ROZDZIAŁ XXVII
────── ✦ ──────
ROZDZIAŁ XXVII: Zakrwawione ostrze i przegrane walki
────── ✦ ──────
W tle słychać rozkazy Barbossy, by wszyscy wrócili do pracy, ale ona nie zwróciła już na to najmniejszej uwagi. Skupiła się na widoku skulonej w kącie pomieszczenia Elizabeth, rozglądającej się gorączkowo jak sarna zagnana w ślepy zaułek na polowaniu, z tymi samymi oczami i ruchami.
Ale Danielle nie mogła jej winić za to, że się bała. Śmierć spojrzała jej w oczy i przemówiła do niej tej nocy. Ta dziewczyna prawdopodobnie nigdy nie miała okazji nawet pomyśleć o tak traumatycznym doświadczeniu. W przeciwieństwie do Danielle, nie była na to gotowa i nie przyzwała tej śmierci. To śmierć przyszła po nią w najmniej oczekiwanym momencie.
— Jesteś, jak oni? — spytała przestraszona, kiedy dostrzegła powoli zbliżającą się do niej kobietę. Próbowała się wycofać od niej, ale natrafiła na ścianę.
Danielle pokręciła przecząco głową, siadając obok niej i pozwalając sobie przyjrzeć się uważnie pannie Turner. Nie było to tajemnicą, że była śliczną dziewczyną, która z pewnością musiała mieć wielu zalotników. Wciąż ciężko było jej uwierzyć w to, że była tylko służką.
— Nie, bliżej mi do ciebie niż do nich — odparła cicho. — Nie musisz się obawiać, nie skrzywdzę cię — zapewniła ją, zmuszając swój głos, by zabrzmiał przekonująco, a nawet posunęła się do małego uśmiechu. — Też jestem tutaj czymś w rodzaju więźnia, chociaż na pierwszy rzut może się tak nie wydawać — dodała, wzdychając z rezygnacją.
Zaskoczona tymi słowami blondynka zmarszczyła brwi, wpatrując się w nią.
— Czemu tutaj jesteś? — zapytała z wahaniem, nie rozumiejąc, co kobieta pokroju Danielle, która dla niej wydawała się być jakąś ważną damą, robiła na statku pirackim. W dodatku na przeklętym statku pirackim, z załogą i kapitanem tak złym, że z pewnością piekło nawet, by go nie chciało i pozostawiło na ziemi.
— Widzisz... Zawarłam pakt z Kapitanem, który na początku wydawał się uczciwy, ale zapomniałam, że Kapitan nie należy do honorowych osób. — Wzruszyła ramionami, jakby było to mało ważne, ale w środku odczuła nieprzyjemny smak goryczy. — A ty wiesz czemu tutaj jesteś? — Zmieniła szybko temat, chcąc nieco wykorzystać to rozchwianie emocjonalne dziewczyny, by się czegoś dowiedzieć.
— Są przeklęci, a moja krew ma złamać klątwę — odpowiedziała krótko, ściskając materiał bordowej sukni, która choć była niezwykle piękna, to Elizabeth ją nienawidziła przez to w jaki sposób ją dostała.
— Ach, więc opowiedział ci historię. — Uśmiechnęła się pod nosem. Biedna dziewczyna, nie wiedziała nawet co dla niej szykowali, a zapewne historia Barbossy na pewno jeszcze bardziej ją przestraszyła. Jej ręka powędrowała do medalionu na jej szyi, obracając go w palcach i czując jego energię. — Widzisz... ja również, tak jak ty stałam się częścią tej klątwy. Na własne życzenie, znalazłam złoto i sprowadziłam przeklętych pod próg mojego domu — wyjaśniła przygnębiającym głosem.
— Czemu to zrobiłaś? — spytała Elizabeth, marszcząc brwi w kompletnym niezrozumieniu. Choć Elizabeth uwielbiała historie o piratach i chciała kiedyś spotkać jakiegoś, to teraz, kiedy została przez nich porwana i miała umrzeć na rzecz złamania klątwy, to coraz mniej jej się to wszystko podobało.
