ROZDZIAŁ XXXXIV
────── ✦ ──────
ROZDZIAŁ XXXXIV: Światło księżyca
────── ✦ ──────
Przez jakiś czas milczeli, gdy szli przez skąpaną w blasku księżyca plażę. Jedynymi dźwiękami były fale rozbijające się o brzeg, szum morza i odległe głosy z obozowiska śpiewanych przez załogi szant. Danielle chciała jakoś rozpocząć rozmowę pomiędzy nimi, ale nawet nie miała pojęcia od czego zacząć. Co miała powiedzieć? Co miało przełamać tę ciszę, która zapadła pomiędzy nimi przez ten cały rok?
Jej umysł wciąż pozostawał w chaosie, a obecność Barbossy obok niej, gdy byli wreszcie sami w niczym jej nie pomagała. Atmosfera wbrew pozorom wcale nie była dla niej taka romantyczna, jak mogłoby się wydawać w pierwszym momencie, było niezręcznie. Danielle czuła się źle w takim miejscu jak to. Być może ze względu na to ile rzeczy przypominało jej się z przeszłości, albo przez samą obecność mężczyzny obok niej. Jego obecność robiła z nią złe rzeczy.
— Twój mąż... zmienił cię. — Barbossa zaczął, ostrożnie dobierając swoje słowa, gdy spokojnym krokiem szli obok siebie. — Wyszkolił na kogoś, kim nie powinna być żadna kobieta — dodał, upijając łyk rumu, po czym podał go Danielle.
Widział jak się zmieniła. Tu już nie chodziło o słowa Elizabeth, że Hrabina była podobno odpowiedzialna za jakiś chaos na dworze królewskim, bo to nie miało dla niego znaczenia. Obchodziło go jednak to, że ona była inna, inaczej się zachowywała i wiele z jej reakcji na niego się zmieniło. Tam gdzie kiedyś mógł ją łatwo podejść, teraz było zupełnie inaczej i natrafił na przeszkodę. Wydawało się, że musiał na nowo szukać u niej jej słabości.
— Ale to zrobił, a ty najwyraźniej się tego boisz — odpowiedziała spokojnie, popijając trochę alkoholu i lekko się krzywiąc, gdy poczuła jego palący smak w jej gardle. Niewiele myśląc, upiła jeszcze więcej z nadzieją, że pomoże jej pozbyć się nerwów.
Zerknął na nią, gdy światło księżyca oświetlało ją takim pięknem, które nigdy wcześniej nie pozbawiło go w taki sposób mowy i zajęło mu moment, nim odzyskał swój głos.
— Nie, nie boję się — odchrząknął, próbując zachować normalny i obojętny wyraz twarzy, pokazać, że nie robi to na nim żadnego wrażenia. — Jestem po prostu zaskoczony, że taka uparta istota, jak ty pozwoliła sobie to zrobić.
Danielle westchnęła ciężko, kierując wzrok w stronę plaży i ciaśniej otulając się płaszczem. Zdawała sobie sprawę, że chciał wyjaśnień. Że chciał wiedzieć, co się stało przez ten czas, gdy go nie było. Co spowodowało w niej zmianę, której nie potrafił zrozumieć.
— Zrobiłam to po to, żeby chronić moich synów — powiedziała poważnie, zgodnie z prawdą. — Po tym, co się działo na Isla De Muerta... on wściekł się. Miałeś rację, okłamałam go wtedy i nie powiedziałam mu, że z wami wypłynę. Nasze szczęśliwe małżeństwo zaczęło się i tak już rozpadać przed urodzeniem Vincenta, kiedy wyruszył na misję do Nassau, pomimo moich próśb, by ze mną został, bo nie wiedziałam czy przeżyję poród. Jego praca zawsze była ważniejsza od nas. Od rodziny, od miłości... od wszystkiego — westchnęła z goryczą w głosie, gdy wspomniała sobie swojego zmarłego męża i jego chore zapędy. — Zakorzeniło się to w nim podczas tych zdarzeń na bezludnej wyspie, podczas jego wykupu mnie. To ja byłam powodem dla którego nie mógł was złapać. To przeze mnie nie mógł zabić piratów, których poprzysiągł wybić do ostatniego z was. Kochał na was polować i zginął przez tę miłość.
