|1|

— Cholera, Serge! Ruszaj się szybciej! Ceremonia zaraz się zaczyna! — warknąłem na mojego wkurzającego współlokatora, układając kartki rozrzucone po całym moim biurku. Alfa Eistentein ostatnio mnie nie oszczędzał, ale cóż, taka moja rola.

— Spokojnie, Gerr. — Uśmiechnął się leniwie. — Przy twoim tempie chodzenia zdążymy tam dojść dwa razy.

Przewróciłem oczami na jego lekceważącą postawę i zignorowałem to, jak mnie nazwał. Byłem ostatnimi czasy drażliwy niczym samica, zdenerwowany brakiem postępu w sprawie, którą się zajmowałem. Cholerna Trzynastka! Bez słowa otworzyłem drzwi i trzasnąłem nimi, rzucając mu tylko przez ramię polecenie, by zamknął później dom. Zatrzymałem się przy furtce odgradzającej naszą posesję i zrzuciłem ludzką skórę. Jako beta nie mogłem pozwolić sobie na spóźnienie. Co nie znaczy, że nigdy tego nie zrobiłem... Ale nie tym razem. Alfa wyraźnie dał mi do zrozumienia co mnie czeka po kolejnym nie dotarciu na czas na Ceremonię. Wytężając siły w kilka minut znalazłem się w centrum Alcarne – głównej siedziby Alfy Pierwszej Watahy i, co ważniejsze – miejsca rezydowania Rady Trzynastu. Z nastaniem każdego Nowiu, do miasta zjeżdżali się wszyscy Przywódcy oraz inne co ważniejsze osobistości. A wszystko to po to, by z Serca zaczerpnąć życiodajnej Mocy – siły, która zespajała wspólnotę, wspomagała naszą magię i pozwalała panować nad swoimi zdolnościami. Bez niej bylibyśmy jedynie bandą zwierząt, nieustannie walczących ze sobą. Kiedy przybyłem na miejsce, większość już tam była, oprócz Alfy Trzynastki – tradycyjnie. Rufus Keller lubił się spóźniać, tylko po to by na jego przybycie patrzyli wszyscy. Tłum ludzi kołysał się i szumiał jak kolorowe morze, hipnotyzujące opalizującymi barwami – a było co podziwiać, w końcu każdy chciał się popisać przepychem i bogactwem swojego stada. Oprócz Alf i ich bet oraz ewentualnych partnerów na Ceremonię stawiło się sporo magów, wojowników i mędrców. Z każdą minutą hałas wzmagał się, gdy obecni zaczynali się przekrzykiwać i kłócić między sobą. Wystarczyło jednak, by Frank Eisentein podszedł do mównicy i cichym chrząknięciem przypomniał o swojej obecności. Nie zrozumcie mnie źle – nie był osobą, której się bano, lecz samą postawą i spojrzeniem bystrych szarych oczu wzbudzał respekt. Zgromadzeni zaczęli szybko i sprawnie zajmować miejsca i po chwili w ogromnej Sali Serca zapadła cisza. Ja także znalazłem fotel podpisany moim nazwiskiem i opadłem na miękkie siedzenie w pierwszym rzędzie, mając doskonały widok na starszego Przywódcę.

—  Nie będę się rozwodził nad mową wstępną — zaczął — wszak nie spotykamy się tu pierwszy raz. Moja jedyna prośba kierowana jest do Alf — proszę was o przybycie na zebranie, które odbędzie się zaraz po Ceremonii. Zostaniecie odpowiednio pokierowani później. Teraz nie zostaje mi nic innego...

— Witajcie! — Od drzwi wejściowych doszedł wszystkich tubalny głos. — Wybaczcie spóźnienie, moi drodzy. Jak zwykle kłopoty w podróży. — Rufus Keller teatralnie otrzepał klapy podróżnego płaszcza, po czym z gracją zajął przypisane mu miejsce, po drodze zaczepiając kilka osób.

— Jak już mówiłem — wznowił swoje przemówienie Eisentein, zaciskając usta w wąską linię — Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić was na otwarcie kolejnej, dziewięćset dziewięćdziesiątej czwartej już Ceremonii!