— Na wyspie, na którą płyną, jest moja rodzinna pamiątka — wyjaśniła, a kiedy zobaczyła, że dziewczyna otwiera usta, by coś powiedzieć, szybko ją uprzedziła. — I nie, to nie jest złoto ani żadne klejnoty. To są dzienniki mojej matki, która zmarła bardzo wcześnie. Chcę ją w końcu poznać, a tylko dzięki tym pismom będzie mi to dane.
— Moja matka również umarła wcześnie — powiedziała cicho, z wahaniem kładąc rękę na jej i ściskając delikatnie, jakby chcąc dodać jej otuchy. — Bardzo ci współczuję.
— Dziękuję ci, Elizabeth — odpowiedziała z wdzięcznością w oczach. Wewnątrz jednak czuła się coraz gorzej, wiedząc, że to tylko jeszcze bardziej ich do siebie zbliży, co może mieć złe skutki. — Jesteś młodą dziewczyną, ale bardzo odważną i inteligentną. Nie możesz pokazać im, że jesteś słaba. To tylko bardziej zachęci ich do działania. Wiesz co zrobiłam, gdy pierwszy raz trafiłam na ten statek? — Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie przygody, od której wszystko się zaczęło.
— Co? — zapytała zaciekawiona.
— Próbowałam zabić ich pierwszego oficera, co zdarzyło się nawet kilka razy — zaśmiała się krótko, z nostalgią wspominając swoje próby ucieczki, które za każdym razem udaremniał. — Jednak szczwana bestia zawsze potrafił mnie powstrzymać i nawet próbował mi oddać. Ja skończyłam z siniakami, a on dziurą w ramieniu — westchnęła smutno, spoglądając na tlącą się świecę na stole, której ciepły płomień nieco uspokoił jej serce.
— Przepraszam, że spytam, ale mówisz to w taki sposób, jakbyście byli ze sobą naprawdę blisko — rzekła z zakłopotaniem, nie do końca rozumiejąc, co się mogło wydarzyć, że opowiadała to z jakąś dziwną emocją. Tak jakby te wspomnienia były dla niej ważne.
— Może przez chwilę tak było... — mruknęła cicho, wracając wzrokiem do wiszącego na jej szyi medalionu, który pięknie lśnił w blasku świec, ale i tak sprawiał, że czuła się bezradna wobec skutków tej klątwy, jakie wywołała ona w jednym człowieku. — Ale to już dawno przepadło.
Danielle tej nocy obiecała czuwać nad Elizabeth. Starała się nie zmrużyć oka przez całą noc, co spowodowało, że rano, kiedy obie wstały, ona wyglądała o wiele gorzej niż wczoraj, a po ostatnich wydarzeniach jakie miały miejsce, to nie należała do najlepszych widoków. Brak snu ubiegłej nocy odmalował się pod jej oczami.
Jednak ze względu na Elizabeth starała się nie pokazywać, że czuje się coraz gorzej. Nie chciała tej dziewczyny zostawiać samej z załogą. Głównie Barbossą. Nie po tym, jak ostatnio ją tak nastraszyli. Przyrzekła sobie, że nie spuści jej z oka, dopóki nie upewni się, że będzie bezpieczna.
Ale trzeciej nocy nie dała rady wygrać ze snem. Choć walczyła przez kilka godzin, to w pewnym momencie, litery w książce, którą czytała by jakoś zająć umysł czymś innym, zaczęły się rozpływać, a ona nie wiedząc kiedy również zasnęła.
Śniło jej się, że szła przez pokład Czarnej Perły z uśmiechem na ustach. Wszystko było takie realne, jakby działo się na prawdę. Przyciskała kurczowo do piersi jakiś nieduży dziennik, a jej włosy szarpał ciepły wiatr. Oparła się o reling i ujrzała zarys znajomej budowli w której spędziła jedenaście lat. Dahlias House. Jej uśmiech się powiększył.
