ROZDZIAŁ XXXII
────── ✦ ──────
ROZDZIAŁ XXXII: Kompas moralny
────── ✦ ──────
Danielle nie miała pojęcia, kiedy znalazła się pod pokładem, gdzie cała załoga Jacka, w tym Will i Elizabeth, byli zamknięci w swoich celach. Zastała tę dwójkę w dość intymnej dla nich chwili, kiedy chłopak szeptał coś do blondynki, trzymając jej ręce przez kraty, które ich dzieliły.
Wszystkie rozmowy wokół nich ucichły, a oni odwrócili się zaskoczeni do kobiety, która stała przy wejściu, z rękami splecionymi przed sobą, nerwowo bawiąc się obrączką na palcu. Nie chciała zakłócać prawdopodobnie ich ostatniej wspólnej chwili, ale musiała wyjaśnić sprawę z Elizabeth, bo nie dawało jej to spokoju.
Will zmarszczył brwi na jej widok, całkowicie zdezorientowany jej obecnością, podczas gdy Elizabeth skrzyżowała ręce na piersi i uniosła podbródek.
— Czego chcesz? — zapytała dziewczyna zimnym głosem, który sprawił, że Danielle poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.
— Chcę porozmawiać — zaczęła powoli, idąc w jej stronę.
Czuła na sobie wszystkie spojrzenia innych, którzy porzucili swoje dotychczasowe zajęcia, zbyt zainteresowani ich rozmową, a także postacią Danielle, która udawała, że nie nie robili na niej żadnego wrażenia. Zależało jej tylko na Elizabeth.
— Chyba nie mamy o czym, Andromedo. O ile to twoje prawdziwe imię — prychnęła, przewracając oczami.
Kobieta zatrzymała się przed jej celą, pochylając głowę, by spojrzeć na zamek. Gdyby chciała, z pewnością mogłaby go otworzyć. Mogłaby ją wypuścić na wolność, kazać uciekać i zatroszczyć o swoje życie, ale... coś ją powstrzymywało. Nie miała pojęcia, co to było, ale nie była w stanie potajemnie uwolnić dziewczyny, wbrew rozkazom Barbossy, bez względu na to, jak bardzo chciała mu się sprzeciwić.
— Elizabeth... to nie takie proste...
— Że nie umiesz wybrać strony po której jesteś? — Przerwała jej, podchodząc do krat i chwytając się ich ze złością. — Udajesz, że trzymasz moją stronę, ja ci głupio ufam, a ty potem i tak stajesz po stronie Barbossy. Zawsze wybierasz jego stronę, bez względu na to, co by ci nie zrobił. Patrzyłaś obojętnie, jak chciał mnie poświęcić, jak chciał mnie wykorzystać na statku jako ich osobistą dziewkę! Dlaczego?! Myślałam, że jesteś inna niż oni... — powiedziała rozczarowanym głosem, gorzkie łzy błyszczały jej w oczach pod wpływem światła pochodni, ale nie pozwoliła im spłynąć po jej policzkach.
Serce kobiety boleśnie ścisnęło się na ten widok.
— Jestem... Ja po prostu nie mam wyboru... Nie masz pojęcia przez co przechodzę. Gdybym tylko mogła, to uwierz mi, uratowałabym cię, obroniła, ale ostrzegałam cię... Ostrzegałam cię przed przywiązaniem, które może być dla nas zgubne — wymamrotała cicho głosem pełnym bólu, ale Elizabeth tylko potrząsnęła głową na jej słowa, patrząc na nią z czymś w rodzaju obrzydzenia. To ją zabolało, bardziej niż mogłaby się tego spodziewać.
— Mówisz, że nie masz wyboru, ale zawsze jest jakiś inny wybór — odpowiedziała z goryczą, odsuwając się od krat i przestępując kilka kroków do tyłu. — Zresztą i tak nie musisz się już przejmować. Dzięki Willowi będę wolna — dodała pewniej, patrząc na Turnera, który uśmiechnął się lekko. Wydawało się, że nie widzą świata poza sobą, nawet nie zauważając, że czeka ich nieprzyjemny koniec, który zaplanował dla nich Barbossa.
