■the prodigal son■
Detroit, 26.07.2039
Kiedy budzik zadzwonił rano, Gavin wciąż jeszcze spał, z kotem zwiniętym na poduszce obok jego głowy.
Zamrugał, nie wiedząc przez chwilę co się dzieje, po czym obrócił się na brzuch i wyłączył dokuczliwy alarm.
Dzień był piękny.
Słońce grzało w szyby mieszkania, muskając przyjemnym ciepłem jego plecy i ramiona wystające spod kołdry.
Spojrzał na bok, czując ruch.
Tygrys, do tej pory przypominający kulę zaczął się rozwijać, widząc, że Reed otworzył oczy i może poświęcić mu trochę uwagi.
Przeciągnął się w pościeli, zachęcająco pokazując brzuch.
Bardzo szybko z odrobinę nieufnego, poobijanego stworzenia zmienił się w prawdziwą przylepę. Przy okazji był również wyjątkowo chaotyczny i nieskoordynowany, zrzucając przedmioty z parapetów, lub urządzając randomowe, szalone biegi z jednego końca mieszkania na drugi, czego spokojny Prosiaczek raczej nie robił, ale ciężko było mu nie wybaczać, gdy wciskał się na kolana, albo pod bluzę, mrucząc głośno.
Gavin wyciągnął dłoń by go podrapać.
-Jesteś naprawdę bezwstydny. - zarzucił mu, ale mówił to z prawdziwą czułością.
Wstał i poszedł do kuchni, po czym włączył ekspres, licząc na to, że zapach kawy postawi go odrobinę na nogi.
Koło jego łydki zmaterializował się cień i wbił w niego żółte oczy.
Uśmiechnął się.
-Dzień dobry, szefowo. Głodna?
Cień mieszkał u niego od paru tygodni, po tym jak Ben Collins rzucił w pracy hasło, że w jego szopie na narzędzia okociła się bezdomna kotka. Trzy z czterech młodych urodziły się martwe, ostatnie nie przeżyło podróży do weterynarza i matka została sama.
-Moja żona nie chce jej trzymać, takie to czarne. Twierdzi, że tylko pecha przyniesie, a szkoda mi oddawać zwierzę do schroniska. Nie wziąłby ktoś?
Gavinowi zrobiło się wtedy przykro.
-Mogę ją obejrzeć. - zaoferował - Ja też przynoszę pecha, więc gorzej nie będzie, a może akurat dwa minusy dają plus. Rudy jest kastrowany, drugi raz akcji z dziećmi nie będzie, a może jak dostanie towarzystwo, to przestanie truć dupę.
-Jaki rudy? - Chris, który przysłuchiwał się rozmowie zmarszczył brwi.
-Tygrys. Mój kot.
-Masz kota?
Wzruszył ramionami.
-Tak wyszło, że mam.
-Pokaaaaż. - Tina uwiesiła mu się na ramieniu - Pokaż mi.
-Jak mam ci pokazać? Jest u mnie w domu.
-Chcesz mi powiedzieć, że masz zwierzątko i twoja galeria nie jest wypełniona milionem jego zdjęć? To tak można?
Przewrócił oczami, ale specjalnie dla Chen obfotografował Tygrysa, klnąc przy tym na czym świat stoi, bo ten bez przerwy się ruszał.
Kotka znalazła się u niego ledwie parę dni później.
Stopniowo socjalizowała się z drugim lokatorem, na początku tylko przez zapach, a potem osobiście i młodszy kolega zupełnie nie zrobił na niej wrażenia.
Była cicha, subtelna i skryta. Zdystansowana. O ile Tygrys faktycznie był jego kotem i Gavin nawet nie próbował już twierdzić inaczej, o tyle z Karmą, bo tak dał jej na imię, po prostu dzielił przestrzeń.
Większość dnia spędzała ukryta tak dobrze, że nawet nie wiedział, gdzie dokładnie jest i tylko co jakiś czas pojawiała się bezszelestnie. Migała mu gdzieś na krawędzi wzroku, zjadała swoją porcję jedzenia i znikała ponownie, a on jej nie nagabywał, jeśli nie trzeba było.
Czasem musiał ją złapać, by obciąć jej pazury, albo zabrać ją do weterynarza i wtedy wyraźnie czuła się pokrzywdzona.
Nienawidziła siedzieć na rękach, w transporterze, na kolanach - ogółem wszędzie, gdzie nie miała pełnej swobody ruchu i gdy wepchnął ją do samochodu i zabrał na sterylizację uciekała na jego widok jeszcze wiele dni, co dodatkowo utrudniało opiekę po zabiegu.
Szanował jej niezależność. Uważał, że po tym co przeszła zasługuje na tyle odpoczynku, ile tylko sobie zamarzy i w końcu nawiązała się między nimi szczera sympatia, co prawda nie porównywalna z morzem miłości, jakim obdarzał go Tygrys, ale wystarczająca dla nich obojga.
Miała święty spokój i wszystko czego potrzebowała, odwdzięczając się co jakiś czas subtelnym otarciem o kostkę i wszyscy z tego układu byli zadowoleni.
Teraz usiadła na blacie, w plamie słońca i przyglądała się uważnie temu co robi, co świadczyło o tym, że ma wyjątkowo towarzyski humor.
