ROZDZIAŁ VII

────── ✦ ──────

ROZDZIAŁ VII: Słodkie życie pirata

────── ✦ ──────


Czuła jak jej całe ciało płonęło. Każda jej kończyna wydawała się być jakby powoli i boleśnie wkładana do ognia. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętała był moment w którym poszła spać, znowu na tej zimnej podłodze i znowu w brygu. Czy zemdlała? A może to był tylko taki nieprzyjemny sen, bowiem nie była w stanie zrozumieć czemu nagle znalazła się na wygodnym i ciepłym łóżku.

Potem to nieprzyjemne uczucie ustąpiło i dzięki bogom, bo nie wiedziała ile jeszcze, by tak wytrzymała. W końcu mogła się obudzić, ale jej powieki i tak wydawały się być, jak z ołowiu. 

Wokół siebie słyszała co chwilę jakieś szmery, a zapach słonej wody wciąż jej przypominał, że znajdowała się na pirackim statku. Coraz bardziej odzyskiwała pełną świadomość oraz czucie w reszcie ciała, ale pomimo to, nie wiedziała, czy bezpieczniej dla niej pozostać śpiącą, czy wstać. 

Spięła się czując na swoich włosach delikatny dotyk palców, które głaskały ją w niemal czuły sposób. Choć sama by tego nie powiedziała na głos, to było to całkiem przyjemne. Szybko jednak przypomniała sobie, że to nie był dotyk kogoś kogo na pewno znała tylko najpewniej pirata.  

— Zabierz ode mnie swoje ręce, Sparrow — syknęła groźnie (pomimo chrypy przez suche gardło), otwierając oczy i spodziewając się, że ujrzy tam Kapitana statku, który ostatnim czasem zaczął się do niej irytująco przystawiać. 

Jakież jej było zdziwienie, gdy nie ujrzała siedzącego obok łóżka Jacka, a...

— Uwierz mi, że on pozwoliłby sobie na znacznie więcej niż tylko dotykanie twoich włosów, ptaszyno — odparł spokojnie Barbossa, nie zwracając uwagi na nią, a na książkę trzymaną w jednej ręce. Danielle chciała już usiąść i go zapewne uderzyć, ale zatrzymały ją kajdanki przypięte do łóżka i jej rąk, skutecznie powstrzymując ją przed takimi ruchami. — Profilaktycznie — dodał, kątem oka spoglądając na jej zdenerwowaną twarz, z małym uśmieszkiem.

— Boisz się, że znowu cię uderzę? — wycedziła, a jej usta podniosły się lekko. Pożałowała tych słów od razu, kiedy je wypowiedziała, bowiem czuła jak jej gardło zapłonęło od bólu.

Pirat prychnął rozbawiony jej słowami i pokręcił przecząco głową.

— Przyznam się, że wtedy nic nie poczułem, a w ten sposób nie uciekniesz — odrzekł, zamykając książkę, której dziewczyna nie zdążyła zidentyfikować, pomimo prób przypomnienia sobie w jakim języku mogła być napisana.

Jej matka i ojciec w końcu zadbali, iż ma znać przynajmniej trzy języki; angielski, łacinę i hiszpański. O ile z łaciną wciąż miała problemy, tak z pozostałymi radziła sobie perfekcyjnie. Nie wiedziała jednak dlaczego jej matka tak nalegała by umiała hiszpański, skoro nie miała z nim nic wspólnego. Cóż, nawet jeśli nie miała z tym nic wspólnego, to miała o jeden język mniej do nauczenia się, gdy Abernathy weźmie jej naukę w swoje ręce. 

Jeśli w ogóle go jeszcze zobaczy.

— Co się stało? — spytała po dłuższej chwili ciszy, wpatrując się jego twarz. 

Mężczyzna westchnął ciężko, jakby nie mając ochoty opowiadać jej o tym. Lekko zaskoczona, dostrzegła w nim przebłyski zmęczenia, jednak nie wiedziała czym miało ono być spowodowane. 

— Jack znalazł cię na ziemi, z gorączką i nie potrafił cię obudzić. Zabrał cię tutaj. — Wskazał podbródkiem na łóżko, na którym leżała, po czym wlepił w nią swój przenikliwy wzrok. Danielle przełknęła ciężko ślinę, czując jak nieprzyjemne uczucie buduje się w niej. — W pewnym momencie myślałem, że nam uciekniesz drogą śmierci, panno Sheldon — mruknął cicho, niemal niesłyszalnie, jakby to co właśnie wyznał miało być sekretem, którego nie powinien zdradzić.

Danielle poczuła jak po jej ciele przebiegają dreszcze, a żołądek robi koziołka. Choć była nieprzytomna, zapamiętała jak echo w swoim umyśle jego słowa, które z jednej strony były groźbą, a z drugiej wydawały się być... prośbą.