Jej twarz była obojętna, ale w oczach dostrzegł jakiś mrok, który mu się nie spodobał. Jej sytuacja z Hrabią Bennett mu się nie podobała od samego początku, bo wiedział dobrze jakim on człowiekiem był. Zawsze, gdy słyszał o ich małżeństwie, miał wrażenie, że wiele rzeczy było ukrywane przed światem, a te słodkie historyjki o nich, były tylko na pokaz. Jak widać, nie mylił się.
— Umarł na morzu, jak każdy żeglarz powinien. — Barbossa wzruszył ramionami, jakby śmierć Hrabiego mało go obchodziła. Tak jakby to była śmierć nędznego i nic nie znaczącego insekta. — Z tego, co mi wiadomo, plotki mówiły, że za każdym razem podczas swoich wypraw odmawiał każdej kobiecie, więc...
Jej drwiący śmiech przerwał jego wypowiedź, co go zaskoczyło. Kiedy na nią spojrzał, potrząsnęła głową i przesunęła dłonią po czole, aby odgarnąć kosmyki włosów, które nieustannie rozwiewały się na wietrze.
— Myślisz, że nie mnie nie zdradzał? Że był mi wierny? — zapytała z gorzkim rozbawieniem na twarzy, gdy patrzyła na niego z litością w oczach, jak matka patrząca na dziecko, które uwierzyło w jakąś głupotę. — Pamiętam, jak przy naszym pierwszym spotkaniu powiedziałeś, że taką jak ja jest łatwo zastąpić. Cóż, miałeś rację. — Wzruszyła ramionami, wzdychając, gdy przypomniała sobie słowa, które wtedy powiedział, które czasami prześladują ją do dziś, a którym kiedyś tak bardzo chciała zaprzeczyć, uważając, że to nieprawda. — Taką jak ja, spotykał w każdym porcie, chętną wskoczyć mu do łóżka, kiedy jego żona samotnie zajmowała się ich synami. Kto wie, czy nie zrobił jeszcze przy tym jakiś bękartów na boku. — Skrzywiła się z obrzydzeniem, zaciskając pięści, by ukryć jej irytację przez tę całą sytuację, w której się znalazła. — Był mężczyzną, to oczywiste, że musiał zaspokoić swoje parszywe potrzeby w każdym burdelu jakim się dało — warknęła, tym razem nie ukrywając swojego grymasu na twarzy, na co Hector uniósł brew.
Wcale się nie spodziewał, że powie to w ten sposób. Nie było w tym żadnej delikatności ani metafory, co do niej nie pasowało. Zawsze starała się zachować spokój, otulając każde słowo złotą otoczkę, aby nikogo nie urazić. Ale teraz po prostu to powiedziała i miała dokładnie to na myśli.
— A kto zaspokoił twoje? — zapytał niespodziewanie, spoglądając na nią z uniesioną brwią.
Danielle zaskoczona rozchyliła usta, prawie się zatrzymując podczas ich spaceru, ale szybko wznowiła normalny krok, udając, że to pytanie nie wpłynęło na nią tak bardzo, a na jej policzkach nie pojawiły się małe rumieńce.
To pytanie zawisło w powietrzu pomiędzy nimi, ale nie odpowiedziała na nie. Jednak nie musiała, bo znał prawdę. Pomimo jej kilku zmian, to wciąż jeszcze potrafił ją przejrzeć na wylot w kilku kwestiach.
Odgrodzeni od jakiegokolwiek widoku innych przez skały i drzewa, wpatrywali się w morze i niebo. Danielle unikała jego wzroku, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy, bo wtedy wiedziałby już wszystko.