Pogłaskał ją palcem za uchem. Pozwoliła mu na to, mrużąc oczy.
-Wam to dobrze, darmozjady. Ja muszę iść do roboty, a wy będziecie się grzały na kafelkach cały dzień. -prychnął, idąc pod prysznic.
W ramach śniadania wypił kawę, chociaż wiedział co powiedziałaby na to Uma, nakarmił koty i wyszedł.
Nie spieszyło mu się, bo czasu miał sporo, zszedł więc spokojnie po schodach szukając jednocześnie swojej muzyki do samochodu.
Kiedy dojechał na komendę rześki chłód poranka zdążył już umknąć z powietrza i zrobiło się ciepło.
Liczył na to, że nie dostanie nowej sprawy, bo patrol w takich warunkach wydawał mu się zdecydowanie przyjemniejszym zadaniem, niż łażenie po jakimś zatęchłym miejscu przestępstwa.
To nie była pogoda na zbrodnię.
To była pogoda na niedzielę, najlepiej taką po imprezie, podczas której idzie się na kacu po bajgle do piekarni, a potem siedzi na ławce w komfortowej ciszy ze swoją ulubioną osobą.
Skrzywił się na tę myśl, ale z zaskoczeniem odkrył, że jest nie tylko bolesna, ale również dziwnie miła.
I nabrał ochoty na bajgla.
-Mogłem jednak coś zjeść. - mruknął, wciskając słuchawki w uszy, by odbyć swój codzienny rytuał przemykania przez hol w rytm piosenki rodem z memów. Stworzył dla nich nawet specjalną playlistę, z której za każdym razem losował inny utwór. Nazwał ją ,,co do kurwy".
Tym razem padło na Everytime We Touch, w remiksie Cascady, które wciąż huczało mu w uszach, gdy stanął w drzwiach pokoju socjalnego.
Nie zawiódł się, bo w środku znalazł dokładnie tych ludzi, których potrzebował.
Tina radośnie paplała o czymś do Chrisa, który jadł donuta. Drugi leżał przed nim na talerzu.
Gavin podszedł do nich i wziął go sobie.
-Cześć. - rzucił, zupełnie spokojnie wgryzając się w śniadanie kolegi - Co tam?
Miller patrzył na niego z żalem, ale dziewczyna rozpromieniła się jak słońce.
-Wszystko super. Podobno mam szansę na awans.
-Git. Wyleziesz wreszcie z munduru.
-Mhm. Dobra wiadomość na urodziny.
Przewrócił oczami.
-Tak, tak, Chen. Pamiętam. Nie musisz mnie tak szturchać. - dojadł donuta, po czym rozłożył ramiona z westchnieniem - No chodź.
Uwiesiła mu się na szyi, szczerząc do niego zęby. Poklepał ją po łopatkach.
-Wszystkiego najlepszego. - cofnął się i przyjrzał -Wciąż taki sam z ciebie dzieciak.
-Przyjdziesz na imprezę?
-Nie.
-No weź! - wygięła usta w podkówkę - Nie rób mi tego, czwarty rok z rzędu mnie wystawisz?
-Dokładnie tak.
-Ale z ciebie przyjaciel! - oburzyła się -Zrobiłbyś mi radość raz w roku!
-A moje towarzystwo to dla ciebie radość?
-Wciąż tak. Jakimś cudem. - zamrugała parę razy - Proszę.
Potarł twarz zmęczonym gestem.
-Zastanowię się, okej? Jak będę miał na to siłę, to wpadnę.
Pokiwała głową tak entuzjastycznie jakby już stał u jej drzwi.
-Jasne. Byłoby super. - złapała Chrisa za łokieć - Idziemy. Muszę się zbierać na patrol.
-A do czego ja ci jestem potrzebny? - zaprotestował chłopak -Chciałem dokończyć śnia...
-Nie ma czego kończyć, Reed zrobił to za ciebie. Chodź, odprowadzisz mnie do radiowozu, bo nie skończyłam jeszcze wszystkich plotek. Opowiem ci po drodze.
Gavin pomachał im złośliwie na pożegnanie, po czym obrócił się, by zrobić sobie jeszcze jedną kawę - do zabrania ze sobą. Nie była tak dobra jak ta, którą kupował do domu, ale wciąż działała jak trzeba.
Do pomieszczenia wsunął się Connor.
Zawahał się na jego widok, ale po chwili stanął koło niego i oparł o blat.
-Co? Wypełnić ci ankietę konsumenta? - prychnął.
Android uśmiechnął się lekko.
-Dalej żałuję, że ten żart upadł.
-A ja wręcz przeciwnie. Czego chcesz?
-Czekam w kolejce. Hank poprosił o kawę.
Reed kiwnął głową i nie odezwał się już więcej, licząc, że RK800 również już tego nie zrobi.
Przeliczył się.
-Co słychać u Umy? - zapytał chłopak, tonem zupełnie spokojnym i niewzruszonym, ale wzrokiem uciekł na bok.
