ROZDZIAŁ XXVI

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ XXVI: Gdzie człowieczeństwo zanika

────── ✦ ──────



Następnego wieczoru Barbossa podszedł do niej, gdy była zajęta czytaniem książki i przesiadywaniem na schodkach z nadbudówki. Stało się to jednym z jej ulubionych miejsc, ponieważ mogła stamtąd wszystko dobrze widzieć i nie przeszkadzała załodze w pracy podczas podróży.

— Dziś wieczorem zjemy kolację z panną Turner — oznajmił, głosem, który nie znosił żadnego sprzeciwu.

Spojrzała na niego znad stron, podnosząc brwi. Nie widziała Elizabeth, odkąd została zamknięta w jednej z kabin. Z jednej strony najpierw chciała sprawdzić czy wszystko z nią w porządku, a z drugiej jednak uznała, że lepiej dla niej się nie przywiązywać. Gdyby dziewczyna stała się jej słabością, Barbossa miałby wtedy kolejną rzecz do swojej kolekcji dźwigni przeciwko niej. Nie chciała tego.

— Nie jestem głodna — odpowiedziała spokojnie, wpatrując się w niego z lekkim znużeniem. — Pozwolisz, że nie będę ci dziś towarzyszyć — dodała, a potem, nie czekając na jego słowa, wróciła, jakby nic do czytania. Nie miała ochoty na obserwowanie, ale zapewne też branie w kolejnych grach i oszustwach Kapitana w kierunku tej dziewczyny, dobrze wiedząc, że nie będzie w stanie nic zrobić, by to powstrzymać. 

Mężczyzna wyraźnie niezadowolony z jej odpowiedzi, odszedł w sobie znane tylko miejsce. Dopiero, gdy był wystarczająco daleko, wypuściła z ulgą dotąd wstrzymywane powietrze. Po wczorajszej kłótni, mimo że nieco się uspokoiła, nadal nie mogła spokojnie przebywać w jego towarzystwie.

Myśląc o ostatnich wydarzeniach, jej wzrok mimowolnie powędrował na lekko odsłonięty nadgarstek, gdzie pojawiły się żółto-fioletowe plamki, które były jedynie przypomnieniem, że nie dbał o nic poza sobą i swoimi rządzami.

Nienawidziła go za to, że znowu ją zdradził. Choć obiecał jej i zawarł z nią pakt, złamał to wszystko, by znaleźć to przeklęte złoto. Nie chciała być w jego towarzystwie bardziej, niż potrzeba, bo każda chwila z nim stawała się coraz bardziej bolesna. Nienawidziła siebie za to, że przez chwilę znów mu zaufała. Znowu pozwoliła mu zakryć jej oczy chustą kłamstw i pustych obietnic.

— Przepraszam, panie Pintel i panie Ragetti — odezwała się, kiedy dwójka znajomych piratów przeszła akurat obok niej. — Czy moglibyście mi pokazać, gdzie znajduje się kuchnia?

— Oczywiście, Hrabino — odpowiedział od razu szybko wyższy, uśmiechając się w jej stronę, co delikatnie odwzajemniła. 

— Głupku, Kapitan kazał nazywać ją inaczej — przypomniał mu niższy, lekko go szturchając w ramię, by go skarcić. Kobieta powstrzymała chichot na ich zachowanie. Uwielbiała patrzeć na ich małe kłótnie, które były niezwykle zabawne i jako jedne z nielicznych dostarczały jej miłą rozrywkę podczas rejsu. 

— Przepraszam — wymamrotał Ragetti, kiwając głową w przepraszającym geście. — Andromedo, choć za mną. — Wskazał ręką, by za nim poszła, co uczyniła bez słowa, posyłając uśmiech w stronę Pintela, który go odwzajemnił. Nie był to jednak jakiś nieprzyjemny, groźny, który miał w zwyczaju posyłać innym, nie, ten był całkowicie normalnym i szczerym uśmiechem. 

Barbossa, który obserwował ich uważnie ze steru, poczuł w sobie nieprzyjemne, kłujące go uczucie w klatce piersiowej, chociaż nie powinien przez nałożoną klątwę. Było to coś, czego dawno nie czuł... coś, co swoją siła przebijało się przez obojętność i było tak wyostrzone, jak nigdy dotąd. A była to zazdrość.



