ROZDZIAŁ XXXXVI

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXXXVI: Rozerwać na strzępy

────── ✦ ──────


Miło było obudzić się rano ze świadomością, że gdy tylko otworzysz oczy, ukochana osoba powita cię serdecznie, a ty będziesz mógł ją pocałować i cieszyć się jej obecnością. Ta możliwość rozkoszowania się każdą częścią ciała swojej kochanki, wiedząc, że jej serce należało do ciebie, tak jak ona trzymała twoje w swoich dłoniach, napełniła go ogromną radością i nowym pragnieniem życia, które z pewnością od teraz trochę się zmieni.

Barbossa został zbudzony delikatnym dotykiem na policzku. Uśmiechnął się mimowolnie i leniwie wyciągnął rękę, by przyciągnąć kobietę do siebie i ją pocałować.

Jednak zdziwił się, gdy poczuł obok siebie tylko... pustkę.

Zmarszczył brwi zaniepokojony, tym, że Danielle nie była przy nim, czego nie spodziewał się po wczorajszej nocy pełnej namiętności i płonących dotyków ich ciał.

Otworzył oczy i prawie krzyknął, napotykając spojrzenie stojącej nad nim mewy, która nagle głośno zaskrzeczała mu prosto w twarz, jakby niezadowolona, że jednak był żywy i się obudził. 

Nie takiego powitania oczekiwał o poranku.

— Zjeżdżaj mi stąd! — syknął ze złością i przegonił ptaka, który w pośpiechu, by nie zostać uderzonym przez jego rękę, odleciał, wzbijając się w powietrze z irytującym skrzeczeniem. — Durne ptaszyska.

Podniósł się na piasku, by usiąść, rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów obecności Danielle. Nic jednak nie dostrzegł. To było tak, jakby jego ukochana rozpłynęła się w powietrzu, a wszystkie jej rzeczy zniknęły. Pozostała tylko pustka i lekki ból głowy, który go irytował

— Hectorze?! Gdzieś ty się podział?!

Barbossa miał ochotę głośno przekląć, gdy niedaleko usłyszał znajomy głos Jacka. Oczywiście wszystko, co dobre i miłe, musi zawsze zakończyć się z przytupem i rozczarowaniem, a Sparrow musiał pojawić się w takim momencie, żeby było jeszcze gorzej.

— Na plaży! — odpowiedział głośno i wyraźnie, by mógł go usłyszeć i znaleźć.

Zwrócił wzrok w stronę morza, wzdychając ciężko. Na głowę założył kapelusz, będący stałym elementem jego charakterystycznego stroju, bez którego nigdzie się nie pojawiał. Zasłonił mu oczy przed palącym słońcem, które było już wysoko na niebie. Jak długo mógł tu spać?

— Tutaj jesteś! — powiedział z ulgą Jack, wychodząc z krzaków i odnajdując sylwetkę mężczyzny siedzącego spokojnie na piasku.Kiedy jednak zauważył, że jego towarzysz ma na sobie tylko charakterystyczny kapelusz z piórami, zasłonił oczy dłonią. — Mogłeś ostrzegać, że opalasz na słońcu swoje klejnoty!

Hector przewrócił oczami, słysząc jego słowa, wcale nie w nastroju do drażnienia się z drugim piratem. Nie dość, że jego kobieta mu w jakiś sposób czmychnęła w nocy, to teraz jeszcze musiał użerać się z Jackiem.

Ten dzień nie zaczął się dobrze i bał się nawet myśleć, jak będzie wyglądał dalej.

— O co chodzi, Jack? — zapytał chłodno mężczyzna, zakładając spodnie i koszulę. Nie mógł powstrzymać małego, szyderczego uśmieszku, który pojawił się na jego ustach, gdy Jack wydawał się zgorszony widokiem go bez ubrania.

— Nie widziałeś może Dany? — spytał niewinnie. — Czy ona też...

