5. Now You're Gone
Oni już czekali. Te kilka dni minęło zadziwiająco szybko – w dużej mierze polegało na unikaniu siebie nawzajem i powstrzymywaniu od wszelkiego rodzaju konwersacji. Krzątaliśmy się w kuchni, Gregor starał nieudolnie porozmawiać z Leo, a potem ja udawałam tę "dobrą ciocię". Może faktycznie Schlierenzauer tego potrzebował – dziecka, które pomogłoby mu ruszyć naprzód.
– Kupiliśmy kwiaty, ciociu – powiedział tym swoim uroczym, dziecinnym tonem Leo.
Wreszcie się uśmiechnął, a ja pokiwałam głową. Wciąż unikałam wzroku mężczyzny, który teraz stał na przedpokoju z czymś na rodzaj smutnego uśmiechu.
***
Tydzień później
Równy tydzień. Minęło siedem dni, odkąd poczułam, że jest znacznie gorzej niż dotychczas. Siedem dni od rzekomego odpoczynku, z którego nie skorzystaliśmy. W ciągu stu sześćdziesięciu ośmiu godzin zdążyłam być wściekła na siebie, płakać, znów się załamać, pójść z Leo jedenaście razy na plac zabaw, zaszyć się w kuchni i spróbować coś ugotować, a do tego tylko trzy razy porozmawiać z Gregorem. Kończyło się fiaskiem.
***
– Gabi, jesteśmy dorośli, nie mamy szesnastu lat, a prawie trzydzieści – rzucił. – Ja też się cholernie boję. Przeraża mnie ta perspektywa, ale damy sobie radę.
– Powtarzasz to, jakby te słowa coś zmieniły. Nie wiemy co z zawodami i z Leo. Nie chcę, żeby to było kolejnym problemem.
Robiło się późno. Leżeliśmy na łóżku przy otwartym oknie, czekając aż wlecą kolejne komary. Patrzyliśmy na tę cholerną skocznię, wiedząc, że czas dobiega końca i zostaniemy zmuszeni do wyjazdu na zgrupowanie. Walizki już czekały przygotowane w kącie. Pozostawało jedno, zasadnicze pytanie: co z Leo?
– Uważasz ciążę za problem?
Widziałam jak głos się mu napina i zdawałam sobie sprawę, że temat powoli zaczyna ciążyć. Ręce mi drżały. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć na zadane pytanie, bo wiedziałam, że oczekiwał innych słów z moich ust.
– Po prostu się boję.
***
Sam przyjazd wydawał się niezłą odskocznią do świata sportu. Powrotem do tego, czego ja i on potrzebowaliśmy – pracy. Skoków. Jednak wysiadając na hotelowym parkingu, zwątpiłam. Zaczynaliśmy nowy letni sezon, a paparazzi nie brakowało. Każda hiena zamierzała dowiedzieć się czegoś więcej, a przy tym roztrząsać temat sprzed sześciu miesięcy. Ich nie obchodziły emocje ani tym bardziej nasze zdanie. Kamery śledziły nas już od samego centrum Innsbrucku. Kiedy dojechaliśmy do budynku piętrzącego się w górę, robiło się tylko gorzej. Aparaty kręciły się wokół naszego samochodu, nie pozwalając wysiąść. To był drugorzędny temat – ja i Gregor: osoby, między którymi zaiskrzyło podczas obecnego sezonu. Brzmiało niezwykle tandetnie. Dopiero, gdy przyszedł ochroniarz, wszystko zadziało się dosyć szybko. Dziennikarze musieli odejść na bok. Jednak nic nie mogło ujść na sucho, gdy na przednim siedzeniu siedział drobny blondyn rozglądający się na wszystkie strony świata. Gregor zacisnął zęby, kiedy tylko został zmuszony do wyjścia. On zajął się naszymi bagażami, a ja Leo.
– Muszą tu stać? – pytał czterolatek.