-Jak taki jesteś ciekawy, to sam do niej napisz. - milczał przez chwilę - Albo dobra, jednak tego nie rób. Zły pomysł. Wszystko u niej okej, czasem tylko doznaje załamania nerwowego, jak jej coś nie wychodzi, ale to akurat zupełnie typowe.
-A co słychać u ciebie?
Tego się nie spodziewał.
Od dawna nikt nie zadawał mu tego rodzaju pytań, wiedząc doskonale, że u niego jest wszystko fatalnie, a poza tym nie spodziewał się nigdy, że jeśli już ktoś zapyta, to będzie to właśnie Connor.
Zastanowił się.
-Jest stabilnie. - przyznał w końcu.
I po raz pierwszy od dawna faktycznie tak właśnie się czuł.
Zadzwonił do siostry po powrocie do domu.
Ostatnimi czasy dzwonił nawet częściej niż ona do niego, bo brakowało mu jej obecności. Przywykł, że widują się przynajmniej raz w tygodniu i teraz, kiedy znowu była daleko trochę tęsknił.
-Halo? - w jej głosie dźwięczało zmęczenie.
-Cześć, młoda. Żyjesz?
-Żyję... - mruknęła niewyraźnie - Ale ledwo. Dwa miesiące bez godziny na lodzie i przez następne pół roku się nie pozbieram, ale jakoś idzie i nawet zaczyna dobrze wyglądać. Będziemy startować za dwa tygodnie. Żadnych ważnych zawodów na razie nie ma, jesteśmy poza sezonem, więc to dobry moment, żeby na spokojnie popróbować.
-Będę trzymał kciuki. Ten cały Kai zachowuje się przyzwoicie wobec ciebie?
-Kocham Kaia. Cały czas mam wrażenie, że zupełnie się ze mną marnuje, ale nigdy nie dał mi tego do zrozumienia. Jest taki... opiekuńczy wobec mnie.
-I żonaty, z tego co pamiętam.
-Gavs! - obruszyła się - On mi się w ogóle nie podoba, po prostu jest świetnym człowiekiem. A jak już mówimy o jego żonie, to Florence jest najlepsza i bardzo mnie lubi.
-Uspokój się, żartuję sobie tylko. Cieszę się, że masz na kogo liczyć w tym barbarzyńskim kraju.
-Barbarzyńskie to są Stany, tu przynajmniej jest darmowa opieka zdrowotna.
-Owszem, ale nie dla ciebie, bo nie masz obywatelstwa.
-No cóż, to zawsze coś. Powinieneś się tu przeprowadzić na emeryturkę.
-Pomyślę nad tym. Może przez te lata jeszcze obudzi się we mnie ukryty patriotyzm
-Szczerze wątpię. - roześmiała się cicho - U ciebie wszystko okej?
-Nie, ale funkcjonuję.
Westchnęła.
-Przynajmniej brzmisz szczerze.
-Jestem szczery.
-Rozmawiałeś z Sissel? Miała urodziny tydzień temu.
Tym razem to on westchnął.
-Jem, śpię i grzecznie chodzę na terapię. Nie wszystko na raz, dobra? - mruknął niechętnie.
Im dłużej odkładał to w czasie tym trudniejsze okazywało się wyciągnięcie ręki. Zresztą, nawet nie czuł takiej potrzeby - robił to wyłącznie dlatego, że obiecał Umie.
-Dobra. - zgodziła się. Głos miała trochę smutny, ale nie naciskała. - A... A co u Connora?
Nie widziała tego oczywiście, ale przewrócił oczami.
-Chyba to co zawsze. Przyłazi do roboty i lata po kawkę dla Andersona.
-Mhm.
Złagodniał.
-Dalej cię trzyma, co?
-Na to wygląda.
-A myślałaś o tym, żeby wiesz... Odezwać się do niego?
-Oczywiście, ale tak na dobrą sprawę - co by mi z tego przyszło? Tylko bym znowu zamieszała w tym, co on czuje, a to by było bardzo nie w porządku, bo przecież nie mamy na co liczyć, Gavin. Ja nie wierzę w związki na odległość.
-A mój sąsiad nie wierzy w globalne ocieplenie, bo czasem mu zimno.
-O co tobie chodzi teraz? Przecież ty go nawet kurwa nie lubisz i chciałeś mu skręcić kark odkąd na mnie spojrzał po raz pierwszy, więc skąd ta zmiana narracji?
-Kazałem ci jechać do Kanady, bo sądziłem, że bez jazdy na łyżwach nie będziesz szczęśliwa. - rzucił po chwili namysłu - A przynajmniej nie do końca.
-I miałeś rację.
-Miałem. Ale może bez tego trepa też nie będziesz. A mi zależy żebyś była.
Milczała przez moment.
-Potrzebuję po prostu trochę więcej czasu. Przejdzie mi.
Nie miał zamiaru się kłócić.
-W porządku. Ty sama wiesz najlepiej.
-Zawsze wiedziałam, prawda? - usłyszał w jej głosie rozbawienie.
Uśmiechnął się.
-Tak. Zawsze wiedziałaś.
***
Detroit, 7.09.2039
Skończył zmianę, ale nie spieszyło mu się do domu.
Zbliżał się wieczór, taki sam jak poprzedniego dnia, ale jednak powietrze było specyficznie wilgotne.