— Nawet o tym nie myśl. — Hector powiedział ostrzegawczym tonem przez zaciśnięte zęby, natychmiast rozumiejąc podtekst. — Zapytam jeszcze raz i tym razem bez żartów, o co chodzi?

Sparrow odsunął rękę od oczu i odetchnął z ulgą, gdy jego towarzysz był już ubrany. Barbossa narzucił na siebie płaszcz i strzepnął cały piasek, który do niego przylgnął, a na ten widok nie mógł powstrzymać się od uniesienia kącika ust.

Czyli jednak nie mylił się wczoraj, sądząc, że tym, co zatrzymało Hectora i Danielle przed powrotem do obozu, były pewne romantyczne igraszki na plaży. Był nawet prawie pewien, że słyszał coś dochodzącego z plaży, coś jak... no, wiadomo co, ale do tej pory nie miał pewności, czy jego podejrzenia były słuszne. Wcześniej zakładał dwie opcje. Albo się zejdą, albo się pozabijają.

Chociaż widząc Barbossę samego na plaży, nie był już pewien żadnej z tych rzeczy.

— Bo widzisz... — zaczął nerwowo, przestępując z nogi na nogę, udając zainteresowanie i przyglądając się swoim paznokciom, unikając wzroku mężczyzny. — Twoja słodka gołąbeczka prawdopodobnie zakosiła mi mój kompas, a jej cała załoga zniknęła.

Hector przestał poprawiać swój strój, zamarzając w miejscu, gdy poczuł nieprzyjemne zimno przebiegające po całym ciele.

A potem pojawił się ten ogień, gdy zdziwienie zmieszało się z wściekłością i wybuchły w nim.

— Co takiego!? — krzyknął, czując nagły gniew przepływający przez jego żyły. — Ona co zrobiła?! — zapytał, podchodząc do Jacka i patrząc na niego, oczekując, że wszystko wyjaśni, bo zaczynało to wyglądać na bardzo nieśmieszny żart, w który próbował go wkręcić.

— No sprawne palce miała, co pewnie już wiesz i jakoś takoś... no takoś... rano nie miałem już swojego kompasu — wyjaśnił mu napiętym od nerwów głosem, próbując jakoś wyjaśnić obecną sytuację i to, że się obudził rano bez swojego cennego kompasu, a załoga Danielle zniknęła z obozu.

Powieka Hectora drgnęła niebezpiecznie, gdy usłyszał odpowiedź Sparrow'a.

A to żmija podstępna. Żmija i uwodzicielka, która wywiodła go na manowce by zająć się tym, po co tak naprawdę tutaj się zjawiła.

Obraz wczorajszej uśmiechniętej Danielle i jej słodkich jęków, które mogły być dla niego najpiękniejszymi dźwiękami na świecie, pojawił się przed jego oczami na chwilę, ale jeszcze bardziej wściekł się na siebie za to, że pozwolił się tak rozproszyć własnym cielesnym popędom. Nie zauważył skazy w tej pięknej istocie, zapominając, że nie znał jej prawdziwych intencji, które ją tu sprowadziły.

Do dzisiaj.

Wpuścili do swojej owczarni wilka, który najpierw sprytnie odciągnął pasterza od owiec, a potem wrócił, żeby dobrze najeść.

Cholera ją! Do diabła z nią i tym jej kuszącym ciałem, które doprowadzało go do szaleństwa!

Hector nie mógł ukryć w sobie swojej złości, gdy jego twarz spąsowiała i wykrzywiła się w grymasie. Zacisnął pięści, mając ochotę coś bardzo mocno uderzyć, albo postrzelić. Czy właśnie dał się jej tak głupio upokorzyć? Czy dał się wykorzystać? Czy ona go oszukała i wczoraj kłamała mu w żywe oczy?

Tyle pytań i żadnej odpowiedzi na choćby jedno z nich.

— Musimy wrócić na Perłę. Czy ta jej Carmilla odpłynęła? — zapytał szybko, starając się myśleć w tym wszystkim racjonalnie i nie pozwolić, aby złość przejęła nad nim kontroli.