— Dzięki twojemu Willowi, zostałaś skazana na śmierć na bezludnej wyspie — powiedziała w końcu Danielle, która nie mogła już dłużej trzymać tego przed nimi w sekrecie. Powinni mieć czas przed tym, mając świadomość, że ich przyszłość może być inna niż ta, która mieli w planach. — Przez jego nieumiejętności negocjacji umrzesz — dodała, chcąc jej uświadomić ten nieprzyjemny fakt, który sprawił, że dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona, rozchylając usta.
— Nie, kłamiesz... — wymamrotał wspomniany chłopak, niedowierzając w jej słowa.
— Czemu miałabym? — Spojrzała na niego z uniesioną brwią. — Robiłam co mogłam, by Barbossa zmienił swoje zdanie, ale to na nic. Przepraszam Elizabeth — zwróciła się do dziewczyny łagodniejszym tonem, po czym skierowała się do wyjścia, wiedząc, że będzie potrzebowała teraz czasu.
— Nie chcę twoim nic nie wartych przeprosin — odpowiedziała arogancko, przez zaciśnięte zęby. — Może właśnie dlatego cię tak lubi. Jesteś ładna i kłamiesz każdemu. Nie masz serca tak samo, tak jak on. Niczym się od niego nie różnisz. Jesteś taka sama jak on! Tylko, że on jest przeklęty, a ty już taka jesteś! — krzyknęła za nią, chcąc wywołać u niej jakąkolwiek reakcję, która sprawiłaby, że być może wreszcie otworzyłaby oczy i uświadomiła sobie, że popełniła błąd, będąc po jego stronie.
— Elizabeth... — zaczął ostrzegawczo Jack, który dobrze wiedział, że dziewczyna nie powinna iść tą drogą.
— Elizabeth, nie powinnaś... — Dołączył się Will, który zaniepokojony zachowaniem dziewczyny próbował jakoś jeszcze ugasić jej temperament, zanim może dojść do najgorszego, czyli reakcji drugiej kobiety, która mogłaby jeszcze bardziej wpędzić ich w kłopoty jeśli trzymała się strony Barbossy.
— Prawda boli, czyż nie? — zapytała jadowicie Elizabeth, co jednak przelało całą czarę goryczy, jaką skrywała w sobie Danielle, która nagle zatrzymała się w miejscu, patrząc przed siebie odległym wzrokiem.
Brak światła pochodni w miejscu, w którym stała, pogrążył ją w ciemności, nadając jej mroczny wygląd, a jedynie jej szare oczy błyszczały się słabo.
— Zrobiłam, co mogłam — odpowiedziała w końcu szorstko, głosem tak rozkazującym i zaskakującym, że można by ją pomylić z kimś innym. — Mimo, że za każdym razem narażałam się swoim życiem dla ciebie, brała na siebie każdą karę. To prawda, że nie znasz mojego prawdziwego imienia, ani mojej historii, ale dzięki temu jesteś bezpieczniejsza. — Wzięła głęboki wdech, czując jak w jej gardle pojawia się nieprzyjemna gula, ale nie pozwoliła swoim emocjom wypłynąć na zewnątrz. — Jeżeli jednak tak bardzo uważasz, że nie mam serca, to z wielką chęcią naprawdę pokażę ci, jak wyglądam, kiedy go rzeczywiście nie mam. — Odwróciła się w jej stronę, a na jej twarzy malował się czysty chłód i mrok, którym obdarzała jedynie znienawidzonych przez nią ludzi, zwykle tylko w towarzystwie męża, by pokazać, że nie bez powodu jest jego żoną. Elizabeth cofnęła się o krok, po raz pierwszy czując narastający w niej strach. — Kiedy ty będziesz umierać na wyspie, ja zadbam żeby twojemu ukochanemu poderżnęli gardło i jego całą krew przelali na to przeklęte złoto. — Danielle uniosła podbródek, a jej oczy błysnęły niebezpiecznie. — Czy nie tego po mnie oczekiwałaś, Elizabeth? Innego wyboru? — zapytała, drwiąc z niej i unosząc brew.
Elizabeth otworzyła usta, ale nie odezwała się, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Wszyscy milczeli, zbyt zaniepokojeni atmosferą, jaką Danielle sprowadziła w to miejsce.
Uznając, że rozmowa dobiegła końca, skierowała się w stronę schodów na pokład. Miała już dość tego wszystkiego i jedyne o czym marzyła to zrobić sobie choć na chwilę przerwę, by odpocząć. W samotności.