Cyrk nakręcał się na nowo. Byliśmy pod ostrzałem. Mogłam się założyć, że kolejne artykuły brzmiały: Schlierenzauer ma dziecko? Adopcja?
To już przestawało interesować. A przynajmniej powinno przestać. Z trudem przełykałam ślinę, słysząc krzyki ludzi stojących tuż pod hotelem. Nie było obelg, a ciągłe pytania związane ze śmiercią Stefana albo intymnych relacji pomiędzy mną a Schlierenzauerem. Przymknęłam oczy, a potem szybkim krokiem, osłaniając siebie i młodego, przekroczyliśmy próg hotelu.
Michael zamierzał pojawić się o tej samej godzinie, co my. Wszystko zmierzało do jednej rzeczy – potrzebowałam rozmowy. Rozmowy z kimś, kto nie zamierzał prawić o tym, że macierzyństwo to cudowna rzecz. Zamierzałam spotkać się z tą pieprzoną Kylie Maier i wygarnąć jej wszystko, co do tej pory zrobiła. A właściwie, czego nie.
– Mnie też atakowali – przyznał blondyn, wpatrując się szybę.
Jak dotąd, to szkło budowało mur z dala od natrętnych fotografów i reszty pisarskich hien. Zamierzaliśmy usiąść na kanapach i czekać aż zjawi się reszta kadry, żeby rozpocząć prawdziwą rozmowę na temat programu zgrupowania oraz chłopca, który z pustym wzrokiem, wbitym w szybę opierał się o poduszkę, co jakiś czas biorąc do rączki herbatnika z mojej torby.
– Uciekłeś? – zapytałam Michaela bez większego przekonania.
Nie zamierzałam zaczynać tematu związanego z tym, że się wygadał. Że nie skłamał w kwestii testu ciążowego. Zresztą, nie miał jak. Teraz, znów wyglądał na nieco przygaszonego. Pomimo lata, wcale się nie opalił. Wyjechał z bratem na wakacje do Tajlandii, ale nie chciał opowiadać o tym, jak się mu podobało, czy co takiego zwiedził.
– Nasłuchałem się przy tym milionów teorii spiskowych o tym, że może Stefan tak naprawdę nie umarł. – Uniósł znacząco brwi. – Ich niezdrowo pojebało.
Michael nie przeklinał, chyba, że robiło się źle lub trafiał się taki moment, jak ten. Pokręcił głową z niezrozumieniem, a potem spojrzał na Leo. Uśmiech wrócił – oczywiście ten udawany.
– A wy? Dojechaliście razem? Gdzie Gregor?
Wzruszyłam ramionami albo też westchnęłam. Ten problem trzymałam dla siebie w prawdziwym odosobnieniu. Następowało to niezwykle szybko, ale Hayboeck i tak wiedział, że coś się dzieje. Ten jego wzrok wyłapywał każdą moją wątpliwość.
– Wnosi bagaże. Tak mi się wydaje – stwierdziłam, dopóki nie zobaczyłam, jak mężczyzna wchodzi, ale nie sam.
Ciemnowłosa, długonoga kobieta szła tuż obok niego, trzymając swoją własną, nieco mniejszą walizkę. Znałam ten uśmiech aż za dobrze – sztuczny, pełen pogardy dla innych, pociągnięty szkarłatną szminką.
Niech ktoś powie, że to kolejny żart. Wybryk natury.
– Wy...? – Jego wzrok wyrażał jedno, a słowa drugie.
Na nosie kobiety tkwiły ciemne okulary, a ona sama ubrana była w dżinsowy kombinezon, który ledwie sięgał za jej pośladki. Szczupłą, opaloną dłoń opinała obręcz złotawych bransolet. Paznokcie zostały pomalowane na neonowy, żółty kolor. Wyglądała jak osoba żywo wyjęta ze słonecznej Hiszpanii, ale nie do jasnej cholery ze zgrupowania kadry austriackiej w zimnym Innsbrucku.