To był wieczór, podczas którego Violet pociągnęłaby nosem i zapytała, czy czuje jesień w powietrzu, a on odpowiedziałby, że nie.
Płuca wypełniał mu papierosowy dym.
Drzwi komendy otworzyły się za jego plecami i ktoś stanął na krawężniku obok niego.
-Cześć.
Kiwnął głową, na znak, że widzi Hanka, ale nie odezwał się, ani nie wyjął papierosa z ust.
-Wszystkiego najlepszego, młody.
Uśmiechnął się gorzko.
-Brakuje mi trzech lat do czterdziestki, Anderson. Nie jestem pewien, czy wciąż się kwalifikuję na taką ksywę.
-Pewnie nie, ale ja mam czterdziestkę za daleko za sobą, żeby teraz zmieniać przyzwyczajenia, więc chuj mnie to za przeproszeniem obchodzi.
-Nie no, jak za przeproszeniem, to nie ma sprawy.
Hank parsknął śmiechem.
-Widzisz? Odzywki masz dalej jak bezczelny gówniarz, więc się wszystko pięknie składa.
Milczeli chwilę.
-Dobrze się na ciebie patrzy ostatnio, wiesz? - rzucił po chwili porucznik - Jakbyś odżył trochę.
Reed wzruszył ramionami.
-Mam dobre antydepresanty. Polecam spróbować. Może się okaże, że działają lepiej niż gorzała.
Ciężka ręka zdzieliła go po głowie.
-Gnojek. - Hank rzucił mu oburzone spojrzenie - Nie piję. Już od paru miesięcy.
Gavin musiał przyznać, że to widać.
-No, medalu za to nie dostaniesz, ale dobrze dla ciebie.
-Medal to powinien dostać Connor, bo to właściwie dzięki niemu. - uśmiechnął się - Stracił w końcu do mnie cierpliwość.
Coś zakłuło Gavina w żołądku.
-To miło, że się w końcu znalazł ktoś, kogo posłuchałeś, jak ci kazał ogarnąć dupę.
Anderson spojrzał na niego poważnie.
-Wtedy nie dało się mi pomóc, Gavin. Nie ważne kto by nie próbował. Ja nie słuchałem, bo chciałem tylko wjebać wszystkim, którzy mieli cokolwiek wspólnego ze śmiercią mojego syna, a potem zwinąć się w kącie i zdechnąć, bo sam byłem za to odpowiedzialny najbardziej. Czy to mnie usprawiedliwia? Nie. I masz prawo się wściekać. Ale wiem też, że niestety mnie rozumiesz.
Reed zaciągnął się po raz kolejny.
-Rozumiem. - przyznał w końcu - I to, że rozumiem to poniekąd również twoja wina, ale ja też chciałem coś zamanifestować, udowodnić i znaleźć osobistą korzyść w sprawie z Roxanne. I co? I zjebałem. Zginęli ludzie. I w Nowym Jerychu i w wieży CyberLife, a twój ukochany toster polazł za mną i wyleciał oknem, chociaż też mnie prosił, żebyśmy przynajmniej zaczekali na posiłki, zanim się tam wpakujemy. Więc chociaż naprawdę mam na to ochotę, jebanie cię o to dalej wydaje się być strasznie chujowym ruchem.
Na twarzy Hanka pojawiło się coś, co przypominało ulgę.
-Kumplami raczej nie będziemy. -uściślił - Ale życzyłeś mi wszystkiego najlepszego, a to już miałem. Również dzięki tobie. Poza tym nie mam już siły, Hank. - odchylił głowę i przymknął oczy, wydmuchując powoli dym- Nie mam siły tak ciągle się wściekać. Prawie całe życie nic innego nie robię. Mam dość. - wyciągnął do niego papierosa - Chcesz zapalić, skoro już nie chlejesz?
Anderson przyjął papierosa. Bez słowa, ale z wdzięcznością w niebieskich oczach.
Gavin pociągnął nosem.
-Czujesz?
-Co? Dym?
-Jesień.
-Nie? - Hank wydawał się zbity z tropu.
Niespodziewanie dla samego siebie Reed się roześmiał.
-Ja w zasadzie kurwa też nie.
Porucznik popukał się palcem po czole, ale czuł się spokojny i prawie szczęśliwy.
Najszczęśliwszy od dawna.
***
Detroit, 12.10.2039
Gavin nigdy nie przypuszczał, że spotka swojego brata na cmentarzu i to jeszcze podczas tak paskudnej pogody.
Tego dnia udało mu się odwiedzić Violet po raz pierwszy, prawie cztery lata po jej śmierci i był z siebie całkiem dumny, nie miał więc zamiaru ryzykować, że coś wyprowadzi go z równowagi, kiedy tak długo udało mu się zachować spokój. Zaciekawiło go jednak co Elijah może robić.
Wszystko wskazywało na to, że odgarnia liście otaczające jakąś mogiłę, ale przecież nie mógł to być grób ojca.
Znajdował się zupełnie gdzieś indziej, a poza tym Reed nie wierzył, by Kamski kiedykolwiek się przejął tym, jak wygląda miejsce pochówku kogokolwiek z jego rodziny.