— Czym sobie zaszczyciłem na tę wizytę od naszego szanownego gościa? — spytał ochrypły głos, kiedy wkroczyła do środka pomieszczenia, które wskazał jej Ragetti. 

— Witaj, ty musisz być Abe — powiedziała, witając się z kucharzem tego statku, który akurat był zajęty mieszaniem czegoś w dużym garnku. Rosły i umięśniony mężczyzna na chwilę odwrócił wzrok od swojej pracy i spojrzał na nią niebieskimi oczami, w których dostrzegła ciepłe ogniki. — Czy mogłabym ci jakoś pomóc? — spytała uprzejmym głosem, podchodząc do niego bliżej, przy okazji zamykając za sobą drzwi, które skutecznie zagłuszyły dźwięki dochodzące z pokładu.

Abe rozbawiony zaśmiał się na jej słowa, a tląca się fajka w jego ustach podskoczyła kilka razy, tak, że przez chwilę obawiała się, że mu z nich wypadnie. 

— Wystraczająco nam pomagasz swoją obecnością — odpowiedział, kręcąc głową i uśmiechając się pod nosem. — Kapitan zdaje się być trochę od niej złagodniał — dodał ciszej, wracając do mieszania w garnku, jak gdyby nic. 

— Czy on? — Uniosła brwi  niedowierzaniu, prychając i kładąc ręce na biodrach. Kiedy podeszła do mężczyzny okazała się być od niego o wiele niższa, niż na początku się spodziewała. Sięgała mu ledwo do ramienia i była pewna, że swoją jedną silną ręką z łatwością mógłby ją podnieść. — Cóż, muszę cię rozczarować, ale przez jakiś czas znowu będzie taki jak wcześniej. Mieliśmy małe spięcie, że tak to ujmę — mruknęła pod nosem, odwracając wzrok na bok, by przyjrzeć się zawieszonym na sznurze ziołom, które się suszyły.

— No cóż — westchnął, ale widać nie przejął się tym za bardzo. Podrapał się po rudej brodzie i wąsach, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. — Hmm... Jeśli naprawdę mi chcesz pomóc, to tam są ziemniaki do obrania, ale nie sądzę, żeby kobieta taka jak ty... — zamilkł zaskoczony, widząc, jak Danielle bez słowa podciągnęła rękawy, siadała na beczce przy wiadrze z nożem i zaczęła wykonywać poleconą pracę. — Coś takiego — wymamrotał do siebie, zaciągając się dymem z fajki.





Oprócz pomocy przy obieraniu ziemniaków, pomogła mu jeszcze w kilku mniejszych czynnościach. Wbrew pozorom, Danielle znała się trochę na kuchni. Gdy się nudziła (co jednak nie zdarzało się często) spędzała tam trochę czasu, doglądając pracy kucharzy w Dahlias House. Abe okazał się być świetnym rozmówcą i oboje odnaleźli wiele wspólnych tematów, przez co bardzo przyjemnie spędzili razem czas. Na chwilę chociaż zapomniała o ostatnich wydarzeniach.

Po gotowaniu, gdy Pintel i Ragetti zabrali jedzenie do kajuty kapitana, wraz z Abe'em usiedli na beczkach w kącie i zaczęła jeść wcześniej odłożoną przez niego dla niej porcję. Oboje beztrosko rozmawiali, a on od czasu do czasu pytał się jej, czy nie przesadził z przyprawami i czy jej smakuje. Ta atmosfera była całkowicie inna od tej, która dotychczas panowała pomiędzy nią, a Barbossą. Ta była ciepła, przyjacielska i niemal sielankowa.

— Nigdy nie spodziewałam się, że Barbossa będzie w stanie zabić Jacka — westchnęła nieco smutna, że ten pirat musiał umrzeć. Wbrew pozorom polubiła Jacka, miał swój urok, którego na początku nie zauważyła przez swoją dumę.  —  Przeprowadzić bunt? Owszem, ale podobno tyle mu zawdzięczał... — zadumała się, wpatrując w pusty już talerz po kolacji. W międzyczasie została także uraczona kilkoma kieliszkami wina, co z przyjemnością przyjęła, wiedząc, że prawdopodobnie tylko to będzie mogło nieco ukoić jej nerwy.