Rozmawiała o czymś z Gregorem, śmiejąc się pod nosem, na co tylko uniosłam jednoznacznie brwi.
Tkwiłam w jakiejś symulacji?
– Muszę się czegoś napić. Nie, nie obchodzi mnie to, że jestem w ciąży – mruknęłam w stronę blondyna, który wyglądał na równie zaskoczonego co ja.
Czy czekaliśmy na kolejne osoby? Nie sądziłam. Tępo patrzyłam na ich postacie, które wcale nie zmierzały w naszą stronę. Schlierenzauer odstawił walizki, a następnie ruszył w stronę windy, prosto za drugą Maier.
– Widział ktoś z was Grego... o, cześć mały.
Symulacja. Pieprzona symulacja.
Michael Hayboeck podążał wzrokiem za Manuelem Fettnerem, tym razem zupełnie nowym człowiekiem i to bez brody do końca szyi. Wiedziałam, że nie minie chwila, a zacznie dopytywać o to, gdzie jest jego przyjaciel i dlaczego jeszcze tutaj nie przylazł, a ja nie będę w stanie mu na wszystko odpowiedzieć. Najprawdopodobniej spojrzę na niego posępnym wzrokiem i każę poszukać Schlierenzauera. Nie obchodziły mnie wyjaśnienia.
I gdzie do cholery jest zaufanie?
– Co to za pan... – zapytał szeptem Leo, wlepiając we mnie swoje czekoladowe tęczówki.
Chłopiec nie mówił jeszcze wyraźnie, ale Manuel zdążył zrozumieć każde słowo, jakim ten się posłużył. Głaskałam młodego po głowie, dopóki nie poczułam, że w zasadzie nie jest najlepiej. Może z powodu ciąży, a może po prostu było mi zwyczajnie przykro, bo nie miałam podstaw do osądzania Schlierenzauera.
Gdzieś przed oczami migało mi jego stare odzwierciedlenie, które starałam się odsunąć jak najdalej. Nieskutecznie. Starałam się uwierzyć, że się zmienił. Przecież tak było. Powinno być.
– Jeden z najlepszych sportowców na świecie, zdobywca złotego Leonidasa, mistrz świata, zwycięzca Raw Air, Pucharu Świa...
– Pogrążasz się – zauważył blondyn, siedzący tuż obok. – Gdzie Pointner, Aschenwald, Huber i reszta sztabu?
– Zapomniałeś o Hoerlu.
– Jakby to coś zmieniało. – Wywrócił oczami. – Czekamy tu jak kołki i nikt nie wie, gdzie jest trener. Czy on w ogóle pamięta o tym zgrupowaniu? I gdzie Kylie?
Drzwi obrotowe po raz kolejny się otworzyły, lecz, cóż... nie, nie przeszła przez nie młodsza siostra Maier ani nawet Alexander Pointner z resztą swojej załogi. Dzisiejszy dzień wydawał się żywym żartem, do którego dołączyła zupełnie inna nacja.
Fettner przyłożył dłoń do ust, żeby tylko nie parsknąć śmiechem, a Michael podobnie jak ja zastanawiał się, co u diaska leży u podnóży takiego braku organizacji. Gdzie reszta? Trener nigdy nie zgodziłby się na podwójne zgrupowanie. Nigdy nie pozwoliłby Słoweńcom przyjechać do Innsbrucku wtedy, gdy zamierzaliśmy omówić ostateczną strategię. Co do cholery...?
Najpierw Timi Zajc, a potem kolejno Domen Prevc i Anze Semenic rozmawiający z Tilenem Bartolem ustawiali się pod ścianą, bo jedynie tam zostało miejsce. Czekali aż Gorazd Bertoncelj przyjdzie łaskawie do recepcji i poprosi o karty do pokoi dla swoich podopiecznych. Oni w przeciwieństwie do naszej reprezentacji mieli na kogo liczyć.
