□perfect illiusion□
Detroit, 21.12.2035
Minęły prawie cztery doby od śmierci jego żony, kiedy Gavinowi po raz pierwszy przyszło do głowy, że chyba powinien być smutny.
Była dla niego ważna. Lubił ją. Kochał. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo chyba gdyby kochał ją naprawdę, w takim momencie jak ten czułby coś więcej, niż dezorientację. Tymczasem emocji zupełnie w nim nie było, miał jedynie wrażenie, że ktoś uderzył go cegłą w potylicę.
Myśli mu uciekały, nie chcąc nabrać żadnego logicznego ciągu, ani formy, w uszach mu szumiało i choć słyszał słowa innych, nie bardzo umiał poskładać je w zdania, wiedział jednak, że im odpowiada. Ba, był pewien, że odpowiada spokojnie i logicznie, choć równie pewien był tego, że ani razu w ciągu tych czterech dni nie podjął świadomie decyzji o odezwaniu się.
Było trochę tak, jakby przełączył ciało na autopilota, samemu umykając na fotel pasażera we własnym mózgu i nie bardzo wiedział jak wrócić na poprzednie miejsce, ani czy w ogóle chce to robić.
Cieszył się, że przynajmniej jest w stanie się już normalnie poruszać, bo z budynku starej stoczni Hank razem z Alexem Winstonem wynosili go pod pachy, bo z zaskoczeniem odkrył, że nie jest w stanie się poruszyć ani w ogóle zrobić zupełnie niczego.
Pamiętał dogłębnie, panicznie przerażony wyraz twarzy Andersona i zapłakaną, rozhisteryzowaną Tinę Chen, która złapała się kurczowo jego ramienia i powtarzała raz za razem coś, co zupełnie do niego nie dotarło. Pamiętał wszystkich ludzi, którzy pytali go, co się właściwie stało, pamiętał wszelkie formalne telefony i każdą rzecz, jaką udało mu się załatwić, ale wszystko to było za mgłą, oniryczne i niewyraźne, jakby śnił.
Pamiętał też, że zadzwonił do Isli Solveig i dość beznamiętnie powiadomił ją o tym, że ma jedno dziecko mniej. Raczej nie wpadłby na to sam, ale ktoś, nie do końca wiedział już kto, powiedział mu, że dobrze byłoby to zrobić. Może kapitan Fowler?
Tamtego dnia odebrał całe mnóstwo panicznych telefonów, odpowiadając wciąż i w kółko na te same pytania - pragmatycznie, za pomocą samych faktów.
Niczyja reakcja nie zrobiła na nim wrażenia. Niczyj rozpaczliwy krzyk.
I teraz, kiedy patrzył na całą rodzinę, również niczego nie poczuł. Przeszło mu jedynie przez myśl, że gdyby zapytać kogokolwiek z nich jeszcze tydzień wcześniej z jakiej okazji spotkają się w grudniu, nikt nie odpowiedziałby zgodnie z prawdą.
Rodzina Solveigów wyglądała jak gdyby ktoś wrzucił bombę atomową w sam jej środek. Isla stała na nogach tylko dlatego, że trzymał ją mąż, który sam wyglądał na dziesięć lat starszego, niż kiedy Gavin widział go ostatnio. Tilda, zupełnie rozdygotana, starała się nad sobą panować, trzymając mocno dłoń swojej starszej córki Noory, drugą ręką obejmując za wątłe ramiona Williama. Nicklas nie patrzył na nic z tego, co się działo. Chował twarz w kołnierzu płaszcza Reinerta, swojego partnera, jak dziecko, które wierzy, że jeśli zasłoni sobie oczy, to reszta świata również go nie dojrzy. Emil kucał, jakby było mu słabo, albo jakby miał zwymiotować, podczas gdy Manon obejmowała jego ramię w pocieszającym geście. Rune, zwykle zimna, uszczypliwa i twarda zupełnie straciła nad sobą panowanie i uwiesiła się na szyi brata bliźniaka, płacząc tak, że aż nie mogła złapać oddechu, czym Fabian wydawał się zupełnie przerażony.
Wiedział, że każde z nich rzucało wszystko, łapało samoloty last minute i gnało do Stanów kompletnie potrzaskane i zrozpaczone i że jest to reakcja jak najbardziej uzasadniona. Jednocześnie wiedział też, że zupełnie nie pasuje do obrazka, bo czuł, że rysy ma zupełnie rozluźnione. Obojętne.
Prawie zrobiło mu się głupio, bo przecież coś musiało być z nim poważnie nie tak, jeśli nie czuł się nawet odrobinę przygnębiony. Powinien. Powinien pewnie przynajmniej udawać podobnie wstrząśniętego co Solveigowie, ale jakoś nie potrafił. Widział też kolegów z oddziału i komendy. Była Tina i kapitan Fowler, mnóstwo policjantów i nawet dziewczyny z recepcji.
I była Sissel.
Sissel, która jako jedyna nie zadzwoniła do niego, nie pytała, nie odezwała się. Jedyna, która wydawała się spokojna. Przynajmniej do momentu, w którym go nie zauważyła, bo zrobiła to jako pierwsza.
Podeszła do niego, tym samym zwracając na niego uwagę absolutnie wszystkich zebranych.