Udało jej się. Odzyskała dzienniki matki i teraz wracała do domu. Charles i Vincent na pewno będą się cieszyć, a ona opowie im historię pełną przygód, jakie miała okazję przeżyć. Na pewno to pokochają. Potem usiądą razem przy kominku w salonie, oni na dywanie, bawiąc się razem, a ona zacznie czytać historie jej matki. Tak będą czekać, aż Abernathy wróci z Singapuru.
A kiedy drzwi wejściowe otworzyły, a ona wybiegła na spotkanie swemu mężowi, nie zastała go. Spotkała kogoś innego. Ostatnią osobę, jakiej mogłaby się spodziewać.
Zastała Hectora Barbossę, który pod postacią szkieletu, wpatrywał się w nią pustym spojrzeniem. Jego kościste ręce ubrudzone były krwią, która kapała z jego kordelasa na posadzkę. Jej żołądek ścisnął się boleśnie na ten widok, a ona sama wbrew sobie zaczęła się powoli cofać.
— Twój mąż nie wróci z Singapuru. — oznajmił zadowolonym i mrocznym głosem, niczym obwieszczający następną śmierć kat. Na jego słowa zakręciło jej się w głowie, a ból i smutek wypełnił ją całkowicie. — Tak samo, jak ty z tego rejsu, ptaszyno — dodał z szalonym uśmiechem, który sprawił, że zduszony krzyk wyrwał się z jej zaciśniętego gardła.
Zanim cokolwiek zdążyła zrobić, rzucił się w jej stronę, celując swoim zakrwawionym ostrzem prosto w jej pierś. Stal już zetknęła się z jej ciałem, a ona wrzasnęła ponownie po raz ostatni, gotowa poczuć ją, jak wbija jej się z łatwością w skórę, by ją zabić.
— Nie! Proszę, nie!
Ze snu obudziły ją jej własne rozpaczliwe krzyki. Szarpała się i wyrywała, kiedy czyjeś ręce próbowały ją złapać i zablokować. Walczyła ostatkami sił, wciąż wijąc się w próbie ucieczki i obrony.
— To tylko ja. — Rozpoznała głos Barbossy, ale brzmiał on zupełnie inaczej niż we śnie. Ten był zmartwiony i spokojniejszy. — Danielle, wszystko jest w porządku — wyszeptał, kiedy w końcu udało mu się chwycić jej ramiona i ułożyć po obu stronach. Otworzyła oczy, oddychając ciężko, i spojrzała na jego twarz. Bolało ją całe ciało, a poduszki były mokre od łez i potu. Serce waliło jej szybko w piersi, gdy próbowała się uspokoić. Znajomy zapach mężczyzny wypełnił jej nozdrza, powodując, że po dłuższej chwili jej serce wróciło do naturalnego rytmu. Barbossa uwolnił jej ręce z jego uścisku, gdy tylko stwierdził, że już wszystko w porządku i, że przestanie szkodzić zarówno sobie, jak i jemu wymachując pięściami. — Co się stało?
Nie odpowiedziała mu. Siedziała pochylona nad łóżkiem, wpatrując się w swoje drżące ręce. Jej koszula nocna była pognieciona, a włosy w nieładzie. Z łatwością zauważył też cienie pod jej oczami, co zaalarmowało go, że coś jest naprawdę nie tak.
— Czy chcesz mnie zabić? — spytała cicho, prawie niesłyszalnie.
— Co? — Zmarszczył brwi, kompletnie nie spodziewając się tego pytania.
— Odpowiedz mi. — Zacisnęła na chwilę powieki, jedynie pragnąc poznać odpowiedź na to nurtujące ją już od jakiegoś czasu pytanie.
— Czemu miałbym...