Szum morza, odległy śpiew załogi, wszystko to było dla nich nieistotne. Hrabina w końcu przechyliła głowę, zerkając na niego, a księżyc oświetlił jej twarz, sprawiając, że jej oczy zalśniły emocjami, których nigdy wcześniej nie widział u niej i musiał użyć dużej samokontroli, by nie wyciągnąć ręki i dotknąć jej policzka, a potem przyciągnąć jej do siebie.
Chwilę później dostrzegł na jej palcu znajomy pierścionek, gdy jej ręka powędrowała, by odgarnąć za ucho pasmo jej włosów, rozwianych przez morski wiatr.
— Nosisz go — stwierdził z małym zaskoczeniem, wpatrując się w niebieski kamień na jej smukłym palcu. — Cały czas?
— Ja... — zaczęła, ale nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Poczuła, jak jej policzki się rumienią ze wstydu. Odwróciła wzrok, ale jego ręka stanowczo chwyciła jej podbródek, zmuszając ją by na niego spojrzała.
— Dlaczego? — zapytał poważnie, sprawiając, że zaschło jej w ustach, a nerwy przejęły kontrolę nad jej ciałem. Odsunęła się od niego, wyrywając z jego uścisku, próbując zachować obojętną twarz, przybrać jej normalną maskę, lecz na to już było za późno.
— Dlaczego? — powtórzyła cicho, a jej głos załamał się trochę, chociaż bardzo chciała tego uniknąć, by nie pokazać przed nim, jak bardzo ciężko jej było o tym mówić. — Bo to moje przypomnienie. Tego, co ci zrobiłam. To przeze mnie zostałeś zabity. Jack mógł oddać strzał, ale to ja byłam celem. Gdyby nie ja, przeżyłbyś! — Uniosła głos, czując, że emocje powoli przejmują nad nią kontrolę, a jej maska pewności siebie się rozpada.
Barbossa pokręcił głową, przyglądając się jej uważnie, nie wierząc, że ona tak myślała o sobie. Że myślała o sobie, że to wszystko było jej winą.
— Głupia kobieto — wymamrotał, podchodząc do niej, na co ona opuściła wzrok i odsunęła się od niego trochę. — Czy obwiniałaś siebie przez cały ten czas? — Odpowiedziało mu wymowne milczenie, na co westchnął ciężko.
Chwycił jej dłonie i delikatnie przyciągnął do siebie. Nie miała już siły mu się opierać. Nie miała już siły walczyć, wszystkiego było już za dużo.
— A co miałam zrobić? — spytała drżącym głosem. Jego ręce głaskały jej w uspokajającym geście, a ona pragnęła tylko desperacko rzucić mu się w ramiona i rozpłakać. — W jednej krótkiej chwili miałam wszystko, a w drugiej ty umierałeś na moich oczach. Nie to mi obiecywałeś! Straciłam cię! Straciłam przez swoją nieuwagę i głupotę. Jak miałam się nie obwiniać?
— Danielle... — zaczął cicho, ale nie pozwoliła mu się odezwać, gdy spojrzała na niego z łzami w oczach. Jej gardło było zaciśnięte, a to wszystko zaczęło ją już przytłaczać. Nie dawała sobie już z tym rady.
— Umarłeś w moich ramionach do cholery jasnej! — powiedziała to w końcu, dając upust emocjom, które kłębiły się w niej od tak dawna, trawiąc ją od środka niczym śmiertelna trucizna. — Błagałam cię. Błagałam rozpaczliwie każdych bogów, by mnie wysłuchali i oddali cię mi, ale nikt mnie nie wysłuchał! Płakałam każdej nocy, każdej cholernej nocy przeżywałam tę chwilę od nowa, gdy mnie dręczyła w najgorszych snach! Kiedy cię najbardziej potrzebowałam, ciebie tam nie było! Byłam sama! Sama musiałam sobie ze wszystkim poradzić. Sama musiałam wziąć się w garść i próbować żyć dalej, jakby nic się nie stało, jakbym nie była wyniszczona od środka i każdego dnia nie miała ochoty skończyć z tym wszystkim. Nie rozumiesz. Nie wiesz jak to jest. Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy osoba na której ci zależy, przez ciebie ginie!