Gdy już miała wyjść, Jack nieoczekiwanie mocno złapał ją za nadgarstek, gdy mijała jego celę i przyciągnął ją do siebie, tak że ich nosy prawie się stykały w bliskiej odległości, która jednak w przeciwieństwie do podobnych sytuacji z Barbossą, nie zmieniła nic w jej postawie. Wciąż oddzielały ich kraty, a on był jej obojętny.
— Po czyjej jesteś stronie? — zapytał cicho, patrząc jej poważnie w oczy. Zerknęła na chwilę na pozostałych, którzy nie słyszeli jego pytania, ale wpatrywali się w nich z zainteresowaniem.
Spojrzała na mężczyznę z pustym wyrazem twarzy, który nieco wybił go z tropu.
— Mojej własnej — wyszeptała tylko i wyrwała się z jego uścisku, opuszczając szybko to miejsce.
Kiedy weszła na pokład, z zaskoczeniem poczuła, jak pojedyncza łza spływa jej po policzku. Szybko ją wytarła, nie chcąc pokazywać innym swojej chwili słabości, ale kiedy spojrzała w kierunku steru, przy którym stał Barbossa i dostrzegła jego przenikliwe spojrzenie, zdała sobie sprawę, że mógł doskonale wiedzieć, co się właśnie stało.
Właśnie odbyła swoją karę za uratowanie Elizabeth.
Danielle nieobecnie wpatrywała się w idącą po trapie dziewczynę, zaganianą przez załogę i zadowolonego z siebie Barbossę, który wpatrywał się w blondynkę z rękami na biodrach, śmiejąc się cicho pod nosem.
— Barbossa, ty parszywy kłamco! — krzyknął gniewnie Will, próbując wyrwać się z uścisku piratów, ale na próżno. Był zmuszony patrzeć, jak jego ukochana, tak jak oznajmiła im wcześniej Danielle, była zmuszona iść po desce. — Miałeś ją puścić wolno!
Hector spojrzał na niego litościwie z uniesioną brwią, mało zainteresowany jego wypowiedzią.
— I dotrzymuję słowa, chłopcze. Zgodziłem się ją puścić wolno, ale nie było mowy o tym gdzie i kiedy mam ją puścić — odpowiedział z rozbawieniem, a załoga roześmiała się, odciągając chłopaka do tyłu, żeby nie wyrwał się i nie skoczył za dziewczyną. — Niemniej, szkoda stracić coś tak pięknego — zwrócił się do Elizabeth. — Więc oddaj mi najpierw tę suknię — dodał, na co załoga wybuchła gromkim śmiechem.
Elizabeth przez chwile mierzyła go nienawistnym spojrzeniem, nim zaczęła rozpinać gorset sukni, by jak najszybciej pozbyć się tego obrzydlistwa od piratów. Kilku z mężczyzn zagwizdało, kiedy zdjęła z siebie bordowy materiał i z pogardą rzuciła go do rozochoconego Kapitana.
— Pasuje do twojego czarnego serca — wycedziła, ale mężczyzna zignorował jej słowa i czule przycisnął policzek do materiału.
— Mm... Jeszcze ciepła — powiedział żartobliwie, parskając śmiechem i rzucając suknię załodze, która znowu zarechotała ochoczo.
Poganiana przez piratów Elizabeth nie miała innego wyjścia, jak tylko iść do przodu i spojrzeć na głęboką wodę morza. Odwróciła się na moment i spojrzała tęsknie na związanego Willa, niezdolnego do zrobienia czegokolwiek, by ją uratować, a potem na Danielle, która spuściła głowę, nie chcąc czuć nieprzyjemnego poczucia winy w sercu. Nie udało jej się.
— Za długo — warknął Bo'sun i mocno tupnął nogą, przez co deska, na której stała, zakołysała się w skutek czego, dziewczyna straciła równowagę i z piskiem wpadła do morza, w akompaniamencie śmiechów załogi.
Coś w Danielle pękło w tym momencie i cała obojętność, którą starała się wykrzesać w stosunku do dziewczyny, została zastąpiona znajomym uczuciem. Troską o życie Elizabeth, która przez krótką chwilę była dla niej kimś w rodzaju córki.
Z całej siły powstrzymała się przed podbiegnięciem do burty i wyskoczeniem za nią, wiedząc, że popełniłaby wtedy błąd. Jej jedyną nadzieją był teraz Jack, który również miał zostać zesłany na bezludną wyspę przez Barbossę.