— Odpowiedz mi! — Podniosła głos, w końcu na niego patrząc. Łzy płynęły jej po policzkach, a wargi niebezpiecznie drżały. Usta Barbossy opadły ze zdziwienia, widząc ją w tak opłakanym stanie. — Czy chcesz mojej śmierci?! Czy chcesz wbić mi ostrze i patrzeć, jak się wykrwawiam?
— Czasami... — Zaczął powoli, zastanawiając się nad właściwymi słowami. Zacisnęła dłonie na materiale koszuli nocnej, czując mdłości. — Czasami o tym myślę. Jesteś doprawdy irytującą istotą, która potrafi mi zajść za skórę, ale nigdy nie potrafiłbym cię zabić. Twoja śmierć, to jedna z ostatnich rzeczy której bym chciał — orzekł cicho, na co spojrzała na niego zaskoczona, nie spodziewając się takiej odpowiedzi.
— Czemu? — zapytała, ale tym razem w jej głosie nie było nic prócz bezradności. Łzy zaczęły płynąć jeszcze bardziej, a emocje, których tak bardzo pragnęła nie odczuwać i które tak bardzo starała się stłumić, znów zaczęły narastać. Tak bardzo chciała mu w to wszystko uwierzyć, ale nie chciała ponownie paść ofiarą tego, doskonale wiedząc, że to znowu ją zniszczy.
Barbossa wziął głęboki oddech, zamknął oczy i użył całej siły woli, by słowa, które wyjdą z jego ust, zabrzmiały jak najbardziej przekonująco i prawdziwie.
— Ponieważ jesteś jedyną istotą, która jest w stanie wywołać we mnie jeszcze jakiekolwiek dobre emocje, która ta klątwa mi odebrała — powiedział głosem pełnym bólu, który sprawił, że na chwilę wstrzymała oddech. Między nimi wisiała cisza, a ciężka atmosfera nie poprawiała sytuacji. Czekał na jej słowa, jakby na ostateczny werdykt, a ona walczyła ze sobą, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć.
Czy chciała dalej z tym walczyć? Być może, ale nie w tej chwili. Nie miała siły na kolejne kłótnie i walki, więc musiała przełknąć swoją dumę i lęki, by pogodzić się z faktem, że tym razem oboje musieli ustąpić. Oboje musieli przegrać tę sprawę, by coś zyskać. By zyskać na nowo zaufanie do siebie.
— Przepraszam, nie powinnam być dla ciebie taka surowa i wymagać od ciebie byś...
— Nie przepraszaj mnie — przerwał jej, kręcąc głową. — To ja powinienem to zrobić. To, co ci zrobiłem wtedy w Port Royal, nigdy nie powinno było się wydarzyć — powiedział, patrząc jej w oczy, o których ostatnio ciągle myślał i które ciągle go prześladowały. — Miałaś rację, tracę człowieczeństwo przez tę klątwę. Z każdą chwilą jestem coraz dalej od uczuć, a zanim się ponownie pojawiłaś i mnie wezwałaś, daleko mi było do człowieka. Tylko w twojej obecności próbuję jeszcze przypomnieć sobie, jak to było czuć coś innego niż cierpienie i gorycz — podsumował swoje wszystkie myśli, które dręczyły go już od jakiegoś czasu, dając mu do zrozumienia, co tak na prawdę się z nim działo.
Nie było to działanie klątwy. Nie, było to działanie jednej kobiety, której obecność przypominała mu o tym, że wciąż jest tylko człowiekiem, którego los nie był szczęśliwy. Jego emocje powrócą, a ona miała rację mówiąc, że odczuje konsekwencje swoich wszystkich działań. Kiedy w końcu zdejmie klątwę, będzie musiał się na nowo przyzwyczaić do swoich uczuć, nie będzie w stanie ich wyprzeć, a obecność Danielle na pewno spotęguje te uśpione przez kilka lat emocje.
