□trust, happines and pain□

Detroit, 4.09.2019

Gavin był pewien, że gdyby nie dwa kubki mocnej kawy, w ogóle nie poszedłby tego dnia do szkoły, a to mogłoby się skończyć dla niego bardzo źle.

Rodzice nie zwracali uwagi na to co robi, o ile nie trzeba było wieźć go do szpitala, ani usprawiedliwiać jego nieobecności, a jeśli trzeba było to robić, gotowi byli zmieszać go z błotem do tego stopnia, żeby nigdy więcej nie odważył się zrobić sobie krzywdy, ponieważ to zdecydowanie zaburzało ich cenny plan dnia.

-Gav, chcę coś takiego.

Ocknął się z zamyślenia i spuścił wzrok na dziewczynkę, która podtykała mu pod nos ekran tabletu ze zdjęciem.

Wytrzeszczył oczy, po czym pokręcił stanowczo głową.

-Nie. Absolutnie nie.

-Dlaczego? - Uma się nadąsała.

-Bo to robota na parę godzin, dla kogoś, kto widzi na oczy. - przejechał parę razy szczotką po jej gładkich włosach - Dziś masz do wyboru zwykły kucyk, albo zwykły warkocz.

-Nuda. - mruknęła niezadowolona.

-Posłuchaj mnie, wasza wysokość. - przewrócił oczami - Jesteśmy spóźnieni, a ja jestem tyle... - pokazał jej odległość palcami - ...od zaśnięcia na stojąco, więc masz dziesięć sekund na decyzję, jeśli nie chcesz mnie zanosić na rękach do autobusu.

Zachichotała, wyobrażając to sobie.

-Warkocz.

-Perfekcyjnie. Dziękuję. - prychnął, zaplatając brązowe pasma, niemal już odruchowo.

Pomógł dziewczynce zejść z wysokiego stołka w kuchni, na który ją posadził, podał jej plecak, zarzucił swój na ramię i położył jej dłoń na ramieniu, popychając ją do wyjścia.

-W klubie są zawody w sobotę. - powiedziała, dreptając przed nim po chodniku - Zabierzesz mnie tam?

-Po co?

-Popatrzeć. Pani Lena powiedziała, że w następnych może już wystartuję.

-Jeśli będziesz grzeczna, to możemy pójść.

Pokiwała głową, zadowolona.

Zawsze była grzeczna. Gavin nie miał pojęcia o opiece nad dziećmi i w pewnym momencie jego historia wyszukiwania przypominała bardziej historię trzydziestoletniej, ciężarnej kobiety niż nastoletniego chłopaka, ale nie miał wątpliwości, że bardziej od każdego poradnika pomagała mu sama siostra, która od zawsze była dość bezproblemowa i spokojna, jak na swój wiek.

Czasem, kiedy patrzył w jej oczy, duże i brązowe, myślał, że są trochę zbyt poważne jak na jej cztery lata.

Wsiedli do tego samego, zatłoczonego autobusu jak co dzień, a Reed pomyślał z nienawiścią o Elijahu, który pewnie robił coś, czym znowu będzie zachwycało się pół miasta na pięknym, czystym, nowym uniwersytecie, na który pojechał w pięknym, czystym, nowym samochodem.

Na usprawiedliwienie Kamskiego trzeba było co prawda dodać, że Gavin też mógł taki mieć. Na reputację ojca nie za dobrze mógłby wpływać fakt, że jego ,,adoptowany" syn jest traktowany gorzej i między innymi dlatego chłopak nie chciał się zgodzić na żadne droższe prezenty. Chciał mu zaszkodzić, a poza tym wolał nie mieć u niego absolutnie żadnego długu i niczego mu nie zawdzięczać.

Wysiadł na przystanku przy prywatnym przedszkolu imienia bardzo bogatego, bardzo białego fundatora i poprowadził dziewczynkę aż do furtki. Nie lubił wchodzić do środka, odkąd opiekunka Umy zaczęła go wypytywać o powód, dla którego nigdy nie widuje ich rodziców.

-Będziemy dziś robić wycinanki.

-Fantastycznie. Zrób najlepszą wycinankę jaką umiesz i roznieś wszystkich frajerów, którzy nie umieją nawet wziąć papieru w rękę.