– Co oni do kurwy nędzy tu robią? – zapytał nieco głośniej brunet, przypatrując się całej reprezentacji, która wesoło się śmiejąc, krzyczała coś do siebie nawzajem.
– Wyrażaj się – mruknął blondyn obok, przenosząc wzrok na czterolatka. – To jakaś parodia. Kto kazał im tu przyjechać? Ktoś pozamieniał terminy?
Przez ten cały czas mój wzrok skupiony był na jednej osobie. Osobie, której nie widziałam od końca sezonu w Planicy. Tam zamieniliśmy ostatnie paręnaście słów.
***
Planica Planica
snežna kraljica.
Le kdo je ne pozna
lepoto iz snega.
Piwo, zapach sushi, grillowanych oscypków czy kiełbas były tylko początkiem całodniowej zabawy. Wszyscy się żegnali. Wszyscy starali się udawać, że już jest w porządku, mimo, że do tego stanu jeszcze wiele brakowało. Przy Velikance postawiono jedenaście drewnianych krzyży. Jedenaście martwych osób, o których nikt nie zamierzał zapomnieć. Osób, które zginęły niesprawiedliwie. Ich czarno-białe zdjęcia znajdujące się tuż przy tych drobnych konstrukcjach bolały jeszcze bardziej.
Zbyt wiele czasu poświęciłam na rozmowy z psychologiem, żeby teraz znów odtwarzać te wydarzenia, jedno po drugim. Wpadać do niekończącego się wiru strachu.
W Planicy z reguły świeciło słońce, a każda ze zgromadzonych tu osób nosiła podkoszulek. To nas nie ominęło. Każdy paradował w t-shircie lub delikatnej bluzce. Jednak pomimo pogody i nastrojów kibiców, czuliśmy się inaczej.
Andreas Felder i Stephan Leyhe uciekli. Nikt ich nie znalazł. Wellinger rozpoczął rehabilitację, a ja czułam niepewną radość związaną z końcem sezonu. Z początkiem czegoś nowego. Gregor poprawiał się w skakaniu i szło mu całkiem dobrze. Potrzebowaliśmy czegoś nowatorskiego i możliwe, że sposób, który znaleźliśmy, zaczął przynosić skutki. Spacerowałam, więc pomiędzy stoiskami, mając nadzieję, że zaraz znajdę mężczyznę. Razem z resztą drużyny poszli się przebrać. Na ten czas zostałam sama, rozglądając się. Widząc, jak jedna z postaci gwałtownie zbliża się w moją stronę.
– Powinnaś spróbować sushi – odezwał się wreszcie. – Jeszcze nie zdążyłem się nimi otruć.
To był kolejny powód, dla którego cieszyłam się, że nastawał koniec. Bałam się spojrzeć Anze w oczy. Bałam się powiedzieć mu, że cholernie przeraziłam się, kiedy zabrano go do więzienia. Wpatrywanie się w błękit jego oczu zdawało się być tak samo niebezpieczne, jak skakanie z Velikanki. Mężczyzna wrócił do skakania tak szybko, jak tylko się dało. Nie wniósł pozwu, a wszystko skończyło się dla niego dobrze.
– Jeszcze – odparłam, wbijając wzrok w śnieg. – Gratuluję podium. To był świetny skok, Anze – dodałam, uśmiechając się blado.
Przecież nie wszystko mogło minąć ot tak. Nikt nie zamierzał na to pozwolić. W pewnym sensie obwiniałam się o to, co się wydarzyło. O to, że wtedy, podczas Turnieju Czterech Skoczni zabrano mężczyznę. Oskarżono o morderstwa.
– Waszej drużynie też dobrze poszło. Może nawet lepiej niż dobrze.