Jej oddech był ciężki, głos się załamał, a ramiona drżały, gdy wpatrywała się w niego z bólem, który siedział w niej już od tak dawna, który zdążył ją wyniszczyć, chociaż nikt tego nie widział. Nikt nie miał widzieć. Zacisnęła zęby, próbując z całych sił się nie rozpłakać, by nie pokazywać, jak bardzo słaba była, ale nie potrafiła. Nie przed nim.
Hector zawsze potrafił czytać z niej jak z otwartej księgi. Przez ten cały czas, nauczył się jej zachowania, wiedział, co czuła. Jednak to właśnie ta świadomość tego, co czuła przez cały ten czas, sprawiła, że poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu sztylet prosto w serce. Mocno, bez ostrzeżenia i tępy, żeby bolało bardziej, a potem przekręcony kilka razy, by krwawiło jeszcze obficiej.
— Przepraszam — westchnął, spuszczając głowę, czując się okropnie, jak nigdy dotąd, że to przez niego musiała przez to wszystko przechodzić. Nie spodziewał się, że będzie to miało na nią taki wpływ. Nie miał pojęcia, że będzie przez to tak cierpieć. Być może po raz pierwszy w życiu poczuł się tak zawstydzony, a jego piracka duma już dawno zniknęła. Teraz to on czuł winę, że jej to nieświadomie zrobił. — Masz rację, nie miałem pojęcia, że przez to tak przeszłaś.
— Jak mogłeś wiedzieć? — Pokręciła zawiedziona głową. Jej obronna postawa zniknęła, ramiona opadły w zmęczeniu i poddaniu, pozwalając mu zobaczyć, jak bardzo była już tym wszystkim wyczerpana. — Nie było cię. Nawet, gdy wróciłeś, nie interesowałam cię. Tia Dalma powiedziała, że chciałeś mnie odnaleźć, ale wasz pakt cię zatrzymał. Nie wiem, czy jej wierzę, kimkolwiek by ona nie była... — zatrzymała się na chwilę, zamykając oczy, ale nie chciała już kontynuować tematu tej dziwnej kobiety. Spojrzała na niego smutnym wzrokiem, gdy jej głos trochę się uspokoił. Nie walczyła już. Nie było w niej tej dumy, ani chęci walki. Była tylko skrzywdzona tym wszystkim osamotniona kobieta. Nie, nie kobieta. W tamtej chwili wyglądała, jak mała pozostawiona w ciemności dziewczynka, którą wszyscy porzucili. — Gdyby naprawdę ci zależało, tak jak ona to powiedziała, nie zostawiłbyś mnie. — Pokręciła głową, zawiedziona opuszczając wzrok i odsuwając się od niego powoli. — Czy kiedykolwiek w ogóle ci na mnie zależało? Czy kiedykolwiek coś dla ciebie znaczyłam?
To przelało całą czarę goryczy w nim. Ten widok kobiety na której mu tak bardzo zależało, o której ciągle myślał nocami i dniami, tak bardzo skrzywdzonej przez cały świat i która musiała cały czas radzić sobie sama. Zrozumiał w tej chwili, że nawet nie był lepszy od jej męża, bo tak samo jak on, zostawił ją samą, tak jakby wcale mu na niej nie zależało. Jakby nic dla niego nie znaczyła, chociaż było kompletnie na odwrót.