Podszedł bliżej, wciskając ręce w kieszenie znoszonej, skórzanej kurtki, którą dostał kiedyś od Rune. Marzł w niej, ale z jakiegoś powodu lubił ją zdecydowanie za bardzo, żeby kupić sobie nową.
-Co robisz? - zapytał, nie witając się nawet.
Elijah, kucający tyłem, nawet nie drgnął.
-Sprzątam, jak widać.
Gavin wbił wzrok w kamienną płytę i odczytał informację o śmierci Amandy Stern, która spoglądała na niego z niewielkiego zdjęcia surowym wzrokiem.
-Szanowna pani profesor raczej nie przejęłaby się tym, jak i gdzie leży. - rzucił cynicznie.
-Oczywiście, że by się przejęła. - Kamski wskazał na grób głową - Tam jest jej imię i nazwisko. A jeśli coś było sygnowane jej imieniem i nazwiskiem, to musiało być zrobione porządnie i zawsze wyglądało jak należy. Obiecałem jej, że tak zostanie.
Gavin poczuł się odrobinę zaskoczony.
-Troszczyłeś się o nią?
-Ona o mnie.
-No tak, zupełnie mnie to nie dziwi. - prychnął, unosząc brwi - Wiesz w ogóle, że twoja matka umiera?
-Wiem. Rozmawiałem z Umą.
-Rozmawiasz z Umą? - nie dostał odpowiedzi, więc ciągnął początkowy temat - Obchodzi cię w ogóle co z nią zrobić?
-Nie.
-Ponownie: zupełnie mnie to nie dziwi.
Elijah uniósł głowę, marszcząc lekko brwi, w zmęczonym geście.
-Czy ja mogę wiedzieć, czego ty właściwie chcesz, Gavin? Mogłeś spokojnie wyjść i nawet tu nie podchodzić. Zawsze masz tą opcję w zanadrzu i nigdy jej nie wybierasz. Obnosisz się z tym, jak bardzo nie lubisz mojego towarzystwa i z tym, jak bardzo mną gardzisz, bo nic mnie nie obchodzi, a jednak za każdym razem kiedy na siebie wpadamy postanawiasz mnie na siłę umoralniać, zupełnie jak nasza siostra, tylko że ona faktycznie naiwnie wierzy, że to coś da, bo ma dobre serce i chęci. Ja również tobą gardzę, bo uważam, że jesteś głupi i impulsywny, ale jakoś wcale za tobą nie biegam, żeby ci to wyrzucać - już od wielu lat. Nie zależy mi też już na tym, żeby ci cokolwiek udowadniać. Nie chcę, żebyś był mi cokolwiek winny. Chcę spokoju, więc cię ignoruję, o ile nie jesteś mi do czegoś absolutnie koniecznie potrzebny. Dlaczego nie zrobisz tego samego?
Gavin poczuł się nagle zmieszany, nie wiedząc jak odpowiedzieć na tego rodzaju atak.
-Nie wiem. - przyznał w końcu - Może po prostu zawsze chciałem mieć brata.
-No, to nieźle się zawiodłeś. Najszczersze kondolencje, ale jeśli chcesz coś sobie teraz wyjaśniać, to pozwól, że odmówię.
-Nie chcę. To nie miałoby sensu. Za dużo między nami pretensji i żalów, żeby udało nam się cokolwiek wyjaśnić. Ktoś jeszcze znowu by zginął.
-Fantastycznie. - wyprostował się - W takim razie, jeśli nie masz lepszych pomysłów, do zobaczenia przy następnej okazji, kiedy nie wytrzymasz i postanowisz uświadomić mi, co jest ze mną nie tak.
-Mam jeden pomysł. Ale jest zdecydowanie zbyt ckliwy, żeby ci się spodobał.
Elijah wbił w niego ponownie spojrzenie niebieskich oczu. Czekał.
Gavin postanowił zaryzykować, chociaż czuł się wyjątkowo głupio.
Nie zależało mu na przyjaźni Kamskiego, absolutnie nie. Ale chciał móc funkcjonować z nim w cywilizowanych stosunkach, żeby przynajmniej nie bać się, że ten znowu wymyśli coś tak okropnego jak Roxanne.
Wyciągnął dłoń.
-Gavin. - rzucił - I wygląda na to, że jesteś moim bratem.
Elijah uśmiechnął się pobłażliwie.
-Urocze. I głupie. - parsknął - Ale wygląda na to, że owszem - jestem, choć to niewiele zmienia.
Gavin wcisnął rękę z powrotem do kieszeni.
-Pierdol się.
Kamski odchodząc był wyraźnie rozbawiony. I chociaż Reed poczuł się zirytowany jego zachowaniem, mógł sobie powiedzieć, że przynajmniej spróbował, a to nie mogło być przecież całkiem bez znaczenia.
***
Green Bay, 02.12.2039
Kiedy wchodził do studia ręce dygotały mu tak, że nawet gdyby chciał zapalić na odstresowanie, to zupełnie by się nie udało.
-Hej, przepraszam, ale zamykamy ju... - kobieta, która wyłoniła się zza drzwi zaplecza umilkła wpół słowa, wbijając w niego szeroko otwarte oczy - Gavin?