Pokiwała posłusznie głową.

-Rozniosę frajerów.

-Zuch dziewczyna. Żółwik i zmykaj. - wyciągnął do niej pięść, po czym obserwował ją jeszcze chwilę, dopóki nie znalazła się bezpiecznie za drzwiami budynku i ruszył do szkoły.

Był raczej samotnikiem. Większość czasu spędzał ze słuchawkami w uszach i z kapturem na głowie, nie mając siły, ani ochoty, żeby uczestniczyć w życiu szkoły. Nie miał za wielu znajomych, bo po szkole zajmował się siostrą, a jeśli już bywał na imprezach, to nieco innych i w innych celach niż możnaby się spodziewać, więc raczej nie utrzymywał intensywnego kontaktu z rówieśnikami, chociaż lubił chłopaków z drużyny hokeja. Chodziły też o nim różne plotki, bo obrzydliwie bogata rodzina kontrastowała z jego zupełnie nie wymuskanym wizerunkiem, nie wspominając o tym, że czasem wracał ze swoich nocnych eskapad nieźle poobijany, albo z nową blizną, jak ta, która biegła w poprzek nosa.

Miało to swoje plusy, bo poza na skrytego zabijakę podobała się niektórym dziewczynom.

Przetrwał dzień, drzemiąc na większości lekcji, oparty o ścianę w ostatniej ławce i wyszedł, unosząc na pożegnanie dłoń jedynie w stronę Amy, która była nie tylko bardzo ładna, ale również bardzo bystra i często wysyłała mu notatki.

Starał się wokół niej trochę zakręcić. Miała śliczne, kręcone, jasne włosy, a on lubił blondynki.

Kiedy znowu znalazł się pod przedszkolem siostry i tym razem wszedł, bo nie miał wyjścia, zobaczył, że stoi zapłakana razem z bardzo zestresowaną wychowawczynią. I ma włosy obcięte przy samej głowie.

-Co...Co się stało? - zapytał, jednocześnie zastanawiając się, jak bardzo źle mogły pójść przedszkolne wycinanki.

-Nie mam pojęcia. Wróciła tak z wyjścia. Twierdzi, że zrobiła to jakaś nieznajoma osoba, kiedy bawiła się na placu zabaw, ale opiekunka grupy nikogo nie widziała. Podejrzewam, że to po prostu inne dziecko, a Uma nie chce się przyznać.

To było możliwe. W domu, w którym mieszkali, mała szybko nauczyła się, że donosicielstwo to absolutny brak honoru i cios poniżej pasa, ale i tak był wściekły.

-Po co wam do ciężkiej cholery płot na dwa metry i furtka na kod, kiedy nie pilnujecie, czy kaszojady nie robią krzywdy sobie nawzajem? - prychnął z oburzeniem - Co mi po tym, że nie wejdzie tu nikt nieupoważniony, jeśli po placu zabaw od tak może zasuwać sobie czteroletni psychopata z nożyczkami? Teraz moja siostra posypała go piaskiem, więc ją ostrzygł, następnym razem zabierze mu grabki, to dźgnie ją w oko i wtedy też mi powiecie, że nie wiecie co się stało i że taka wróciła z podwórka?

-Dzwoniłam do rodziców, ale nie odbierali telefonu. Czy jest pan opiekunem prawnym Umy?

Westchnął ciężko.

-Formalnie nie, ale rodzice pracują. Bardzo, bardzo dużo. - kucnął, wyjął z plecaka długopis i pierwszą lepszą kartkę papieru, na której zapisał swój numer -W razie czego proszę dzwonić do mnie.

-Ale pan nie jest upoważnio...

-Może pani albo dzwonić do mnie i faktycznie uzyskać jakąś reakcję na to, co się dzieje z młodą, albo dzwonić do rodziców i się nigdy nie dodzwonić. - wzruszył ramionami - Pani wybór.

Wyciągnął dłoń do pociągającej nosem Umy i wyszedł nie czekając już na dalsze komentarze.

-Jesteś zły? - zapytała nieśmiało, kiedy wyszli na chodnik.