I... cisza. Miarowa cisza pośród śmiechów, zapachów grilla, mięsa i wysokoprocentowych trunków. Tak pachniała Planica, a nie nasza rozmowa. Ona natomiast została przepełniona niepewnością i konsternacją.
– Dziwnie się z tym czuję – przyznał, przerywając coś, co wydawało się wystarczająco niezręczne. – Zawsze to Peter wyznaczał nam ścieżkę i prowadził nas przez te... przez większość zawodów. Teraz to Domen łączy nas w jakąś głupią całość. Nie wiem dlaczego, ale... – tu zdążył się zaśmiać pod nosem, próbując przerwać passę naszego całkowitego pogrążenia. – Czuję się inaczej bez nas. Chyba dużo się zmieniło.
My.
To też brzmiało inaczej. Wtedy był zły – rozgniewany, gdy się żegnaliśmy.
– Tęsknię za tobą – powiedział, zagryzając wargę. – Chyba nie powinienem tego mówić. Przepraszam.
***
– Proponuję butelkę dla naszych dwóch drużyn. Wyzwanie dla Semenica takie samo, jak poprzednio. Ktoś przeciw?
Fettner rozmawiał. Michael słuchał. Leo bawił się swoimi drobnymi palcami. Ja wpatrywałam się w błękit Jego oczu, mając naiwne wrażenie, że tylko on był w stanie to wszystko wytłumaczyć. Wiedział. Znów stykaliśmy się na pozór niewinnymi spojrzeniami. Jego włosy jak zwykle leżały niepoukładane, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Przynajmniej do pewnego czasu.
– To, gdzie jest Gregor? – zapytał po raz kolejny Fettner.
– Wyszedł gdzieś z siostrą Kylie.
Nie tylko on się zdziwił. Teraz to wszystko wydawało się chlebem powszednim. Każdy kłopot budził się na nowo. Jego spojrzenie mówiło jedno, robiło drugie, a myślało trzecie. Wreszcie podniósł się z sofy, mówiąc, że za chwilę wróci.
– No przecież ja go zapierdolę – mruknął, zanim nie zatrzasnął się w windzie.
My mogliśmy tylko siedzieć i czekać. Czekać na cud, czyli tak zwaną resztę kadry. Mijały minuty, napięcie nie przechodziło. Odliczałam sekundy, czekając aż mężczyzna wróci. Aż może coś drgnie, pomimo problemów, jakie ze sobą nieśliśmy.
– Na pewno zaraz przyjdzie – westchnął blondyn. – Pewnie próbuje rozwiązać te problemy.
Kłamstwo za kłamstwem. Znudzenie. Napięcie. Dziwna atmosfera. Dopiero po chwili zdążyliśmy usłyszeć dźwięk syren, który coraz bardziej zbliżał się w stronę hotelu. Dźwięk, którego wzdrygałam się od grudnia dwutysięcznego osiemnastego roku. Możliwe, że żyłam w deja vu, bo nawiedzała mnie coraz większa niepewność. Przypadek.
Mogłam to sobie wmawiać, ale dopóki policjanci nie weszli do środka i nie wypowiedzieli tego jednego zdania, wciąż się trzęsłam. A potem jeszcze bardziej. Ich kroki były szybkie, sprężyste. Patrzyli na mnie smutnym wzrokiem, jakby wiedzieli coś, o czym ja mogłam pomarzyć. Naprawdę? Byliśmy tutaj niecałą godzinę.
Co mogło się wydarzyć w ciągu niecałej godziny do jasnej cholery?
– Dzień dobry – powiedział spiętym głosem jeden z policjantów, podczas, gdy ten drugi ruszył po schodach do góry, a trzeci z nich rozpoczął rozmowę w recepcji. – Otrzymaliśmy zgłoszenie o poderżnięciu gardła Gregorowi Schlierenzauerowi. Będzie lepiej, jeśli pójdzie pani z nami.
***
Spierdalam stąd najszybciej, jak się da, pa
Zoessxxx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top