— Zależy mi na tobie! — powiedział w końcu, pozwalając, aby wszystkie słowa i myśli z niego wypłynęły. — Zawsze mi na tobie zależało! Dlatego nie mogłem cię narażać na niebezpieczeństwo. — Podszedł do niej, a w jego niebieskich oczach błysnęły nowe dla niej emocje, których zawsze sobie obiecywał, że nie ujawni, uważając je za słabość. — Dlatego nie może ci na mnie zależeć. Mam wrogów wszędzie. Nie mógłbym pozwolić, by coś kiedykolwiek złego ci się stało. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby ktoś cię skrzywdził. — Mężczyzna chwycił jej twarz w swoje dłonie, desperacko trzymając ją przy sobie, by mu nie uciekła. — Nie zrobiłaś nic złego i nie jesteś mi nic winna. Rozumiesz? Danielle, moja słodka ptaszyno... Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem z własnej, nieprzymuszonej woli by nikt cię nie skrzywdził. W tym oddałem swoje życie za ciebie, aby cię chronić. To była moja decyzja — wyszeptał, a ona nie potrafiła wytrzymać tego wszystkiego i w pełni rozpadła się przed nim. Łzy zaczęły płynąć po jej policzkach, a jej ramiona drżały, kiedy cicho łkała. — Już dobrze, jestem tu przy tobie — powiedział uspokajająco, przyciągając ją do siebie i obejmując ramionami, gładząc jej plecy, gdy ona schowała swoją twarz w jego klatce piersiowej, wciąż płacząc. — Mam cię, ptaszyno.
Jego uspokajający głos, ciepłe ciało obejmujące ją i pozwalające jej przytulić się do niego, były prawie nierealne. Miała wrażenie, że to tylko głupi sen, z którego znowu się obudzi w swojej sypialni i będzie znowu... sama.
— Czemu mnie zostawiłeś? Czemu potem, gdy cię wskrzesiła nie wróciłeś? — zapytała kompletnie zagubionym głosem, jak mała i skrzywdzona dziewczynka, które nie rozumiała czemu ktoś ją opuścił. Czemu musiała zostać całkowicie sama w tym świecie. — Czemu... Ja... Ja nie rozumiem... — jąkała się, pociągając żałośnie nosem podczas jej płaczu.
Powoli odsunęła się od niego i objęła się ramionami, spuszczając wzrok na ziemię. Łzy nadal spływały po jej czerwonej twarzy, a widok ten złamał jego zawsze zimne serce w momencie, w którym na nią patrzył.
Niewiele myśląc, podszedł do niej zdecydowanie i ponownie przyciągnął ją do siebie, obejmując ją ramionami, nie chcąc nigdy więcej jej tak zostawiać. Przeczesał dłońmi jej włosy i zsunął je w dół jej pleców, gdy bezradnie wtuliła się w jego ramię, zamykając oczy. Nie uciszył jej, nie kazał jej powstrzymywać łez i płaczu, wiedząc doskonale, że zbyt długo to wstrzymywała. W milczeniu pozwolił jej wszystko z siebie wyrzucić.
— Są rzeczy, które mają o wiele większą moc nad nami niż byśmy tego chcieli — powiedział cicho, wzdychając z przygnębieniem, gdy wciąż trzymał ją w swoich ramionach. — Zawarłem pakt nie z wiedźmą, ale z boginią morza uwięzioną w jej ciele. Gdybym zrobił to, czego tak desperacko chciałem, nie pozwoliłaby mi nawet wziąć oddechu, ponownie odbierając mi życie. Zgodziłem się na każde jej słowo, w zamian tylko po to, abym mógł cię wreszcie pewnego dnia zobaczyć. Nie sądziłem jednak, że tak to się potoczy i wpadniemy na siebie znacznie szybciej, niż planowałem... — mruknął, krzywiąc się lekko na to wszystko, co się wydarzyło. Nie chciał, żeby ta sytuacja tak wyglądała. Miał plan. Chciał wykonać swoją pracę, spłacić dług, a potem wrócić do niej i... i...
Danielle odsunęła się od niego nieco, by móc spojrzeć na jego pogrążoną w mroku twarz. Nieważne, jak bardzo starał się to ukryć, ona także potrafiła czytać z niego jak z otwartej księgi. Szczególnie w tej chwili.