Za plecami mężczyzny rozwarły się złocone wrota, prowadzące do Serca — magicznej otchłani, która dawała nam Moc.

***

Oczarowany opuściłem komnatę, wciąż wpatrując się w wirujące w powietrzu złote drobinki, nadające magicznego klimatu. Widziałem to wszystko na własne oczy już tyle razy, a za każdym kolejnym fascynuje mnie to tak samo. Zadowolony i pełen energii miałem już udać się do domu, kiedy nagle poczułem czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Zdziwiony odwróciłem się i spojrzałem prosto w oczy Alfie. Natychmiast spuściłem wzrok, by nie okazać mu lekceważenia, lub co gorsza, nie pomyślał, że wyzywam go na pojedynek.

— Dzisiaj ty również będziesz uczestniczył w zebraniu Alf, Cordova — oznajmił mi, po czym natychmiast odszedł.

Eh, bien. Zebrania Przywódców zazwyczaj były czymś całkowicie niedostępnym dla innych, nawet bet, więc powód, dla którego mnie wzywa musi być wyjątkową sprawą

***

Stanąłem na baczność w rogu sali, chowając się w cieniu i uważnie lustrując przybywających Przywódców. Oni również na mnie patrzyli. Niektórzy z niechęcią, inni niedowierzaniem, a jeszcze kolejni z ciekawością wypisaną na twarzy. Nie codziennie na ich nadzwyczajnych spotkaniach znajduje się beta. Zabrakło natomiast trzynastej osoby – Keller nie pojawił się, niepoinformowany przez nikogo. Każdy sprawnie i po cichu zajął miejsce przy okrągłym stole, niczym u króla Artura, ponieważ jedno miejsce stało puste.

— Zebrałem was tutaj w sprawie dotyczącej Trzynastej Watahy — zaczął Frank bez owijania w bawełnę. — Możecie być zdziwieni, dlaczego w takim razie nie ma z nami Rufusa, ale w głębi każdy z nas wie, że powód jest jeden – nikt, kto wstąpi na teren Trzynastki, nie wraca. Ludzie nazywają ją Piekłem. Nie tym powinna być Wataha, każdy z nas dobrze to wie. Tymczasem Keller pojawia się na każdej Ceremonii jak gdyby nigdy nic, bez bety i bez partnerki. Musimy dowiedzieć się, o co chodzi. Moi ludzie od miesięcy pracują nad zgromadzeniem jak największej liczby informacji na temat tego miejsca, ale to nie wystarcza. — przerwał na chwilę, popijając wodę z plastikowego kubeczka, na co natychmiast podniosły się głosy protestu.

— Sam wysyłasz tam zdrajców! — zarzuciła mu kobieta o ostrych rysach i czarnych jak noc włosach.

— Od lat nikt nic z tym nie robi! — prychnął mężczyzna po drugiej stronie stołu. — Dlaczego więc teraz?

I tym podobne. Zdania były podzielone, niektórzy uważali, że po latach tajemnic czas zmusić Rufusa do mówienia, inni oponowali, argumentując swoją postawę istotnym faktem braku innego miejsca gdzie można by zsyłać przestępców. Gwar nie cichł, a poważne Alfy zachowywały się jak przekupki na targu. Ponad ten cały harmider wybił się gardłowy pomruk Przywódcy Jedynki, znowu wprowadzając ciszę.

— Rozumiem wasze obawy, ale musimy dowiedzieć się co konkretnie dzieje się w Trzynastce. Odkąd objąłem rządy, a nie było to aż tak dawno, powoli dążyłem do realizacji tego celu.

— I co jest twoim rozwiązaniem? — spytał sceptycznie siwiejący jegomość w garniturze, mierząc Eisenteina spojrzeniem pełnym zwątpienia.

— Nie co, lecz kto. — Alfa popatrzył na mnie z dziwnym błyskiem w oku, który nie wróżył niczego dobrego.

Przełknąłem ślinę, starając się wyglądać poważnie i profesjonalnie, gdy stanąłem przed jego obliczem.

Oh, merde.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top