— Hectorze... ja nie wiedziałam — rzekła łagodnym i skruszonym tonem, zagryzając wargę w nerwach, jakie po jego słowach się w niej zebrały. Przez to, że nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak to jest być pod wpływem klątwy, zapomniała, że nie miała do czynienia z kimś normalnym. Zaczęła od niego wymagać więcej niż powinna. Przyzwyczaiła się do otoczenia ludzi i zapomniała, że oni nimi nie byli. Byli zawieszeni pomiędzy dwoma światami. Klątwa odebrała im życie, emocje i sumienie. Nie mogła oczekiwać od nich, by ich używali, skoro zostali tak brutalnie ich pozbawieni.
— Być może nie mogę czuć twojej obecności, ale złoto, które na sobie nosisz przyciąga mnie do ciebie w dziwny sposób. Nawołuje, bym go dotknął, ale spotykam się wtedy z przeszkodą, którą jesteś ty — wyznał, lądując wzrokiem na świecącym się w blasku świec medalionie z azteckiego złota. Czuł tę ciągnącą nić w jej stronę. Była niczym punk na mapie, do którego chciał płynąć, ale zanim mu się to udawało, to zawsze mu uciekała i tak w kółko.
— Mogę ci je oddać...
— Nie, noś je — przerwał jej, podnosząc rękę, by złapać jej dłoń próbującą już odpiąć naszyjnik. — Jest u ciebie bezpieczne i lubię to uczucie — prychnął, uśmiechając się lekko na widok jej rumieniących policzków, wywołanych przez te słowa.
— Co z Elizabeth? — zapytała, zmieniając temat i przypominając sobie o dziewczynie, której obiecywała ochronę. Zanim zasnęła, ta spała u jej bok, po tym, jak czytała jej na głos fragment książki. Podczas tej całej rozmowy kompletnie zapomniała o niej.
— Właściwie, to ona mnie tu zawołała — odpowiedział, na co uniosła brwi. — Przestraszyła się i nie umiała cię obudzić. Jest na zewnątrz, Pintel i Ragetti jej pilnują. Na początku nie chciała mi pozwolić wejść tu samemu. Przywiązała się do ciebie — dodał z małym uśmieszkiem na ustach.
Danielle westchnęła ciężko, przejeżdżając ręką po czole. Dobrze wiedziała, że tak to poskutkuje, chociaż łudziła się, że dziewczyna nie odczuje do niej nic większego. Teraz musiała uważać na nią jeszcze bardziej.
— Jestem tutaj jedyną kobietą i kimś, kto okazał jej choć trochę współczucia, to oczywiste, że będzie ją do mnie ciągną — mruknęła, mimowolnie się krzywiąc, co spotkało się z cichym prychnięciem Barbossy. — Jest kolejną, która znalazła się w tej samej sytuacji, co ja.
— Jest też kolejną kobietą, która próbowała mnie zabić, po tym jak została tutaj uwięziona — stwierdził złośliwie, na co ona uśmiechnęła się, żartobliwie przewracając oczami.
— Twój urok osobisty tak na nas działa — zażartowała, sprawiając, że uśmiechnął się lekko pod nosem.
— Być może — odparł rozbawiony. — Myślę, że powinnaś spróbować się jeszcze trochę przespać. Jutro dopłyniemy i musisz być pełna sił — powiedział poważnie po chwili. Kobieta westchnęła cicho, czując się nieprzyjemnie z faktem, że być może kiedy zaśnie powróci do koszmaru. — Będę nad tobą czuwał — dodał ciszej, jakby wiedząc o czym w tamtym momencie myślała.
— W porządku — odpowiedziała równie cicho i nieśmiało, po czym położyła się z powrotem na poduszki. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo ogarnia ją zmęczenie.
Mężczyzna ostrożnie wstał z łóżka, kierując się, by usiąść na krześle i wziąć jedną z książek. Światło świec oświetliło jego spokojną twarz pogrążoną w lekturze, która była ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała nim zapadła w głęboki sen, pozbawiony jakichkolwiek snów.
Myślę o drugim fanfiku z POTC... 👀
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top