-No pewnie, że nie. - podał jej chusteczkę - Wytrzyj nos i powiedz mi, który to mały gnojek cię dotknął, to sobie z nim tak porozmawiam, że się zsika w gacie.

-Ale to naprawdę nie był nikt, kogo znam. To była jakaś pani.

Zatrzymał się wpół kroku, naprawdę zaniepokojony.

-Pani? Dorosła?

-Tak. A potem uciekła.

-Jak to uciekła?

-Przez płot.

Zrobiło mu się absolutnie lodowato. Miał ochotę wrócić i nawrzeszczeć na przedszkolankę jeszcze raz, że wszystkie te zabezpieczenia są nic niewarte, najwyraźniej również jeśli chodzi o obcych, ale nie zrobił tego.

-Wiesz jak wyglądała?

-Nie za bardzo. Jak się obróciłam, to była już tyłem, a ja nie miałam warkocza. - kolejne łzy potoczyły jej się po buzi - Mam krótkie włosy.

-Owszem. - przyznał, zdecydowany nie okazać przy niej strachu. Może tylko mu się wydawało. Może po prostu Detroit było pełne naprawdę dziwnych ludzi -I wyglądasz epicko. Jak wrócimy to doprowadzimy to do porządku i nikt ci nie podskoczy.

Nie wyszło mu idealnie. Nauczył się zaplatać długie włosy, strzyżenie krótkich tak, żeby nie wyglądały jak kask, to było coś zupełnie innego, ale ostatecznie uznał, że nie wstydzi się wypuścić siostry na ulicę, a to był już całkiem niezły efekt, biorąc pod uwagę sytuację. Miał nadzieję, że matka nie urwie mu głowy, kiedy wróci do domu.

Zresztą, to nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, kto podniósł na nią rękę.

Miał swoje podejrzenia. Potwierdziły się same.

Kiedy do drzwi zadzwonił dzwonek, a on na progu znalazł tylko paczkę z własnym nazwiskiem, był już pewien.

W środku była kartka, z wydrukowanym napisem: ,,przestań odstraszać mi klientów, szczylu" i warkocz jego siostry.

***

Hank miał szczerą nadzieję, że osoby, która siedziała przed nim w pokoju przesłuchań, nie zobaczy już nigdy więcej, a jednak tam była, w postaci niskiego, szczupłego chłopaka, który świdrował go teraz spojrzeniem szarych oczu, jak wilcze szczenię, które próbuje pokazać, jak bardzo jest groźne.

-No kogo my tu mamy. - mruknął - Billie Armstrong.

Był prawie pewien, że delikwenta nigdy więcej nie spotka. Czasem przechodził mu przez myśl i Anderson zastanawiał się, co u niego słychać. Nastolatek bardzo zapadł mu w pamięć prawie rok wcześniej, kiedy to po usłyszeniu jego historii rodzinnej policjant wypuścił go wolno, zawiadamiając jedynie rodziców, że muszą go odebrać z aresztu.

Pamiętał jak skrzywdzone i przerażone było jego spojrzenie, gdy rozmawiał przez telefon z niejakim Kamskim, inwestorem, którego nie jednokrotnie oglądał na okładkach biznesowych czasopism i nie wiedząc nawet czemu, zaczął go tłumaczyć, stwierdzając, że skoro już obstawia przy jednej wersji wydarzeń, to powinien się jej trzymać.

-To nic nie da. Nie chodzi o to, czy faktycznie coś zrobiłem, ale o to, że muszą tu po mnie jechać. - burknął wtedy Gavin - Ale doceniam dobre chęci.

Podejrzewał oczywiście, że cała ta łzawa historyjka została po prostu wymyślona. Teraz wyszło na to, że chyba jednak okazał się niezłym naiwniakiem i naraził się na poważne kłopoty zupełnie bez celu, ale z jakiegoś powodu wtedy wykasował nagranie z kamery samochodowej i zapewnił kapitana, że niejaki Gavin jest czysty jak łza i niczego przy sobie nie ma, co zresztą było prawdą. Wyniki krwi jasno pokazały, że niczego nie brał od conajmniej kilku dni, co przemawiało za jego wersją wydarzeń, no ale dragi miał jak najbardziej, jeszcze parę godzin wcześniej, zanim cisnął je do rzeki.