W tej chwili miał bardzo silną potrzebę odnalezienia Danielle i dowiedzenia się, o co w tym wszystkim chodziło. Przez chwilę nawet pomyślał, że może to nie ona okradła Jacka, ale fakt, że nie było jej przy nim, gdy obudził się rano, był wystarczającym potwierdzeniem, że to musiała być ona. I nie mógł zapomnieć, jak wczoraj węszyła po obozie i przystawiała się do Sparrow'a.

Jeśli ktoś mógł ich sprytnie oszukać, to musiała to być osoba, która znała ich najlepiej.

— Co ciekawe... Nie — odpowiedział Jack, marszcząc brwi w zastanowieniu i przesuwając ręką po swoich wąsach. — Ich statek wciąż jest zakotwiczony przy naszym. Mam wrażenie, że chyba na coś czekają...

— Kapitanie! Kapitanie! — Ich rozmowę przerwało wbiegnięcie na plażę Gibbsa, który cały zdyszany, spojrzał na nich przerażonym wzrokiem. — Mamy towarzystwo! To Sao Feng!

Hector wziął głęboki oddech, zamykając oczy i wsłuchując się w bicie swojego serca, które starał się uspokoić.

Wiedział tylko jedno. Gdy tylko znajdzie tę kobietę w zasięgu swoich rąk, to rozerwie ją na strzępy.





Bunt.

Cholerny, tchórzowski bunt zorganizowany przez tego chłystka Turner'a.

Los musiał dzisiaj naprawdę z niego sobie kpić, gdy zsyłał mu same najgorsze rzeczy pod nogi, by się o to wszystko potknął i zakończył z upadkiem w upokorzeniu. Jeszcze bardziej upokarzające było stanie na własnym statku ze skutymi rękami w kajdanach, tuż obok Jacka w podobnej sytuacji do jego. Jednakże Sparrow zdawał się nie do końca rozumiał, co się wokół niego w tej chwili działo. Nic nowego zresztą.

Żadne słowa nie były w stanie opisać jego złości, gdy w końcu dostrzegł ją na pokładzie Perły, kiedy rozmawiała o czymś z Sao Fengiem, kolejną gadziną, która ich zdradziła, w momencie, w którym przypłynął tutaj o poranku i zajął jego statek.

Oboje jednak wydawali się nie czuć najlepiej podczas tej rozmowy. Zwłaszcza Sao Feng, który wykrzywił twarz w grymasie po czymś, co powiedziała mu Danielle.

Kiedy Hector na nią patrzył, miał wrażenie, że patrzył na kogoś innego niż na kobietę, z którą spędził wczorajszą noc. Ubrana w błyszczący granatowy płaszcz, kapelusz z piórami i uzbrojona. Była zimna, dumna i... pełna władzy. Było jasne, kto tak naprawdę tu rządził, pomimo buntu Turner'a, a następnie przejęcia władzy przez pirackiego władcę z Singapuru. To hrabina Bennett kontrolowała ich wszystkich. Nawet jeśli nie chcieli się do tego przyznać.

— Nadanie ci takiej władzy było najgorszą decyzją, jaką mogli podjąć twoi ludzie — powiedział Feng, podchodząc do niej i wyciągając rękę, by dotknąć jej splecionych włosów. Jego głos obniżył się nieznacznie do pomruku, a jego oczy błyszczały pożądaniem, gdy spojrzał na jej nieskazitelną twarz. — Gdyby to ode mnie zależało, jedyne miejsce, jakie zajmowałabyś na moim statku, to miejsce jednej z moich konkubin...

Sao Feng gwałtownie wciągnął powietrze, zaskoczony, gdy nagle poczuł ostrze kobiety na swoim gardle. Musiał cofnąć się kilka kroków, żeby przypadkowo nie natrafić na jej ostry miecz podczas jednej z silniejszych fal i nie skończyć z poderżnięciem gardła.

Nagłe wyciągnięcie przez nią miecza i wymierzenie nim w stronę pirackiego lorda przyciągnęło uwagę większości ludzi na statku, którzy byli zaskoczeni sytuacją i nie wiedzieli, co zrobić.