— Sądziłem, że mamy to już za sobą — powiedział z nerwowym uśmieszkiem, gdy znalazł się na tej samej desce, z której przed chwilą spadła Elizabeth.
— Jack, Jack. — Zadowolony z siebie Hector objął go ramieniem i odwrócił w stronę bezludnej wysepki. — Nie poznajesz? To ta sama wyspa, której gubernatorem mianowaliśmy cię poprzednio — dodał, rozciągając swoje wargi w uśmiechu, kiedy mina Sparrow'a opadła na widok znajomego miejsca.
— Poznaję.
— Może znów uciekniesz w jakiś cudowny sposób — mruknął, wzruszając ramionami. — Chociaż... wątpię — odparł po czym wyciągnął swój miecz i wymierzył nim w Sparrow'a. — Idź — dodał tym razem poważniejszym tonem, a stojący przy nim piraci również wyciągnęli swoje miecze, na co Jack lekko się skrzywił.
Kobieta uznała, że to ostatni moment, by zareagować, zanim były kapitan Perły znajdzie się w wodzie.
— Jack! — zawołała Danielle, przeciskając się przez tłum piratów, by znaleźć się obok zaskoczonego Barbossy, który spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami.
— Przepraszam, Dany, ale nie jesteśmy sobie przeznaczeni — powiedział ze smutkiem. — Ktoś inny jest chyba zbyt zazdrosny. — Spojrzał wymownie na Hectora, który zmrużył oczy. — Poza tym świetnie wyglądasz, pasują ci spodnie — dopowiedział, posyłając jej szarmancki uśmieszek i wskazując na jej strój, który cieszył jego oczy, ukazując mu bardzo zgrabną sylwetkę kobiety.
— Co? — Zamrugała zaskoczona oczami, ale szybko się opamiętała. — Nie! — zaprzeczyła stanowczo, kręcąc głową. — Zaopiekuj się Elizabeth.
Widać było po nim, że nie takiej odpowiedzi od niej oczekiwał. Ona także nie sądziła, że po kłótni z dziewczyną go o to poprosi, ale miała nadzieję, że może w ten sposób złagodzi poczucie winy.
— Zrobię, co w mojej mocy, kochanie — zapewnił ją, starając się, by brzmiało to szczerze.
Zirytowany tą całą sytuacją Barbossa zrobił krok do przodu, powodując, że Jack spojrzał na niego i cofnął się, gdy jego miecz niebezpiecznie zbliżył się do jego piersi.
— Idź, nie powtórzę tego po raz trzeci — wycedził Hector, wpatrując się w niego z nieskrywaną nienawiścią. Sparrow przełknął nerwowo ślinę, spoglądając na jego miecz.
— Ostatnim razem dałeś mi pistolet z jedną kulą — przypomniał mu szybko, a twarz kapitana Perły nieco się rozjaśniła, jakby jakaś okrutna myśl przyszła mu do głowy. Danielle przełknęła ciężko ślinę, obawiając się tego co mógł znowu wymyśleć.
— Święta racja — zgodził się, rozkoszując się swoją władzą nad życiem wroga. — Gdzie pistolet Jacka? Przynieście go — rozkazał swojej załodze, która po chwili wręczyła mu pistolet i miecz poprzedniego kapitana.
— Jest nas dwoje. Dżentelmen dałby nam dwa pistolety — zauważył sprytnie Jack, unosząc palce i próbując jeszcze coś ugrać dla siebie, ale Barbossa miał już dość jego zachowania i stracił cierpliwość.
— Ty możesz być dżentelmenem i zastrzelić damę, a samemu skonać z głodu — odparł kąśliwie, po czym bez zastanowienia wyrzucił rzeczy Jacka do morza.
Sparrow niestety nie miał innego wyboru, jak tylko wskoczyć i zanurkować za nimi, podczas gdy Barbossa zarechotał z satysfakcją na ten widok, a jego załoga również mu zawtórowała. Teraz już nic nie stało im na drodze do zdjęcia klątwy.
Danielle, kręcąc głową, zawiedziona odeszła od nich, by nie wdać się przypadkiem z nim w kolejną kłótnię, na którą nie miała już siły.