Pouczył go, żeby skończył z podobnymi wypadami i pozwolił sobie pójść, a oto siedział znów przed nim, ponownie ze złamanym nosem i z tym samym oskarżeniem.

Przyłożył w kpiącym geście dwa palce do czoła.

-No cześć.

-Podobno chciałeś ze mną pogadać.

-Chciałem. - przechylił głowę - Jest interes do zrobienia.

-Drugi raz się nie nabiorę na twoją gadkę, młody. Mieliśmy umowę.

-Nie. Niczego nie podpisywałem. Po prostu dałeś mi radę, do której się nie zastosowałem.

-Mhm. I jak tam twoja mała kampania antynarkotykowa? Dalej kradniesz dzieciakom dragi i spuszczasz je w kiblu?

-Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i mi pomożesz, to właśnie przestałem to robić.

-A to ciekawe. - Hank roześmiał się -Może po prostu tym razem cię aresztuję, zamiast się z tobą targować, co?

-Możesz to zrobić, ale tak naprawdę poza wszczęciem bójki nic na mnie nie macie. Niczego przy sobie nie mam i nie miałem, jestem czysty, jak chcecie znowu pobierać mi krew, to droga wolna. Jestem tu całkowicie z własnej woli.

-A to dlaczego?

-Bo musiałem jakoś się do ciebie dostać, a nie za bardzo mogłem od tak sobie przyjść. - uśmiechnął się krzywo i otarł krew z twarzy - Mam dla ciebie dilerkę. Imię, nazwisko, ksywę. Wiem gdzie handluje i czym, wiem gdzie można ją spotkać i złapać. Odwaliłem za was większość roboty, musicie tylko wsadzić ją za kratki.

-A nie zgłosiłeś tego wcześniej bo...?

-Bo nie lubię donosicielstwa i nie ufam policji.

-To doskonale trafiłeś. - zakpił Hank, chociaż nie miał zamiaru ukrywać, że to co Gavin wymyślił go zainteresowało - Co cię skłoniło do zmiany zdania?

-Nie zmieniłem zdania. Jeśli chodzi o donosicielstwo, to powiedzmy, że ona pierwsza zaczęła grać nieczysto. No a ja nie przyszedłem po prostu na policję. - wbił wzrok w blat stołu, jakby nagle speszony - W mojej sytuacji trzeba pamiętać komu można zaufać, w razie potrzeby.

Anderson poczuł jak opuszcza go irytacja.

-Komuś się nie spodobało, że okradasz jego klientów, prawda?

-Nasłała kogoś na moją siostrę. - jego spojrzenie stwardniało - Wolałem uważać. Dać się aresztować, zamiast przyłazić jak idiota na komendę, bo patrzą mi na ręce. Sprawdziłem jaki obszar przynależy do pierwszego posterunku, a zrobienie afery to nie problem. Wiem, gdzie się handluje narkotykami w praktycznie każdej dzielnicy. Wystarczyło znaleźć jakiegoś łosia, z którym mógłbym się trochę poobijać o torebkę koksu, akurat podczas patrolu. To osobista sprawa. Jeśli ją przymkniesz, więcej się nie zobaczymy. Obiecuję. Tym razem to będzie faktycznie umowa, a przy okazji zapunktujesz u szefa, czy coś. Mam pieniądze, mogę zapłacić grzywnę za tą burdę, ale jeśli wezwiecie moich rodziców, nie powiem ani słowa, a beze mnie jej nie znajdziecie. Jest sprytna, działa na dużym obszarze. Zastanów się.

Hank nie wiedział, jak długo Reed bił się z myślami. Nie wiedział ile kosztowało go bycie całkowicie szczerym. Nie wiedział, że w tym momencie w jego rękach spoczywa całe życie młodego człowieka przed nim.

Ale podczas ich jednego, krótkiego spotkania, Gavin uwierzył w to, że można mu ufać.

I wiedział, że w pewien sposób jest za to zaufanie odpowiedzialny.

-Zobaczymy co da się zrobić. - rzucił w końcu - Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.