Sissel Solveig się zmieniła. W jasnych lokach miała parę siwych pasemek, a twarz wyjątkowo zmęczoną i starszą niż zapamiętał, ale wciąż była piękna.
I bardzo podobna do Violet.
Obiecał Umie, więc przyjechał. W końcu. I nie miał pojęcia co zrobić dalej.
Podszedł do niej, zdejmując kurtkę i wyciągnął ręce w jej kierunku. Od nadgarstków, aż po łokcie pokryte były bliznami po oparzeniach z wybuchu w wieży CyberLife.
-Zrobiłabyś mi tatuaż? - zapytał, przechylając głowę.
-Jaki?
Wzruszył ramionami.
-Jaki chcesz. Wszystko mi jedno.
Wahała się przez moment, po czym potaknęła.
-Zrobię. Siadaj. Mamy sobie do pogadania.
***
Gdy parę godzin później słońce wstawało za oknem leżeli na stole tatuatorskim we dwoje, ściśnięci, wpatrując się w sufit. Całe jego przedramiona pokryte były tuszem, w technice freehand i czekały tylko na cieniowanie i wypełnienie.
Sissi umieściła tam każdą głupotę, jaka przyszła jej do głowy, pomiędzy wzorami chowając kwitnące fiołki, które ostatecznie miały być jedynym kolorowym elementem całego rękawa.
Gavin czuł się trochę wypruty z emocji i wyjątkowo senny, a Sissi obok niego przynosiła mu sporo komfortu, czego zupełnie się nie spodziewał.
-Więc... - rzuciła w końcu, przerywając ciszę - Poszedłeś dalej?
Pokręcił stanowczo głową.
-Nie. Zdecydowanie nie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek to zrobił.
-W tym sensie, że nigdy sobie nikogo nowego nie znajdziesz?
-To też. - przymknął oczy - Funkcjonowanie w tym miejscu, w którym jestem teraz, kosztuje mnie całą energię jaką tylko mam, Sis. Nie mam żadnej, którą mógłbym wykorzystać żeby iść gdziekolwiek, a tym bardziej, żeby iść z inną osobą, nawet gdybym chciał. A nie chcę. Więc to byłoby chujowe wobec niej. - spojrzał na nią - A ty? Poszłaś dalej?
Pokręciła głową. Jej jasne włosy połaskotały go w policzek.
-Nie. Nie mam dokąd. - myślała przez moment o tym, co powiedzieć dalej - Zachowałeś się jak totalny dupek, wiesz?
-Wiem. Nie powinienem był tak was odcinać.
-Nie o to mi chodzi, chociaż to też było słabe. - przełknęła ślinę - Chodzi o to, co ona do ciebie czuła, Gavin. Bo byłeś jej ulubionym człowiekiem na świecie, jej najlepszym przyjacielem, jej domem, jej kurwa jebanym wszystkim. I za to cię zawsze kochałam najbardziej. Wszyscy cię pokochaliśmy, bo była z tobą szczęśliwa i tyle nam wystarczyło. Rozumiesz to, że ja mogłam gadać z nią trzy godziny, próbując ją pocieszyć i wciąż zdziałać mniej niż ty w trzy sekundy, tak bardzo byłeś dla niej ważny? Mogła mi ryczeć pół dnia do słuchawki, że ma już dosyć, że chce zajść w ciążę, ale że w sumie jednak wcale nie chce, bo i tak jej nie utrzyma i że ma wyrzuty sumienia, chociaż nie powinna i że to może z nią jest coś nie tak i że nie może już patrzeć na własne ciało w lustrze, a ja mogłam wlewać w nią wszystkie wspierające słowa jakie znam, a ostatecznie i tak to, że wróciłeś z roboty, klepnąłeś ją w chudy tyłek i powiedziałeś, że jest piękna i że ją kochasz działało sto razy lepiej. Wszystko by dla ciebie zrobiła. I powinieneś być dumny, że ktoś cię kochał w ten sposób. Powinieneś być dumny, że moja siostra cię kochała. A ty spędziłeś ostatnie cztery lata na usuwaniu wszelkich śladów tej miłości. Na wymazywaniu jej ze świata. Na udawaniu, że jej wcale nie było. I strasznie się cieszę, że przyszedłeś, bo martwiłam się jak cholera i potrzebowałam cię obok, bo ty rozumiesz jak się czuję, ale jestem na ciebie wściekła. Jestem na ciebie potwornie, zajebiście wkurwiona.
-Jeśli ty jesteś wkurwiona... - powiedział, czując, że ma pełne oczy łez - To pomyśl jaka byłaby Violet.
-Oh, ona z pewnością ma ochotę cię udusić, gdziekolwiek jest, więc lepiej pożyj jeszcze trochę, bo urwie ci łeb jak tylko wyciągniesz kopyta, za wszystko co przez ciebie przechodzimy.
-Wierzysz w to? Że gdzieś jest?
Skinęła poważnie głową.
-Tak. Kiedyś nie wierzyłam w nic takiego, ale teraz to przynosi pewien komfort.
Skrzywił się.
-Te chciałbym w to wierzyć.
Podniosła na niego jasne oczy.
-Przyjedź do domu na święta, dobrze?
-Wątpię, żeby ktokolwiek tam chciał mnie oglądać.