— Trzeba było to zrobić — powiedział, podchodząc do niej, późnym popołudniem, kiedy stała oparta o reling i beznamiętnie wpatrywała się w morze. Zatopiona w swoich myślach nie chciała z nikim rozmawiać, więc załoga nie przeszkadzała jej, domyślając się, że to nie był dla niej odpowiedni czas na pogawędki.
— Skoro tak twierdzisz.
Mężczyzna westchnął cicho, słysząc sarkastyczny i obrażony ton w jej głosie. Mógł się tego po niej spodziewać, że nie odpuści tak łatwo tego tematu.
— Danielle, wiesz, co się stało w jaskini — przypomniał jej ostrożnie, zniżając głos do półszeptu, gdy rozglądał się wokół, jakby jego słowa mogły zostać podsłuchane. — Załoga chciała zemsty. Gdybym im tego nie dał, nie jestem pewien, czy byłbym w stanie ich kontrolować, co mogłoby prowadzić do nieprzyjemnej rzeczy. I chociaż jestem pewien swoich umiejętności walki, nie jestem pewien, czy byłbym w stanie cię ochronić, gdyby tak się stało.
— Dlaczego zawsze mi się tłumaczysz po tym, co zrobiłeś? — Spojrzała na niego nagle. W jej oczach dostrzegł głębokie skrzywdzenie i irytację. — Dlaczego nie możesz mi tego na spokojnie wyjaśnić przed tym? Tylko zamiast tego, bawisz się mną i moimi uczuciami... Dlaczego sprawiasz, że znów zaczynam cię nienawidzić? — Pokręciła głową, zaciskając zęby i walcząc z chęcią odwrócenia od niego wzroku. — Mam już tego dość, Hectorze.
— Przepraszam... — wymamrotał ledwie słyszalnie, zamykając oczy i pochylając głowę. — Nie mogę tego kontrolować, a klątwa...
— Wiem — przerwała mu, wiedząc dokładnie, co miał na myśli. — Więc dla naszego dobra, zdejmij ją jak najszybciej, żebyś w końcu odzyskał swój moralny kompas, bo nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam twoje zachowanie.
— Nie masz pojęcia, jak bardzo o tym marzę — wyznał szczerze, nieco zbliżając się do niej. — Chcę tylko móc poczuć twoją obecność obok mnie, a nie zimną pustkę. Chcę w końcu być panem swojego życia, a nie niewolnikiem azteckiej klątwy. To doprowadza mnie do szału.
Ogarnęło ją dziwne uczucie, kiedy wypowiedział te słowa. Coś w rodzaju ciepła, przyjemnego ciepła, które rozgrzało jej ciało.
— Niedługo to nastąpi, ale... proszę, postaraj się mnie nie skrzywdzić przez ten czas. Życzę ci dobrze, ale twoje działania nie zawsze mogą być usprawiedliwione przez twoją klątwę. Tracę zbyt wiele. — Nie mogła na niego spojrzeć, gdy wypowiadała te słowa. Nie chciała widzieć, jego wyrazu twarzy.
Dłoń mężczyzny ostrożnie uniosła jej podbródek, zmuszając ją, by na niego spojrzała. Ale ku jej zaskoczeniu jego twarz była łagodna, jakby ulotniła się z niej cała ciemność i złośliwość, którą zazwyczaj ją obdarzał. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że na krótką chwilę jego klątwa zniknęła i pokazał jej swoje prawdziwe oblicze.
— Obiecuję ci to, ale jeśli coś będzie zagrażać twojemu życiu i będę musiał cię skrzywdzić, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo... Zrobię to — powiedział niskim głosem, jakby jego słowa były jakąś groźbą, a może bardziej ostrzeżeniem.
Kobieta nerwowo przełknęła ślinę, czując dreszcze przebiegające przez jej ciało.
Jego ręka powoli powędrowała do ciemnych kosmyków jej włosów i założyła część z nich za jej ucho, niewinnie muskając jej policzek przy tym ruchu.