— Barbossa musiał udowodnić, że jest bezwzględny i gotowy myśleć ponad swoimi sentymentami, przynajmniej w tamtej chwili — odpowiedział, wypuszczając kłęby gęstego dymu, który rozszedł się po całym pomieszczeniu. Był to bardzo kojący zapach, ale też niezwykle duszący, przez co było jej coraz ciężej wytrzymać tutaj. — Wiesz... zaakceptowaliśmy go o wiele szybciej niż Sparrow'a. Barbossa nigdy nami źle nie kierował, cholernie dobry nawigator, tak, zawsze dokładnie wie, gdzie jest i czego chce. — Pokiwał głową i pogładził się po swojej brodzie. — Ale Sparrow? Bywał... chaotyczny — rzekł po chwili szukania odpowiedniego słowa. — Zawsze podążał za wiatrami, no i tym swoim cholernym kompasem, który jedynie Bogowie wiedzą, w jaki sposób działał. Ale nasza załoga była bez statku, a Sparrow wiedział, gdzie znaleźć tajemniczą wyspę pełną skarbów, więc oczywiście, że się na to zgodziliśmy.  Ale sposób, w jaki Sparrow kierował Perłą, zirytował Barbossę, co mogłaś sama wiele razy zauważyć, kiedy dochodziło do ich sprzeczek. — Skinęła głową, dobrze pamiętając te wszystkie wymiany zdań, które wcale nie wyglądały, jak rozmowa kapitana z posłusznym mu pierwszym oficerem. — Żadnej organizacji, żadnej dyscypliny... Potem jeszcze to oszukanie przez Hrabiego... To prawdopodobnie przelało czarę goryczy.

Chcesz przeprowadzić bunt?

Czas pokaże.

W jej głowie zadudniły, niczym echo dawne słowa, jakie wypowiedział do niej kiedyś w karczmie. Rzeczywiście czas pokazał. Barbossa zaplanował wszystko odpowiednio i dopiero wtedy zaatakował, nie popełniając zapewne żadnych błędów. 

— Słyszałam, że był wcześniej kapitanem, a potem ktoś mu to brutalnie odebrał. Na pewno nie mógł znieść, gdy ktoś posiadał nad nim władze. Nigdy nie potrafi — wyznała z przygnębieniem, bawiąc się wystającą nitka z jej zielonej spódnicy. 

— Nikt nie lubi, gdy ktoś inny ma nad nim władzę. — Abe wzruszył ramionami. — Ale to, że każdy z nas ma może jakiś wpływ na to, co dzieje się na tym statku i dokąd on płynie, nie oznacza, że ​​nie znamy swojego miejsca. Załoga musi dobrze ze sobą współpracować, a siła statku, aby wytrzymać każdą burzę, czy atak nie leży w żaglach ani w drewnie. — Poklepał jedną ze ścian, uśmiechając się lekko z sentymentem. — To w jej załodze, która jest częścią całości. I Barbossa to rozumie. Chociaż potrafi mieć okropny charakter i wyzywa nas okropnymi wyzwiskami, to jednak zawsze słucha. Sparrow nikogo nie słuchał, tylko słuchał tego, co on uważał za dobre — westchnął, a jego uśmiech opadł. — To go zabiło — Zakończył ponurym głosem, który wywołał nieprzyjemne dreszcze na jej ciele.

Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co musiał przeżywać Jack w swoich ostatnich chwilach życia, skoro Barbossa posłał go na bezludną wyspę z jednym nabojem w pistolecie. Czy czekał na śmierć? Czy sam ją spowodował używając pistoletu? A może jakimś cudem... Nie... Chociaż? 

Może spryt Jacka go uratował? Może nawet zdołał...

Nagle jej rozmyślania przerwał przeraźliwy dziewczęcy krzyk, który sprawił, że Danielle zamarła. Mógł należeć tylko do jednej osoby, co znaczyło, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego. I tego zła sprawcą mogła być tylko jedna osoba. 

Przeprosiła szybko, zaniepokojonego tymi krzykami Abe'a, po czym jak najszybciej popędziła na pokład. Zastał ją widok, który sprawił, że krew w jej żyłach zagotowała się ze złości. Złości oczywiście na Barbossę, który wykorzystał ich klątwę, by ukazać się pannie Turner pod postaciami żywych trupów. 