***

Detroit, 23.02.2027

Violet nie wiedziała jak do tego doszło, ale Gavin Reed został stałym elementem wyposażenia jej mieszkania w naprawdę rekordowym tempie i nie do końca pytając o zgodę. Po prostu się zagnieździł, zadomowił, został, zgodnie zresztą z tym, o co go poprosiła i obecnie zdecydowanie więcej nocy spędzał w jej łóżku, niż w swoim własnym, co miało swoje niewątpliwe plusy.

Nie odzywała się do Sissel przez cały dzień, by przez ten czas nacieszyć się towarzystwem chłopaka, jednocześnie doskonale świadoma tego, że będzie musiała prędzej czy później przyznać jej rację.

-Naprawdę myślałaś, że zgodziłabym się wyjść za Sama w momencie, w którym sama go rzuciłam, a nasz związek był w gorszej kondycji niż Fabian? - zapytała, kiedy w końcu zdecydowała się oddzwonić - Naprawdę?

-Zostaw naszego brata w spokoju, Fabian ma się doskonale.

-Kocham go nad życie, ale Fabian ma astmę, a jego ulubione zajęcia to czytanie,rysowanie ptaków, albo oglądanie ich, jednym słowem - polegają na siedzeniu bez ruchu. - zapadła krótka, niezręczna cisza - Serio myślałaś, że mam aż tak niewiele zdrowego rozsądku? - powtórzyła Violet, nieco ciszej.

-Oczywiście, że nie. Po prostu miałam dość tego, jak bardzo oboje jesteście nieszczęśliwi i żałośni, musiałam jakoś popchnąć tego bałwana do działania!

-Więc postanowiłaś mu powiedzieć, że go kocham, ale jeśli czegoś nie zrobi, to wezmę ślub z Samem, żeby zaleczyć własne złamane serce?

-Tak, mniej więcej tak.

-Powinnam się na niego obrazić za to, że w ogóle w to uwierzył.

-Byłam bardzo przekonująca. - znowu zapadła cisza - Przepraszam. Takich rzeczy się nie zdradza, ale przecież wyszło na dobre!

-A skąd ty to niby wiesz?

-Gavin mi napisał, że ,,jest fajnie", cokolwiek to znaczy, a ja mniej więcej dopowiedziałam sobie resztę. Liczyłam, że powiesz mi o wszystkim ze szczegółami, jak już przestaniesz się boczyć. - Vi prawie widziała pod powiekami szelmowski uśmiech siostry - Przespałaś się z nim?

-Nie będę z tobą o tym teraz gadać.

-No wiesz co? - Sissi wydawała się naprawdę urażona do żywego - Niczego mi już nie powiesz? Aż tak się obraziłaś?

-Nie no, aż tak to nie. - przewróciła oczami - Po prostu on siedzi obok.

Reed, który do tej pory nie szczególnie skupiał się na tym co mówiła podniósł wzrok znad laptopa, marszcząc podejrzliwie brwi.

-Czy ty masz zamiar mnie obgadywać?

Uśmiechnęła się.

-Tak, jak tylko sobie pójdziesz.

Może między innymi przez ten komentarz nie poszedł sobie przez następne parę tygodni. Regularnie odbierał telefony od Isli Solveig, które dziewczyna czasem niewinnie ignorowała i bezczelnie ją o tym informował, słowami w rodzaju: dzień dobry pani, z tej strony Gavin Reed, Violet powiedziała, że oddzwoni do pani później, ponieważ teraz jest śpiąca i jej się nie chce.

Przestał, w momencie w którym odebrała, kiedy akurat był w trakcie rozpinania jej koszuli i odbyła z mamą ponad dwudziestominutową rozmowę z sadystyczną radością ignorując jego błagalne spojrzenia.

Nie rozmawiali na żadne poważne tematy. Po prostu żyli obok siebie, swobodnie, odrobinę nieśmiało, a Violet chociaż w sumie chciała, bała się, że jeśli faktycznie zapyta, czym jest ich relacja, to coś się zepsuje.

A było dobrze.

Szczególnie budzenie się do pracy stało się milion razy przyjemniejsze, bo trzeba było przyznać - Reed się starał, by takie było.

Wyłączał budzik, zanim zdążyła rozbudzić się do końca, wstawał, robił jej herbatę, a potem wracał, żeby wyciągnąć ją z pościeli, ale żeby to zrobić obierał absolutnie fatalną taktykę.