Złapała go za rękę i pokazała mu jeden z tatuaży. Wyglądał trochę jak dziecięcy obrazek, przedstawiający zachodzące nad dachem domu słońce.
-Wiesz co znaczy Solveig? - zapytała surowo.
-Nie.
-Silny dom, albo dziecko słońca. Ze staronordyckiego. Zrobiłam takie dziary nam wszystkim. Po śmierci Violet. I tobie też taką zrobiłam, bez pytania, bo jesteś jednym z nas, czy ci się to kurwa podoba czy nie. Więc proszę... - jej głos złagodniał - ...wróć do domu.
Westchnął.
-Pogadamy o tym jeszcze, dobra? Zostaję i tak w mieście do końca weekendu.
-No ja mam nadzieję. Musimy dokończyć ten projekt, a ja chcę wiedzieć co się z tobą działo. Masz jakiś nocleg?
-Jeszcze nie.
-To dobrze, przenocujesz u mnie.
-A ile chcesz za te dziary?
-Nic, poza tym, żebyś wziął ode mnie kota.
Zamrugał.
-Że co?
-Wiem, że masz już dwa. Uma mi powiedziała. Trzeci nie zrobi ci różnicy, a ja znalazłam kociaka. Jest biały jak śnieg, głuchy jak pień. Nazwałam ją Stille. To znaczy cicha. Szukam dla niej domu, bo ja spędzam większość doby w studiu. Spodoba ci się.
Prychnął oburzony.
-Absolutnie kurwa nie.
Kiedy wracał do domu, w luku bagażowym podróżował jego trzeci kot.
***
Okolice Oslo, 23.12.2039
Wychodząc z samochodu natychmiast zapadł się w śnieg po same kostki. Zapomniał już jak w Norwegii potrafi być lodowato i skórzana kurtka w tym momencie nie przydawała mu się kompletnie na nic, tak bardzo przeszywał ją wiatr.
Spojrzał na Sissel zirytowany.
-Piździ.
-No nie pierdol. - przewróciła oczami - To nie Kalifornia.
Bał się.
Sama Sissel to było jedno, ale cała rodzina była czymś zupełnie innym, szczególnie, że nawet się nie zapowiedział. Trochę się bał, że w ostatniej chwili się wycofa, więc zdecydował się milczeć, a teraz był na miejscu, pewien, że zrobił absolutną głupotę.
Zza domu wyłoniła się postać, w wysokich śniegowcach i kurtce. Niosła dziecko na biodrze, drugie prowadząc za rączkę, żeby nie przewróciło się w zaspę.
Zawołała coś po norwesku, po czym podbiegła bliżej, ale to nie pomogło, bo miała kominiarkę naciągniętą na twarz, więc nie rozpoznał jej, dopóki nie wcisnęła dziecka w ramiona Sissel i nie rzuciła mu się na szyję.
-O kurde, wujek Gavin! - zawołała, obejmując go mocno - Babcia Isla padnie na zawał jak cię zobaczy! - odsunęła się i popchnęła go żartobliwie - Mam nadzieję, że przywiozłeś dobre prezenty, bo ominąłeś mnóstwo moich urodzin. Powinnam się obrazić!
-Manon? - wykrztusił, przyglądając się jej z niedowierzaniem. Musiała mieć jakieś szesnaście lat, jeśli nie pomylił się w obliczeniach i zmieniła się absolutnie niewyobrażalnie.
Była niesamowicie wysoka, trochę wyższa nawet niż on i tak szczupła, że wyglądała trochę jak źrebak, na długich, cienkich nogach. Jasne włosy, splecione w warkocz spływały jej po plecach aż do pasa. Odsłoniła buzię, pokazując zęby w uśmiechu.
Była prawdziwą kopią swojego ojca i w porównaniu z ich ostatnim spotkaniem świetnie mówiła po angielsku.
-Trochę urosłam, co? - zaczepiła go - Pójdę po tatę! Pomoże wam z bagażami.
-Przywitałabyś się też ze mną, a nie rzucasz we mnie kaszojadem Fabiana i heja! - oburzyła się Sissel - Jak już zaoferowałaś, że się zajmiesz kuzynostwem, to się zajmuj, bo ja się na to wcale nie pisałam!
-Wybacz, ciociu. Już. - dziewczynka cmoknęła Sissel w policzek i zabrała od niej istotę, która chyba była dziewczynką, wyciągając jednocześnie dłoń do chłopczyka, który zajęty był grzebaniem w śniegu - Zaraz wracam. Chodź, Oli.
W samolocie Sissi opowiadała mu trochę o tym, co go ominęło. A ominęło go całe mnóstwo rzeczy, bo był to między innymi ślub Fabiana i narodziny dwójki jego dzieci - trzyletniego obecnie Oliviera i niespełna rocznej Silje, którymi zajmowała się właśnie Manon, najwyraźniej podobnie zakochana w dzieciach co Matilda i kiedyś Violet.
Nie przyjrzał się im zbyt dobrze, tak szczelnie byli opatuleni w kurtki, ale był pewien, że jeśli są choć trochę podobne do rodziny ze strony ojca, muszą być ładne.
