złego. — Ale proszę cię, byś była ostrożna. Przywiązanie bywa zgubne, szczególnie wśród piratów, którzy lubią takie rzeczy wykorzystywać — dodała cicho, patrząc z powagą w jej brązowe oczy, które rozszerzyły się zaskoczone.
Zanim jednak, którakolwiek z nich coś zdążyła powiedzieć, podszedł do nich Barbossa, z jego małpą na ramieniu, która widząc Danielle zapiszczała radośnie. Kobieta musiała powstrzymać chichot, kiedy Barbossa zaskoczony spojrzał na chwilę na zwierzę.
— Jesteśmy na miejscu, panie — oznajmił z zadowoleniem. — Pozwoli panienka, że zadbam o to, byś nam nie uciekła — powiedział złośliwie, podchodząc do przestraszonej Elizabeth, która skryła się za Danielle, w nadziei, że ta ochroni ją przed mężczyzną.
Niestety, ku wielkiemu rozczarowaniu panny Turner, Danielle odsunęła się na bok i pozwoliła Barbossie związać dziewczynie ręce. Chociaż kobieta wiedziała, że nie było to najmilsze zachowanie w stosunku do blondynki, to ostrzegała ją przed przywiązaniem. Pomogła jej wystarczająco, a poza tym bezpieczniej dla samej Elizabeth było nie uciekać, bo mogłaby tylko jeszcze bardziej pogorszyć swoją sytuacje.
Jej wzrok powędrował w kierunku dziobu statku, chcąc w końcu zobaczyć cel swojej podróży, który prześladował ją od dawna. Chciała w końcu zobaczyć miejsce, do którego nie udało się dotrzeć jej mężowi, ale jej się udało, niestety jakim kosztem...
Odwróciła powoli spojrzenie w kierunku stojącego już przy sterze Barbossy, ale szybko z powrotem wróciła do patrzenia przed siebie, kiedy zauważyła, że się w nią wpatruje.
Po dłuższej chwili, z kłębów mgły wyłonił się zarys małej wysepki, która wśród pływających na wodzie wraków innych statków nie wyglądała zachęcająco. Isla de Muerta. Wyspa Śmierci. Kobieta poczuła, jak w jej ciele zaczynają narastać stres i podekscytowanie. To tutaj znajdzie dzienniki.
To tutaj wszystko się zakończy.
Po tym jak przypłynęli szalupami do środka jaskini na wyspie, w której zostało umieszczone całe złoto, które udało im się zebrać przez dziesięć lat, z pomocą Barbossy ostrożnie wyszła z łodzi i pozwoliła mu się poprowadzić za rękę w głąb ich skarbnicy. Załoga ze śmiechem roznoszącym się echem od strzelistych skał, biegała po obsypanymi górami złotem i przeróżnymi kosztownościami, to dosypując nowe z przyniesionych skrzyń, to przeglądając już te co były wcześniej przyniesione.
Jednak tym, co najbardziej rzuciło się jej w oczy, to wielka skrzynia umieszczona na samym środku wysokiej góry złota. Wiedziała, co to było. Legendarna skrzynia pełna azteckiego przeklętego złota, cicho błagającego mężczyzn i kobiety, aby wzięli je wszystkie i oddali swoje życie w zamian. Danielle czuła tę siłę, która ciągnęła ją w tamtą stronę, lecz zanim przemyślała czy się jej poddać, Kapitan Czarnej Perły zatrzymał się, blokując jej drogę.
— Wiesz czego masz szukać? — zapytał zaciekawiony Barbossa, odwracając się w jej stronę. Wybita z zamyślenia brązowowłosa, omal na niego nie wpadła, a on zmarszczył brwi zdając sobie sprawę, co mogło być przyczyną jej rozkojarzenia. Złoto podobnie, jak jego za pierwszym razem, ją również przyciągało do siebie.
Danielle rozejrzała się zagubiona, nagle czując, jak cała pewność ją opuszcza. Jak mogła głupio myśleć, że tak łatwo znajdzie dzienniki matki, wśród tych wszystkich skarbów?
— Cóż... — zaczęła, wciąż patrząc po jaskini, w poszukiwaniu, jakiejkolwiek rzeczy, która zwróciłaby jej uwagę lub wyglądałaby jakoś znajomo. Niczego takiego jednak nie dostrzegła, co sprawiło, że zacisnęła wargi w niezadowoleniu.