Całował ją.

-Wstawaj, Solveig. - mruknął, muskając ustami jej ramię, szyję i policzek - Musimy iść do roboty.

-Mhm... - odpowiedziała, wciąż śpiąca, pragnąc głównie nie ruszać się ani o centymetr, do końca świata, jeśli miał kontynuować to co robił.

-Solveig, czy ja mam zastosować środki bezpośredniego przymusu?

-To znaczy co konkretnie? - otworzyła jedno oko - Bo brzmi obiecująco, nie powiem, że nie.

Parsknął śmiechem.

-To znaczy, że zabiorę ci kołdrę, żeby zmarzła ci dupa. Z twoją skłonnością do siniaków niestety wszystko inne odpada - trafię za kratki.

Miał trochę racji.

Dwa dni po tym, jak przyszedł ją prosić, żeby nie brała ślubu z Samem, przebierała się przy nim z koszuli nocnej, kiedy usłyszała jak zrywa się na równe nogi z materaca.

-A tobie co? - zapytała, kiedy stanął przed nią z przerażonym wyrazem twarzy i przesunął po niej spojrzeniem z góry na dół - Jeszcze się nie napatrzyłeś?

-Wyglądasz jakbym spuścił ci wpierdol kijem, Violet. - oznajmił, kucając i łapiąc ją za biodra. Opuszki jego palców pokryły się ze śladami, które na jej bladej skórze wyjątkowo rzucały się w oczy - Przecież to musiało cię boleć, trzeba było powiedzieć, żebym przystopował.

-Nie bolało. - wzruszyła ramionami, sięgając do szafy po koszulkę - Mam problemy z naczynkami, od wszystkiego mi się tak robi.

Faktycznie, latem widział, że ma często poobijane nogi i ręce, ale zakładał, że wynika to po prostu z jej lekkiego braku koordynacji i skupienia, a nie z tego, że robi się sina od byle dotknięcia.

-Nigdy nie idę z tobą nigdzie w stroju kąpielowym. - oznajmił jej wtedy - Natychmiast ktoś zgłosi przemoc domową.

Violet uważała, że zabieranie jej kołdry przypomina przemoc zdecydowanie bardziej niż to co robił, by ją posiniaczyć, więc ostatecznie posłusznie usiadła i sięgnęła po kubek z herbatą, odmawiając dotknięcia stopami zimnej podłogi, dopóki napój nie ogrzeje jej od środka przynajmniej odrobinę.

-Sanders pisał. - oznajmiła, sprawdzając telefon - Są wyniki sekcji zwłok. Szczegóły mamy w bazie danych, ale twierdzi, że w sumie nawet nie musimy tego czytać.

-Mieliśmy rację?

-Ta. Nawciągał się tyle bordo, że to aż dziwne, że ktoś mu jeszcze musiał pomóc umrzeć.

Gavin skrzywił się.

-Brzmisz jak Elijah.

Uniosła brwi, szczerze zaskoczona.

-Tak?

-Tak. Powiedział kiedyś coś podobnego o mojej matce. Że ćpała tak dużo, że to aż dziwne, że jeszcze musiała sobie pomóc zejść z tego świata.

Otworzyła szeroko oczy. Takiej bomby się nie spodziewała, przynajmniej nie tak wcześnie rano i teraz nie za bardzo wiedziała jak zareagować. To był delikatny temat i raczej na co dzień go nie poruszali, więc właściwie o mamie Reeda dziewczyna wiedziała dość niewiele, podobnie jak o dokładnych okolicznościach jej śmierci. Opowiadał jej o tym co się działo potem, kiedy już trafił do Kamskich, ale czas wcześniej był trochę przez nich omijany.

-Przedawkowała celowo? - zapytała, trochę bojąc się odpowiedzi.

Wzruszył ramionami, jakby to nie było nic wielkiego.

-Nie wiem. Lubię wierzyć, że nie, a Elijah to po prostu złośliwy drań. -zabrał jej telefon, zanim zdążyła zaprotestować - Zostaw to teraz. Najpierw śniadanie, potem zwłoki.