Nie chciał nawet myśleć o tym, jak zmienili się Will i Noora, kiedy go nie było.
Nie zmienił się natomiast Emil. Ani trochę.
Stał w drzwiach, razem z córką i wbijał w Gavina wzrok.
Reed był świadomy, że poza rodzicami Vi i Sissi najbardziej zranił właśnie jego. Tym co powiedział i tym jak się zachował, bo nigdy nie spotkało go nic poza dobrocią od niego, a rzucił mu w twarz absolutną podłością i nigdy więcej się nie odezwał.
Zawsze chciał mieć brata i jeśli ktoś w jego życiu zbliżył się do tego tytułu to właśnie cudowny, przypominający golden retrievera Emil Solveig i dopiero kiedy go zobaczył uświadomił sobie, jak bardzo za nim tęsknił.
Jak bardzo tęsknił za nimi wszystkimi.
A potem Emil przywalił mu w nos. W ten sam nos, na którym bliznę zostawiła paznokciami Sissel, a on poślizgnął się i wyrżnął plecami prosto w śnieg.
-Å faen! - wyrwało się Manon, która złapała ojca za ramię - Hva gjør du, pappa?!
-,,O kurwa" w rzeczy samej! - parsknęła Sissel, ale nikomu innemu nie było do śmiechu.
-To za to, że się spóźniłeś. Grubo. - mruknął Emil, pochylając się nad Gavinem i stawiając go za ramię na nogi, jednym ruchem i sekundę później obejmując tak, że ledwo mógł złapać oddech - Dobrze, że jesteś. Tęskniłem.
Puścił go i odsunął się o krok.
-Jebany, dalej masz krzepę. - mruknął Reed, ocierając krew z ust - Nie ma co.
-Sugerujesz, że jestem stary? - zapytał, uśmiechając się - Jeszcze nie mam pięćdziesiątki.
-Brakuje ci roku!
-Rok to bardzo dużo czasu, Gavin. - posmutniał nieco - Bardzo dużo. - objął go za ramiona - Chodź. Parę osób chciałoby się z tobą przywitać.
Jedna z nich stała w progu, przyciskając dłoń do ust, z ciemnymi włosami rozwianymi przez wiatr. Drobna. Prawie krucha.
Obiecał sobie, że spojrzy jej w oczy, więc to zrobił. A następnie uśmiechnął się słabo.
-Cześć, mamo. - wykrztusił - O ile dalej mogę tak do ciebie mówić.
Natychmiast się rozpłakała.
Następne minuty spędził trzymając ją mocno i zderzając się ponad jej ramieniem z kolejnymi spojrzeniami. Zaskoczonymi. Rozgniewanymi. Trochę nieufnymi. Ale mimo wszystko pełnymi ulgi, że go widzą.
Wrócił do domu.
***
Wychylił się przez okno i odpalił papierosa. Słońce zachodziło, barwiąc na czerwono cały zalegający wkoło śnieg i pchając się bezczelnie do starego pokoju Violet.
Z początku nie chciał w nim spać, a jedynie go zobaczyć. Przypomnieć sobie.
Sissel znalazła go tam godzinę później, leżącego twarzą w poduszce, bo poza tym, że pachniała kurzem, pachniała również trochę jak jej włosy.
Usiadła obok i pogłaskała go po plecach kojącym gestem.
-Bierz co chcesz. - rzuciła - Wszystko stoi tak jak było. Nikt niczego nie ruszał ani nie prał. Trochę biżuterii, którą zapomniała zabrać, ciuchy, książki. Perfumy.
Nie poruszył się, więc nie ciągnęła tematu.
-Zrobiłam coś dla ciebie. Zabraliśmy ją przed pogrzebem, ale chyba powinieneś ją mieć.
Podniósł głowę.
Machała mu przed twarzą obrączką ślubną, zawieszoną na łańcuszku.
-Zdjęłam zawieszkę z naszyjnika. Pomyślałam, że może chciałbyś ją nosić tak jak babcia nosiła obrączkę dziadka, kiedy już go nie było, ale jeśli nie, to luz. Zrobisz z nią co zechcesz.
Swojej się pozbył, tak samo jak wszystkiego innego. Nie miał nic i nagle poczuł z tego powodu potworny żal, więc tym bardziej był wdzięczny.
Był wdzięczny już za to, że nie wyrzucili go za próg, jak powinni byli to zrobić.
A teraz palił, nie przejmując się chłodem i mrużąc oczy, za każdym razem gdy światło odbite od lodu raziło go po oczach.
-No i na co się patrzysz? - rzucił do słońca, prowokacyjnie powoli wypuszczając dym - Nie mogę być przecież idealny.
Wsłuchał się w głosy piętro niżej i uśmiechnął pod nosem.
Warto było kochać Violet Solveig. Mimo wszystko.
Kaboom.
Ostatni rozdział, a Gavin Reed znajduje się w swojej healing era.
Kto by się spodziewał.
Epilog na dniach i kończymy zabawę, kochani. Będą oczywiście dedykacje, informacje i pewne podsumowania, ale to już w epilogu właśnie. Mam nadzieję, że bawiliście się dobrze przynajmniej czasem ;)
Trzymajcie się ciepło.
~Gabi
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top