Nie waż się nawet umierać, ptaszyno. Jesteś dla nas zbyt cenna, by uciec w ten sposób.

Być może nie była to prośba, ale coś w tym tonie było innego niż dotychczas. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, a może po prostu przez jej chorobę źle odczytała jego ton i znaczenie słów. Być może tak właśnie było. 

— Nie jestem aż tak zdesperowana — odpowiedziała równie cicho, spoglądając w bok, nie potrafiąc wytrzymać spojrzenia jego chabrowych oczu, które zdawały się prześwietlać jej duszę na wskroś. Nie było to nieprzyjemne uczucie, nie, po prostu... dziwne.

— Tak sądziłem. — Uśmiechnął się delikatnie, również odwracając wzrok. — Musisz być zmęczona i głodna — odezwał się po chwili, niespodziewanie wstając z krzesła i kierując się w stronę wyjścia. Danielle niepewnie skinęła głową, co sprawiło, że prychnął. — Zlecę kucharzowi, by ci coś przygotował, a potem Jack przyjdzie przy tobie czuwać. Sądzę, że jego towarzystwo będzie dla ciebie lepsze niż moje. Nim pojutrze dobijemy portu, radzę ci wykorzystać ten czas na odpoczynek — poradził jej, otwierając drzwi i nie patrząc na nią już miał wyjść, gdy jej głos go zatrzymał.

— Dokąd płyniemy? — spytała szybko, wyczekująco wpatrując się w jego plecy.

 Barbossa odwrócił głowę w jej stronę, a na jego twarzy pojawił się mały uśmieszek, który dawał wrażenie, jakby przypomniał sobie coś nad wyraz miłego. Nie sądziła, że będzie w stanie u niego coś takiego dojrzeć, ale jak widać świat coraz bardziej ją zaskakiwał. 

Tortuga. 

Chaos.

Tak tylko można było opisać to przeklęte pirackie miejsce, kiedy tylko Danielle wyszła z kajuty kapitana i spojrzała na rozchodzącą się nocną panoramę miasteczka pełnego piratów, bójek, kobiet, które wydawały się być o wiele inne niż Danielle, a także z niewiadomych powodów, dużej ilości bydła biegającego wolno. Nie mogło też zabraknąć alkoholu, tego czego Danielle nie znosiła i co uważała za karygodny trunek niszczący wszelakie istoty.

Więc to Jack uważał za piękne. Za o wiele lepsze niż zasady nadające ład i porządek. Za miejsce pozbawione jakichkolwiek zasad, gdzie króluje siła i przemoc. Istotnie, było to najpewniej ostatnie miejsce w jakim chciała się znaleźć osoba taka jak ona.

— Witamy na Tortudze, panno Sheldon — rzekł Barbossa, podchodząc do niej i z rozbawieniem w oczach, wpatrując się w jej coraz bardziej skrzywioną twarz, kiedy wpatrywała się w wyspę do której dopływali. 

Wiedziała, że czerpał radość z jej wstrętu do tego miejsca. Wiedziała, że bawiła go jej bezradność w sprawie bycia tutaj. Czerpał satysfakcję, ponieważ ona nie mogła stąd uciec.

To sprawiało, że zapragnęła nawet wciąż pozostać przykutą do łóżka, tylko po to by nie schodzić na ląd. Być może, gdyby udała dalej chorą, to może rzeczywiście by nie musiała tego robić.

— To jak? — Obok nich przystanął Kapitan Czarnej Perły w wyśmienitym humorze, w przeciwieństwie do Danielle. — Nie ma co czekać, trzeba ruszać na ląd! Jestem pewien, że moje piękne panie już tam na mnie czekają — zaświergotał radośnie Jack, po czym zadowolonym krokiem powędrował w stronę zejścia ze statku do szalup, wraz z innymi członkami załogi, który tak samo jak on, też byli zadowoleni z przypływu tutaj.

Danielle chcąc czy nie chcąc musiała ruszyć za nim, ale na chwilę zatrzymał ją jakiś ciężar opadający na jej ramiona. Spojrzała na siebie, tylko po to by zobaczyć brązowy, pobrudzony materiał, przypominający duży szal, który narzucił jej Barbossa.

— Dla bezpieczeństwa i ciepła — wytłumaczył jej, gdy spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Nie możesz wzbudzać swoim wyglądem podejrzeń — dodał jeszcze, zanim odwrócił się od niej i powolnym krokiem skierował się w stronę zejścia do szalup, uprzednio czekając na nią przy burcie.

— Czy nie zakujecie mnie w kajdany? — spytała podejrzliwie, kiedy usiadła w szalupie, razem z Jackiem, Barbossą i jeszcze dwoma piratami, którzy zaczęli wiosłować w stronę brzegu. Przeniosła swój wzrok z ciemnej i mętnej wody na Barbossę, który odwzajemnił jej spojrzenie.