— Uważaj na język, jeśli nie chcesz go stracić, piracie — powiedziała kobieta, patrząc na niego z obojętnością na twarzy, gdy nie przejęła się nagłym poruszeniem na statku. — A jeśli brak języka ci nie pomoże, możesz stracić inne części ciała. Te bardziej wrażliwe...

— Grozisz mi? — syknął Sao Feng, mrużąc oczy, gdy na nią patrzył z irytacją. — Wiesz kim ja jestem?

Oczywiście, że wiedziała, kim on był. 

Nie była głupią kobietą, za jaką ją najwyraźniej uważał. Był jednym z pirackich władców, który "rządził" Morzem Południowochińskim. Przeczytała wystarczająco zapisków jej męża na jego temat. Przenikliwy i bystry kapitan Cesarzowej, który nie stronił od niebezpieczeństw, o czym świadczyły liczne blizny na jego ogolonej głowie. Wiedziała jednak, że ten dostojny piracki władca chętnie wysłałby swoich pirackich braci na szubienicę w zamian za obietnicę bezpieczeństwa ze strony Kompanii Wschodnioindyjskiej. Dla niej był po prostu tchórzem i zdrajcą, gatunkiem, którego nienawidziła całym swym sercem.

— A czy ty wiesz kim ja jestem? Nie rozpoznajesz nic? Nawet nie wiesz z kim masz do czynienia, prawda? Pozwól, że wyjaśnię ci nieco twoją obecną sytuację — powiedziała chłodno, powoli zbliżając się do niego, podczas gdy jej miecz przesunął się po jego szyi, w dół ciała aż do klatki piersiowej. — Wystarczy tylko moje słowo, a moi ludzie w mgnieniu oka rozerwą twój statek na strzępy, podobnie jak jak ciebie i twoją załogę. Nie będzie mnie interesować twoje powiązanie z Beckett'em, ani wasze układy. Jesteś tylko jednym z jego szczurów, które mu służą — wycedziła przez zaciśnięte zęby z pogardą, a miecz ani na moment nie zadrżał w jej ręce. — Myślisz, że zdrada innych piratów uchroni cię przed śmiercią, ale prawda jest taka, że jesteś tylko żałosnym tchórzem, który i tak umrze z pętlą wokół szyi.

Sao Feng rozejrzał się nerwowo i wydawało się, że cała załoga Hrabiny nagle zwróciła na niego wzrok, co sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej niespokojny niż kiedykolwiek od lat. Ale w tej kobiecie było coś jeszcze. Coś, co go zaintrygowało. Pociągała go jej siła i upór. Większość kobiet nie miałaby nawet odwagi na niego spojrzeć, nie mówiąc już o grożeniu mu śmiercią.

Jednak zdenerwowało go to, bo wiedział, że w tej chwili był na przegranej pozycji.

— Wkrótce dowiemy się, kto będzie miał pętle wokół swojej szyi, Hrabino — mruknął cicho pod nosem chiński władca piratów, odchodząc od niej, czując się po raz pierwszy od tylu lat tak upokorzony.

Ta arogancka kobieta zapłaci mu za zniesławienie go na oczach wszystkich. Może nawet zrobi to na kolanach przed nim. Tak, chciał zobaczyć ją na kolanach, błagającą o przebaczenie. Ta drobna myśl wywołała na jego ustach niepokojący uśmieszek.

Danielle w napięciu podążała za jego postacią zimnym spojrzeniem, chcąc dodać do rozmowy coś jeszcze, coś innego niż słowa, coś, co bardziej do niego przemówi, jednak powstrzymała się, gdy jej uwagę przykuł wzrok Hectora. Jej twarz złagodniała na chwilę, patrząc w znajome chabrowe oczy mężczyzny.

Barbossa chciał coś powiedzieć, zawołać ją, podejść do niej, a przynajmniej spróbować doprowadzić do ich konfrontacji, by wtedy w końcu wyjaśniłaby mu, co się teraz działo.