— Los od zawsze nas na siebie kierował, prawda? Nie ważne, jak bardzo byśmy próbowali od siebie uciec — westchnęła ze zmęczeniem. Smutny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy ostrożnie podniosła rękę, aby dotknąć jego policzka. Nie odepchnął jej, jak mogła się spodziewać. Nie, zamknął oczy na jej przyjemny i ciepły dotyk, delektując się nim i tęsknie przysuwając swoją twarz do jej dłoni. — Tęskniłam za tobą, Hectorze — dodała cicho, opierając swoje czoło o jego i zamykając oczy.
— Ja za tobą też, Danielle — wyszeptał, rozkoszując się jej obecnością, której tak bardzo potrzebował w ostatnim czasie. — Nie masz pojęcia, jak bardzo. Jak bardzo chciałem w momencie w którym znowu zobaczyłem cię...
Nie dokończył, gdy nagle przycisnęła swoje usta do jego, jakby wiedziała, co chciał jej powiedzieć.
Mężczyzna podniósł ręce, aby ująć jej twarz i odwzajemnić pocałunek ze wszystkimi emocjami, które w sobie skrywał, które trzymał w sobie przez cały ten czas, tak samo jak ona. Szorstki zarost jego brody łaskotał jej skórę, gdy go całowała. Łzy wciąż spływały po jej policzkach, ale to nie miało w tym momencie znaczenia. Cała tęsknota, cała desperacja była odczuwalna, gdy dzielili się tym drobnym gestem, który znaczył dla nich o wiele więcej niż mogłyby jakiekolwiek słowa. Znaczył dla nich wszystko.
To było coś w rodzaju oczyszczenia. Zanurzenie się w wodzie, a następnie wynurzenie się w zupełnie innym, nowym ciele, z którego wszelkie zmartwienia chwilowo utonęły w tej wodzie i spłynęły w głębiny.
Jego szorstkie dłonie na jej twarzy, jego usta smakujące morzem i rumem, nim całym, coś, czego w tajemnicy tak bardzo pragnęła, chociaż wiedziała, jak niestosowne to było. Ale ją to nie obchodziło. Nie miało to już dla niej żadnego znaczenia, gdy potrzebowała jego bliskości jak tlenu, żeby nie utonąć ponownie pod wodą tych wszystkich mrocznych problemów, które ich otaczały.
Barbossa przesunął dłonie z jej twarzy na plecy i talię, aby powstrzymać ją przed upadkiem, doskonale wiedząc, jak słaba była w tej chwili, gdy ostatnimi siłami przycisnęła do niego swoje ciało. Nigdy więcej nie chciał pozwolić jej upaść.
Jej miękkie usta, tak słodkie i tak cudowne w dotyku, były czymś, co wcześniej mógł sobie tylko wyobrażać, zastanawiając się, jakie to uczucie, gdyby ją pocałował. Ale było o wiele lepsze od tego, co sobie wyobrażał. Myślał, że już nigdy nie będzie mógł na nią spojrzeć, a to... było coś, na co, jak sądził, nigdy nie zasłużył w swoim złym, pirackim życiu. W tej chwili było to jak najpiękniejsze błogosławieństwo zesłane przez wszystkich bogów, którego nie chciał nigdy wypuszczać ze swoich rąk.
Kiedy w końcu się od siebie oderwali, oddychając szybciej i opierając czoła o siebie, nie mogli powstrzymać się od delikatnych uśmiechów z ulgi, która ogarnęła ich oboje. Danielle wciąż miała łzy na policzkach, które delikatnie otarł opuszkami palców, ale nawet ze łzami i twarzą od płaczu była dla niego najpiękniejszą kobietą na świecie.
— Powinniśmy wracać — wyszeptała, lecz nie poruszyła się ani o milimetr, nie chcąc stracić jego bliskości. — Będą nas szukać.