— Widzę, że wręcz przeciwnie — mruknął rozbawiony mężczyzna, krzyżując ręce na piersi i przyglądając jej się, kiedy próbowała znaleźć odpowiednie słowa, by mu odpowiedzieć. — Kiedy pierwszy raz tu przypłynęliśmy, oprócz skrzyni Corteza i innych mniejszych kosztowności, znalazłem tutaj też pewną skrzynkę. Co ciekawe znajdowały się na niej wyrzeźbione kwiaty Maku, co mi kompletnie nie pasowało do reszty skarbów. — Zaczął powoli iść w kierunku najbardziej oddalonej części jaskini, gdzie właściwie nie znajdywało się za dużo złota i nic nie przykuwało uwagi. — Myślę, że mogłoby cię to zainteresować — powiedział, wskazując ręką w kierunku wspomnianej skrzyni, a zaintrygowana kobieta powoli zbliżyła się do niej.
Leżąca samotnie na półce skalnej nie wyglądała zachęcająco. Była nieco już poniszczona i upływ lat był na niej dobrze widoczny, jednak miała w sobie znajomy urok, który zapamiętała u matki. Maki były jej ulubionymi kwiatami, a sympatia do tego kwiatu wzięła się stąd, że mak polny, choć choć był delikatny, to zarazem był wytrzymały.
Zmarszczyła brwi widząc, że skrzynka miała zniszczony zamek, a jej wzrok powędrował w kierunku Barbossy, który tylko uśmiechnął się niewinnie i wzruszył ramionami. Oczywiście, najprościej było otworzyć to przez przestrzelenie. Żadnej delikatności. Przewróciła oczami, wracając spojrzeniem do powodu jej zmartwień od kilku miesięcy.
Drżącą ręką rozchyliła wieko skrzynki, a jej oddech się urwał.
— Znalazłam je — wyszeptała, z niedowierzaniem wpatrując się w trzy oprawione ciemną skórą dzienniki, które nieco poniszczone spoczywały w środku skrzynki. Ostrożnie wzięła jeden z nich, przeglądając go uważnie z każdej strony, nim nie otwarła na początku. Jednak zaskoczył ją nieznany jej język, w którym był napisany tekst. To nie był ani angielski, ani hiszpański, ani nawet łacina, które jej matka chciała by się nauczyła. Nie to było coś kompletnie innego.
— Ciekawa rzecz — powiedział mężczyzna, podchodząc do niej i spoglądając na jej zmarszczone brwi, kiedy przyglądała się nieznanemu piśmie. — Są napisane jakimś szyfrem, bo w żaden sposób nie byłem w stanie ich odczytać i stwierdziłem, że są bezwartościowe — wyjaśnił spokojnie. — Coś mi jednak podpowiedziało, by je zostawić.
— Dziękuję — odpowiedziała, chowając dziennik do skrzynki i zamykając ją z trzaskiem. Choć kiedy odwróciła się w jego stronę, zorientowała się, że znajdują się za blisko siebie, to nie przeszkadzało jej to. — Jeśli chciała bym je znalazła, to musiała być pewna, że dam radę je odczytać — dodała pewniej, uśmiechając się lekko.
Barbossa podniósł kąciki ust, kiwając głową.
— Jesteś inteligentną kobietą, na pewno sobie poradzisz — powiedział, stukając palcami w wieko skrzynki, którą ściskała w jej ramionach. — Teraz jeśli masz już to, po co tutaj przyszłaś, to pora na dokończenie naszego paktu — rzekł, wyciągając w jej stronę rękę.
Szybko zrozumiała o co mu chodziło. Odstawiła skrzynkę na półkę skalną i odpięła medalion z przeklętym złotem, czując ulgę, gdy jego ciężar zniknął.
— Nie zabijaj jej — poprosiła stanowczo, podając mu złoto. Pomimo jego obietnicy, że Elizabeth nie zostanie zabita, to wolała mu to tym jeszcze raz przypomnieć.
— To by było marnotrawstwo czegoś tak ładnego — mruknął pod nosem, jakby było to co najmniej oczywiste.
— Wiesz, co miałam na myśli. — Przewróciła oczami. — Jestem pewna, że kiedy złamiesz klątwę i popłyniesz na Tortugę, znajdziesz dziesiątki takich jak ona o wiele bardziej chętnych do dotrzymywania towarzystwa.