— To by wzbudziło niepotrzebne problemy. Poza tym raczej wątpię, że chciałabyś od nas uciec, gdy będziemy na wyspie, gdzie wiecznie będzie chciał ktoś cię zabić, albo zgwałcić — odpowiedział jej spokojnie pierwszy oficer, wzruszając ramionami, jakby nie było to nic poważnego. 

Po ciele Danielle przebiegły nieprzyjemne dreszcze. Miał rację, jeśli miały jej grozić takie rzeczy, to wolała trzymać się ich. Przynajmniej na razie.

— Z nami nic ci nie grozi, skarbie — dodał pociesznie Sparrow, uśmiechając się do niej i sprawiając, że jej postawa trochę się odprężyła. 

— Jedynymi ci obecnie przyjaznymi osobami, jesteśmy my — mruknął drugi, sprawiając, że jej odprężenie zniknęło. 

— W momencie w którym zaatakowaliście mój statek, do chwili obecnej, jesteście tylko i wyłącznie moimi oprawcami. Nie czuję do was nic oprócz nienawiści — wycedziła, podnosząc dumnie podbródek i rzucając im chłodne spojrzenie.

— Być może, ale kto wie jak nasze relacje mogą się zmienić w przyszłości — rzekł wciąż optymistyczny Jack, sprawiając, że Barbossa przewrócił oczami, a Danielle zapragnęła zrobić to samo. 

Wszyscy zamilkli. Cisza pomiędzy nimi wydawała się być napięta, ale przerwanie jej jeszcze bardziej pogorszyłoby zapewne sytuację. Danielle usilnie starała się wpatrywać w wodę, udając, że jest pochłonięta swoimi myślami, byle tylko nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z piratami. Zaś Barbossa i Sparrow cicho wymieniali słowa, których nie była w stanie dosłyszeć. Jedyne co usłyszała to słowo; "spotkanie".

Spotkanie z kim i w jakim celu?

Nie dane było jej się długo zastanowić, gdy ich łódź dopłynęła i wszyscy zaczęli powoli z niej wychodzić. Danielle miała trochę z tym trudności, ale dzięki uprzejmości jednego z piratów, którego zapamiętała, jako tego cichego, który przynosił jej jedzenie do brygu, stanęła na piasku.

— Dziękuję, panie... 

— Turner — odrzekł kiwając delikatnie głową w jej stronę, a jego spojrzenie spokojnych niebieskich oczów sprawiły, że dziewczyna poczuła się nieco lepiej. Wydawał się być... inny.

— Dziękuję, panie Turner — podziękowała cicho, a pirat posłał jej niepewny uśmiech, zanim odszedł od niej już bez słowa. Danielle w tamtym momencie miała ochotę pójść za nim, ale jej drogę zastąpił Barbossa.

— Ty idziesz z nami — powiedział, sprawiając, że ponownie cały jej lepszy humor, który poprawiła jej uprzejmość Turner'a, odleciał. — Mamy dużo spraw do załatwienia, a za mało czasu — dodał, wskazując głową by szła za nim, co niechętnie uczyniła. Jack dołączył do nich, zrównując z nią kroku, gdy pierwszy oficer prowadził.

— To szaleństwo — wydukała z trwogą dziewczyna, z wielkimi oczami wpatrując się przed siebie, kiedy weszli w główną uliczkę miasteczka. O ile tak można było nazwać to opuszczone przez boga miejsce.

Wszędzie było słychać krzyki, śmiechy, wystrzały z pistoletów, a nawet pijackie śpiewy. Piraci, dziewki, marynarze, czy też inne warstwy ludzi, plątali się tu i tam. Co chwilę dochodziło do różnych bójek z jakiś błahych powodów, które wydawały się być ważne, a wszystko podgrzewał alkohol.

— To prawdziwe życie, kochanie — odparł Sparrow, tym razem idąc pewnie przodem, gdy Danielle wraz z Barbossą szli za nim. Chcąc czy nie chcąc, Danielle przysunęła się do mężczyzny, coraz mniej pewniej czując się w tym miejscu. Czuła na sobie spojrzenie wielu mężczyzn, co jeszcze bardziej nie poprawiało jej poczucia. Barbossa zauważył to, ale tym razem, ku jej zaskoczeniu nie czerpał radości z jej nieszczęścia, tylko bez słowa zaproponował jej swoje ramię, które przyjęła z wdzięcznością. Miał rację co do jedynych przyjaznych osób. Na razie musiała się trzymać ich. — Zaiste nie wie co to rozkosz, ten kto nie oddychał słodkim powietrzem Tortugi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top