— Spójrz! — Tam, przy drzwiach prowadzących do kajuty kapitana ujrzała Barbossę, który siłą trzymał przestraszoną Elizabeth, zmuszając ją do wpatrywania się w przeklętą załogę skąpaną w świetle księżyca. — Księżyc ukazuje nasze prawdziwe postacie. Nie jesteśmy żywi, więc nie możemy umrzeć. Ale nie jesteśmy też martwi — powiedział, a w jego głosie wyczuła nutę goryczy. Odwrócił dziewczynę w swoją stronę, co sprawiło, że Danielle odruchowo, zbliżyła się do nich jeszcze bardziej, ale wciąż czekała, co miał zamiar zrobić dalej. — Zbyt długo nie mogłem zaspokoić pragnienia. Zbyt długo głoduję i nie umieram. Nie czuję już nic. — Ciągnął dalej, a jego głos nabierał coraz większego mroku, który po raz kolejny przypomniał Danielle z czym się zmagała. — Ni wiatru na twarzy, ni kropli wody. Ni ciepła kobiecego ciała... — Powoli wyciągnął rękę w stronę Elizabeth, która przestraszona zaczęła się cofać. To jednak doprowadziło, tylko do tego, że jego dłoń znalazła się w świetle księżyca, zmieniając się w szkielet. — Lepiej zacznij wierzyć w historie o duchach, panno Turner — oznajmił, robiąc krok do przodu, by jego cała postać zmieniła się w ten okropny obraz, który za każdym razem wywoływał ból u kobiety. — Jesteś w jednej z nich! 

Wyciągnął butelkę wina, otwierając ją zębami, po czym duszkiem wypił wszystko. Widziała, jak wino spływa po jego odsłoniętych żebrach i reszcie jego kości, zanim upadło na ziemię.

Przerażona tym widokiem Elizabeth sapnęła, po czym przebiegła obok niego i wbiegła do kajuty. Barbossa rzucił pustą butelką o ścianę obok, na której się roztrzaskała, a później z impetem zamknął drzwi i roześmiał się. Załoga mu zawtórowała. 

Wszyscy jednak szybko zamilkli, kiedy ujrzeli powoli idącą w stronę Barbossy Danielle, której twarz była wykrzywiona we wściekłości. Nawet ci, którzy znajdowali się najbliżej niej, odsunęli się nieznacznie, tak jakby dotknięcie jej przez przypadek mogło ich zniszczyć w straszliwych mękach. Na Hectorze jednak to nie robiło zbytnio wrażenia. 

Kiedy znalazła się obok niego, cała ta złość jednak zniknęła, co go zaskoczyło, bo już się szykował na jej kolejne reprymendy, ale nic takiego nie nadeszło. Spojrzała tylko na niego z wyrzutem i rozczarowaniem w oczach.

— Gdzie jest to twoje człowieczeństwo, co? — spytała cicho głosem pełnym zawodu, kręcąc głową i przechodząc obok, by wejść do środka kajuty, gotowa uspokoić tą biedną dziewczynę. 

Zaś Barbossa oszołomiony wpatrywał się w miejsce, w którym zamknęły się za nią drzwi, wciąż nie mogąc wyrzucić z głowy tego spojrzenia. 

Choć nigdy by tego nie powiedział na głos, to... to miała rację. Im dłużej klątwa ciążyła na nim, tym bardziej przestawał odczuwać jakikolwiek związek ze światem żywych, a emocje stawały mu się obce. Tylko ona była jeszcze jedyną cienka liną, która wciąż trzymała go przy człowieczeństwie, tylko dla niej wciąż potrafił to wykrzesać, mimo, że z każdą chwilą coraz bardziej o nim zapominał. Teraz jednak nieświadomie zerwał tę linę, którą już wielokrotnie nadwyrężał.

— Na co się patrzycie, parszywe szczury!? — krzyknął wściekle, przypominając sobie, że przez tę chwilę nikt się nie poruszył ze swoich miejsc. — Wracać do roboty! Im szybciej dopłyniemy, tym szybciej pozbędziemy się tego cholerstwa.

Nie wiedział już, czy mówił o klątwie, czy obecności Hrabiny. Pragnął uwolnić się od obu, wiedząc, że obie te rzeczy mogą go niedługo zniszczyć.











Kurde, powoli przestaje panować nad tą dwójką i robią się dla siebie nieźle toxic... Jak temu zaradzić? *niezręczny uśmiech*


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top