— Nie. — Pokręcił głową, obracając złoto w palcach, które przyjemnie lśniło w świetle pochodni. Jej wzrok oderwał się od błyszczącej monety, by zerknąć na nie go, co odwzajemnił. Jednak nie spodziewała się tam ujrzeć tak intensywnego spojrzenia, jakie posłał w jej stronę. — Ani ona, ani dziewki z Tortugi nie byłyby w stanie zastąpić tej, której naprawdę chcę — powiedział poważnie, wciąż wpatrując się jej w oczy, które lekko rozszerzyły się na te słowa.
Jej serce zabiło niespokojnie, a ona mimowolnie zagryzła wargę. Poczuła, jak jej twarz zrobiła się ciepła, a ona sama nie wiedząc, co zrobić w tej sytuacji, niespokojnie spuściła wzrok na leżące na ziemi monety, jakby czegoś szukała. Gdyby tylko wiedziała, jak ten obraz utkwił w umyśle Barbossy...
— Kapitanie, wszystko gotowe. — Ich rozmowę przerwał stanowczy głos Bo'suna, który w ręku dzierżył pochodnię, oświetlającą dwójkę przed nim.
Danielle nagle zesztywniała na tę informację. Cały spokój opuścił jej ciało i poczuła się, jakby jakiś niewyobrażalny ciężar opadł na jej ramiona. Stres? Obawa? Strach? Prawdopodobnie wszystkie na raz. Wszystko było gotowe, w końcu mogli zdjąć klątwę, której nigdy im nie życzyła. Nie życzyłaby nikomu czegoś tak okrutnego. Ale...
Ale niepewność, co będzie potem, kiedy cała bariera powstrzymujące ich uczucia zostanie pokonana, była o wiele większa niż mogłaby sądzić do tej pory. Pojawiły się pierwsze wątpliwości, co się wydarzy, gdy zostaną uwolnieni od kajdan klątwy. Na chwilę w jej umyśle zagościł obraz z jej snu, ale szybko go wyrzuciła, nie chcąc pozwolić poddać się jeszcze większemu strachowi. Czemu właściwie się bała? Obiecał jej, że jej nie skrzywdzi.
Tak, lecz wiele razy zdążyła się już przekonać, jak mało warte były jego słowa i obietnice. Gdzieś z tyłu jej głowy wciąż pozostawała myśl, że mimo iż zawarli porozumienie, on mógł je złamać. Co mu właściwie szkodziło?
— Czas wreszcie odzyskać wolność — oznajmił z dumą, wyciągając dłoń w jej kierunku. Po sekundzie zastanowienia przyjęła ją, biorąc w drugą skrzyneczkę z dziennikami, którą ściskała niczym najcenniejszy skarb.
Usta Barbossy wygięły się w małym uśmiechu, kiedy szła razem z nim.
Mógłby się do tego łatwo przyzwyczaić, lecz wiedział w głębi duszy, że nie będzie mu to dane. Pierścień na jej serdecznym palcu, który od pierwszego spotkania dostrzegł, ciągle mu o tym przypominał.
Jej obrączka była trochę jak klątwa, którą on na sobie nosił. Złoto, które zakładało kajdany i pętało twoje życie. Jednak w przeciwieństwie do jego przekleństwa, które odbierało mu cały sens życia, jej jak na ironię nadawało ten sens.
On już niedługo odzyska wolność, o której tak bardzo marzył i o którą tak zacięcie walczył. Ona, choć równie nosząca kajdany, nauczyła się żyć w swoim przekleństwie, podporządkowując świat pod siebie i pod swoje potrzeby. Miała męża, status, dzieci, a mimo to popłynęła z piratami, by towarzyszyć im w ich wyprawie na Wyspę Śmierci. Zrobiła coś, czego on nie mógł zrobić.
Użyła swojej przebiegłości, by oszukać cały świat i złamać zasady, przekraczając granicę między dwoma walczącymi ze sobą światami na rzecz czego?
Cholernie starych, postrzępionych, zszytych kartek napisanych przez kobietę, która była nikim innym jak jej zmarłą matką. To nie było polecenie jej męża, nie liczyła się dla Imperium Brytyjskiego. Nie znajdzie w nich żadnych sekretów ani map skarbów, których on by szukał. Będą tylko nic nieznaczące słowa opisujące każdy dzień tej przypadkowej kobiety, które dla niej jednak będą znaczyć wszystko. Miał ochotę się z tego śmiać.
Kobiety były dziwnymi duszami, których nie potrafił zrozumieć, ale właśnie to w nich uwielbiał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top