Podniósł się, odblokował jej komórkę i otworzył Spotify, żeby puścić coś losowego z ich playlisty na głośniku w salonie, ale kiedy tylko przebrzmiał charakterystyczny wstęp do ,,Every Breath You Take" spojrzał na nią jeszcze raz.

Uśmiechnęła się, mrużąc psotnie oczy, zastanawiając się, czy się podda.

Poddał się.

Wskoczył z powrotem do łóżka, złapał ją i przyciągnął do siebie, roześmianą i zadowoloną, żeby jeszcze raz, chociaż na chwilę, przycisnąć usta do jej ust.

Widziała, jak szybko zmienił temat.

Pewnie powinna z nim o tym porozmawiać. Pewnie powinna porozmawiać z nim również o tym, czym właściwie jest ich relacja i czy podtrzymuje to, co powiedział pod jej drzwiami. Porozmawiać o tym, czy ją kocha i o tym, że jeśli tak, to ona jego też. Pewnie powinna to wszystko zrobić.

Ale było dobrze, a on ją całował, znowu, tak samo jak po raz pierwszy na balkonie, kiedy uwierzyła, że coś może między nimi być.

Nie chciała się rozczarować. Absolutnie nie chciała się rozczarować, bo wiedziała, że całkowicie złamie jej to serce, więc nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, które powinna.

Zamiast tego objęła go mocno za szyję i oddała pocałunek.

***

Kiedy serce Amandy Stern przestało bić, była spokojna i pogodzona z rzeczywistością.

Wzięła ostatni oddech przez sen, z chudymi, bladymi rękami Elijaha Kamskiego obejmującymi jej szczupłą dłoń.

Była pierwszą osobą, jakiej dotykał z własnej, nieprzymuszonej woli. Ostatnie tygodnie spędzał przy jej łóżku, słuchając, notując, ucząc się, raportując i opowiadając jej o swoich pomysłach na przyszłość, przy okazji pozwalając jej głaskać się po policzkach i ramionach, niejednokrotnie zasypiając z przemęczenia z głową na jej kolanach, kiedy ona również zapadała w drzemkę.

Chciał po niej płakać. Chciał uwolnić cały żal i złość, jakie zagnieździły się pod jego skórą, chciał udowodnić samemu sobie, że nie jest z kamienia, niezależnie od tego, co myślą inni, ale nie potrafił, siedział więc wciąż na krześle, dygocząc na całym ciele, zagubiony i przestraszony perspektywami, jakie go czekały.

Był wynalazcą. Naukowcem.

Nie chciał zajmować się polityką, giełdą, ekonomią, a najbardziej nie chciał zajmować się marketingiem. Nie chciał zachęcać głupich, bezużytecznych, leniwych ludzi, by kupowali jego największe dzieło, jego najbardziej udaną pracę, bo na nią nie zasługiwali.

A już z całą pewnością nie chciał tego robić bez niej.

Przez krótką chwilę chciał zadzwonić do brata. Chciał zapytać, jakie to było uczucie stracić matkę i co zrobić, żeby znikło na zawsze.

Antoinette Kamski nigdy nie była dla niego matką. Nie taką, jaką była profesor, której nigdy należycie nie podziękował.

Drgnął, słysząc pociągnięcie nosem. Obrócił się powoli, z niedowierzaniem.

Chloe, która snuła się za nim jak cień, niewiele mówiąc, właściwie przez niego ignorowana i trochę zapomniana, pomagając jedynie w opiece nad chorą, kryła się w ciemnym kącie pokoju Amandy.

To nie była standardowa procedura, ani reakcja. Tego w ogóle nie było w kodzie. A jednak patrzyła przed siebie, z uniesioną hardo głową i płakała, pozwalając łzom spływać po policzkach i nosie.

-Powołała mnie do życia. Dzięki tobie i dzięki niej istnieję. - szepnęła - Naprawdę bardzo mi przykro.  

Kaboom!

Dzisiaj duża retrospekcja, plus osiągnęliśmy moment, od którego płot związany z historią Elijaha zaczyna nam gęstnieć.

Nie mogę się doczekać pokażę wam, co sobie skubany pan Kamski zaplanował ostatecznie.

By trochę uśpić waszą czujność, zapycham wam usta cukrem.

Trzymajcie się ciepło!

~Gabu

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top