Ona jednak szybko odwróciła od niego głowę i odeszła od nich, znikając w tłumie ludzi na Czarnej Perle.

Ta ignorancja i milczenie... To było jak wbicie mu sztyletu w plecy. Może nawet gorzej.

Zazgrzytał zębami, ponownie czując w sobie złość. Złość i irytację, że nie miał pojęcia o sytuacji, w której się znalazł. Hector nienawidził nie wiedzieć, bo oznaczało to, że nie miał żadnej przewagi. Poczuł się jak bezbronne zwierzę, które stanowiło łatwy cel dla łowcy. Niewiedza mogła oznaczać jego śmierć, czego chciał uniknąć jak tylko mógł.

— Co ona kombinuje? — zapytał ciekawsko Jack, wskazując brodą na Hrabinę zajętą rozmową z członkiem swojej załogi.

Jack widział tę całą rozmowę z Sao Fengiem, którego teraz usilnie unikał, by nie zrobił mu znowu krzywdy. Nie mógł jednak powstrzymać swojego zainteresowania, gdy zobaczył, jakim zazdrosnym i pełnym nienawiści wzrokiem Barbossa obdarzył Sao Fenga, kiedy ten odchodził od Dany z uśmieszkiem. Był pewien, że gdyby nie kajdany na rękach Hectora, Sao Feng już dawno zostałby wyrzucony za burtę za choćby to jedno jego brudne spojrzenie na Dany.

Z jednej strony zabawne było obserwowanie, jak zazwyczaj bezduszny Barbossa ma słabość do Dany, ale z drugiej strony było to niepokojące, ponieważ przez to mógł być bardzo nieprzewidywalny. Jack już dobrze wiedział, że uczucia mogą być użyteczną dźwignią przeciwko ich wrogom, ale mogłyby być szkodliwe dla nich, jeśli wrogowie znaleźliby te słabości u nich.

— Dobre pytanie — prychnął ironicznie Hector, z założonymi rękami i wciąż wpatrując się w nią uparcie. Chciał od niej odpowiedzi. Po tym co się wydarzyło... To wszystko nie miało sensu.

Poprzedniej nocy Danielle była jego. Dziś stała się dla niego kimś obcym. Jakby to nic dla niej nie znaczyło, a jednak był absolutnie przekonany, że to nieprawda. Znał ją.

A przynajmniej tak myślał aż do dzisiejszego ranka, kiedy nie obudził się sam.

Jego umysł był tak zdezorientowany jak chyba nigdy dotąd.

Naprawdę potrzebował jasnych wyjaśnień. A może po prostu tak łatwo dał się jej wykorzystać, zbyt bardzo zaślepiony swoimi własnymi pragnieniami, by dostrzec, że wczorajsza noc była kłamstwem? Nie był już pewien...

Nie miał czasu o tym dłużej myśleć, kiedy na morzu wszyscy zauważyli liniowiec Kompanii Wschodnioindyjskiej, którego białe żagle kontrastowały z błękitnym niebem. Jack pisnął ze strachu, chowając się za ramieniem Hectora, gdy zdał sobie sprawę, że oprócz Sao Fenga spotka jeszcze jedną znajomą twarz ze swojej przeszłości.

Endeavour na horyzoncie, Hrabino! — oznajmił jeden z mężczyzn z załogi Carmilli, a Hector był świadkiem, jak szare oczy Danielle podnoszą się, by spojrzeć, zaś jej usta rozciągają się w uśmiechu, gdy dostrzegła znajomy statek Beckett'a.

Bez względu na to, jak bardzo starał się wyrzucić tę myśl z głowy. To Barbossa nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w tym momencie Hrabina była łudząco podobna do swojego zmarłego męża, z tym pewnym siebie i nie zwiastującym nic dobrego uśmiechem.

Wzdrygnął się, w końcu odwracając od niej wzrok.












Czyżby kłopoty w raju? Chyba nie sądziliście, że będzie tak pięknie, co? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top