— Czy tego chcesz? — spytał, unosząc brew i jeszcze bardziej się do niej zbliżył, sprawiając, że mimowolnie przesunęła się do tyłu, by oprzeć o kamienną ścianę za nią. Ręce Hectora powoli przesunęły się, by oprzeć wygodnie po obu stronach jej ciała, odcinając jej drogę ucieczki. Danielle jednak nie myślała w tej chwili o ucieczce.
Atmosfera nagle stała się cięższa i gorętsza. Jego oczy były pełne czystego pożądania i pasji. Jego twarz zbliżyła się do jej. Jego oddech był gorący na jej ustach, kiedy muskał je swoimi. Hector chciał więcej, pragnął jej całej. Chciał jej posmakować. Chciał wszystkiego. Był jak wulkan gotowy do eksplozji. Wystarczyło jej jedno słowo.
Oboje byli na krawędzi przed powstrzymaniem się od zrobienia jednego kroku do przodu i upadku. Oboje chcieli przegrać tę grę, w którą grali od tak dawna.
— Nie... Chcę czegoś innego — wyszeptała, ledwo muskając jego wargi swoimi, co było dla niego niczym prawdziwa tortura, gdy próbował się powstrzymać przed złapaniem jej mocno i przyciągnięciem do siebie. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, co z nim robiła. — Chcę ciebie — odpowiedziała z przekonaniem, będąc pierwszą, która do końca zmniejszyła dystans pomiędzy nimi i znowu go pocałowała.
Tym razem jednak ich pocałunek nie był już tak delikatny. Pojawiło się w nim nowe uczucie. Coś w rodzaju pragnienia, głodu, który trawił ich przez cały ten czas i nad którym nie mogli już zapanować. Potrzebowała go. Potrzebowała go na każdy sposób, w jaki kobieta mogła potrzebować mężczyzny.
— Myślę, że teraz powinniśmy wrócić. Jestem na krawędzi powstrzymania się od dotknięcia ciebie w sposób, który na pewno nie przystałby dla damy takiej jak ty — rzekł poważnie, a jego ręce zacisnęły się mocno na jej biodrach.
— Więc spadnij z niej i dotknij mnie. Chociaż na chwilę pozbaw mnie tytułu, piracie. Zaspokój potrzeby damy, kiedy o to prosi — powiedziała zmysłowym tonem, kładąc dłonie na jego ramionach, tak aby nawet nie myślał o tym, żeby się od niej odsunąć w tej chwili.
Chabrowe oczy Hectora pociemniały na jej słowa, a ona poczuła, jak uginają się jej nogi na ten widok.
— Jak mógłbym odmówić tak pięknej istocie? — szepnął z ustami tuż przy jej uchu, a jego ciepły oddech sprawił, że zadrżała z przyjemności, gdy musnął je swoimi ustami. Serce Danielle zabiło jeszcze szybciej pod wpływem podniecenia, które rosło w niej z każdą mijającą sekundą.
Jego usta rozciągnęły się w przebiegłym uśmiechu, gdy zobaczył, jak jej ciało na niego zareagowało, a potem przyciągnął ją bliżej do siebie, co wywołało u niej słodki jęk, który tylko napędził go do szybszego pozbawienia jej ubrań.
Tej nocy nie wrócili do obozowiska, ale nikogo to nie zdziwiło, dobrze wiedząc, co mogło ich zatrzymać.
Płakałam pisząc ten rozdział. Oj tak. Potrzebowałem wielu przerw, żeby odetchnąć i wrócić, żeby móc go dokończyć i napisać to rozsądnie. Wreszcie jest i mam nadzieję, że was nie zawiodłam, a wy nie jesteście rozczarowani tym, co wydarzyło się w związku Hectora i Danielle i że nie było to sztuczne.
By the way... Następny rozdział będzie miał szczególne oznaczenie. Jeżeli nie przepadacie zbytnio za smutami, możecie go spokojnie pominąć, bo niewiele wnosi do fabuły ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top