Nie ważne, jak bardzo by nie starała się tego ukryć. Pod swoją maską zimnej i obojętnej kobiety, która nauczyła się żyć życiem żony Hrabiego Bennett'a, wciąż była tą samą drobną i kruchą dziewczyną, którą za pierwszym razem spotkał i wciąż łatwo poddawała się emocjom. Mogła się zmienić, ale wciąż widział ten błysk w jej oczach, ilekroć zdarzyło się coś interesującego, co nie miało nic wspólnego z życiem damy. Wiedział, że ciągnęło ją do tego innego życia, którego nigdy nie pozwolono jej swobodnie wybrać. Mógł jej to dać, gdyby o to poprosiła. Nauczyłby ją wszystkiego, co wie, i nigdy nie pozwoliłby, by ktokolwiek ją skrzywdził. Jednak gdyby tylko to było takie proste...
— Nie składaj mi takich obietnic — szepnęła z zaciśniętymi powiekami, czując nieprzyjemne i palące uczucie, które wypełniało ją od środka, utrudniając oddychanie. Nikt nie powinien składać tak wielkich obietnic. — To brzmi zbyt...
— Romantycznie? — zasugerował i uśmiechnął się złośliwie pod nosem.
— Nie... No, może trochę tak — wymamrotała, nieco speszona, rumieniąc się lekko i powstrzymując nerwowy chichot. Wiedział, jak ją zawstydzić. Wiedział już o niej tak dużo. Chciał dodać coś jeszcze, chciał spróbować wywołać na jej ustach ten piękny uśmiech, ale niespodziewanie spoważniała. Jej pięści zacisnęły się, i nie przegapił tego, kiedy spojrzała na swoją obrączkę. — Ale też brzmi zbyt ofiarnie. Nie poświęcaj się dla mnie. Nie w ten sposób — powiedziała poważniej, kręcąc głową i odsuwając się od niego.
Ale powstrzymał ją przed odejściem od niego, mocno chwytając ją za ramię, gdy była gotowa się odwrócić. Zerknęła na niego zaskoczona, nie spodziewając się, że ten ruch niebezpiecznie zbliży ich twarze do siebie.
— Pozwól mi zdecydować, jak chce się dla ciebie poświęcić — oznajmił, puszczając jej ramię i przenosząc swoją rękę na jej włosy, by pogładzić je. Uśmiechnął się lekko, widząc, jak zachowywała się pod jego dotykiem. Och, gdyby tylko mógł ją poczuć... Nie był pewien, czy byłby w stanie powstrzymać się przed wciągnięciem tej chwili w swoje mroczne pragnienia, które ostatnio nękały jego umysł. — Wiesz, że i tak to zrobię, nawet jeśli mi nie pozwolisz — wyszeptał jej do ucha, sprawiając, że mimowolnie zagryzła wargę.
— Wiem... Jesteś najbardziej upartym... — umilkła i westchnęła ciężko, porzucając dokończania zdania. — Dobrze. — Jej twarz nieco złagodniała, a on nadal głaskał ją po włosach, chociaż z każdym dotykiem jego przeklęte serce boleśnie nie reagowało na jej ciepło ani na miękkość. — Ale nie rób nic głupiego — poprosiła cicho, spoglądając mu niepewnie w oczy i odsuwając się od niego powoli.
Pozwolił jej na to przypominając sobie, że nawet jeśliby w tej sytuacji stracił kontrolę nad sobą, to i tak by nic nie zyskał. Mógł jeszcze trochę zaczekać. Jego nagroda była już tak blisko...
— Postaram się, ptaszyno — odpowiedział, niby niechętnie, ale ta odpowiedź była dla niej wystarczająca.
Bez słowa, odeszła od niego, zostawiając go samego ze swoimi myślami, by skryć się w jego kajucie i uciec przed jego przenikliwym wzrokiem, który robił z nią rzeczy, jakich nigdy nie potrafił uczynić żaden mężczyzna.
Barbossa nie był już wtedy świadkiem, gdy za drzwiami maska kobiety pękła, a ona sama zaczęła cicho płakać, w końcu zdając sobie sprawę z tego, że jej serce pragnęło czegoś, do czego nigdy nie mogłaby się przyznać, ponieważ było to dla niej zgubne pragnienie, które mogło zniszczyć cały jej zaaranżowany świat.
Aż mi się chce śpiewać na cały głos Arcade, bo mi tak tutaj pasuje do nich. 😭💔
Rozdział liczy sobie koło 3200 słów, także ja idę teraz odpoczywać, a wy dzielcie się waszymi wrażeniami i może trochę teoriami spiskowymi...? 😏 Zbliżamy się też do końca drugiej części, także w następnych rozdziałach nieco się podzieje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top