A potem rzuciła mu się do oczu.
Odruchowo podniósł ręce, żeby zasłonić twarz i cofnął się, zaskoczony, ale nie zdołał się obronić całkowicie. Poczuł ostry ból i krew spływającą do ust kiedy chlasnęła go paznokciami po nosie. Otrzeźwiał gwałtownie, w samą porę, by usłyszeć, co do niego wrzeszczy, bo wrzeszczała na całe gardło, co również dopiero w tamtej chwili do niego dotarło.
-Miałeś jej pilnować! - krzyczała, wciąż atakując go z furią dzikiego, zaszczutego zwierzęcia - Miałeś o nią dbać, nie pamiętasz?! Miałeś kurwa dbać o moją siostrę! Miałeś nie dopuścić, żeby stała się jej krzywda!
Emil, który zerwał się na nogi kiedy tylko zobaczył co się dzieje dopadł do dziewczyny i objął ją mocno.
-Jezu, Sissi, przestań! - wychrypiał - Przestań, uspokój się! Zostaw go!
Spróbował ją podnieść, ale za mocno się szamotała i udało mu się dopiero z pomocą Bruna, który zostawił na chwilę swoją żonę i skoczył mu na pomoc.
-Obiecałeś! - Sissel, której złote loki opadły na twarz i oczy wciąż wyciągała do niego ręce, wyglądając teraz mniej jakby chciała go zabić, a bardziej jakby błagała o pomoc - Obiecałeś mi!
Patrzył na jej udręczoną twarz i nagle poczuł, że nie da rady zrobić ani kroku więcej w stronę tych ludzi. Ani jednego kroku więcej w stronę rodziny, którą uważał za własną, ale która przecież wcale do niego nie należała.
To była rodzina Violet. Ona była mostem między nim a resztą i teraz gdy znikła, najwyraźniej nic ich już nie łączyło.
Usiadł z dala od nich. Z dala od wszystkich, przyciskając rękaw do poranionej twarzy i odtrącając dłoń Tiny, która chyba chciała mu pomóc.
Niestety zapamiętał wszystko, co działo się później. Każdy szczegół, każdą boleśnie dłużącą się sekundę, bo Sissi jednym uderzeniem rozbiła nie tylko jego nos, ale również szklaną szybę szoku, która do tej pory oddzielała go od świata.
Wciąż nie wrócił na miejsce kierowcy. Nie umiał. Nie umiał niczego poza uporczywym patrzeniem w przestrzeń przed sobą, starając się nie zwracać uwagi na żaden etap tej paskudnej ceremonii, która ciągnęła się i ciągnęła, pozwalając jego emocjom stopniowo narastać.
Violet była policjantką. Na dodatek policjantką, która zginęła podczas akcji. Kwalifikowała się na wszystkie możliwe honory, łącznie ze zwyczajowym ,,ostatnim wezwaniem", podczas którego kapitan Fowler symbolicznie wywołał dwukrotnie numer jej policyjnego radia i które okazało się być absolutnym koszmarem.
-Oficer Solveig, zgłoś się. - rzucił po raz ostatni, po czym wyprostował się nieco - Brak odpowiedzi. Numer 126 niedostępny, po dziesięciu latach i pięciu miesiącach czynnej służby policyjnej. - zasalutował i pozwolił, by zapadła cisza.
Cisza, która Gavina napełniła absolutnym przerażeniem, bo uświadomił sobie, że ta cisza to teraz jego życie i że on również nigdy już nie otrzyma odpowiedzi.
Powinien był brać w tym wszystkim czynny udział. Powinien był pewnie coś powiedzieć, a potem stać dzielnie i zbierać wszystkie kondolencje, ale tego nie zrobił. Uciekł, kiedy tylko wszystko się skończyło, zaskoczony tym, że w ogóle udało mu się wytrzymać do końca.
Chciał zniknąć, umknąć, zanim ktokolwiek go zaczepi, a potem jeszcze dalej, wszystko jedno gdzie, byle tylko zostawić za sobą wszystko i wszystkich, ale nie udało się.
Poczuł uścisk na nadgarstku i raptowne pociągnięcie.
To był Emil. Wpatrywał się w niego prosząco, nie dając mu zrobić kolejnego kroku.
-Poczekaj. - rzucił cicho - Nie rób tego, nie idź, Sissi nie miała na myśli tego wszystkiego co powiedziała. Nikt z nas nie ma. Nikt cię nie wini. Ona jest po prostu w szoku i nie wie co robi. Daj jej czas.
-Puść mnie.
-Gavin, błagam cię, nie zostawiaj nas w ten sposób, przecież my powinniśmy trzymać się razem.
-Nie. Wy powinniście trzymać się razem. Bo ja wam nie jestem do niczego potrzebny.
-Oczywiście, że jesteś. I myślę, że my jesteśmy potrzebni tobie. Bardziej niż ci się wydaje. - brzmiał teraz łagodniej i Reed rozpoznał ten ton. Ton starszego brata, który z jakiegoś powodu go rozzłościł - Chodź. Chodź do nas. Jesteśmy rodziną.
-Nie, Emil. - powiedział bezlitośnie - Już nie.
Wyrwał rękę z jego chwytu i odszedł, nie chcąc już na niego patrzeć.
Kiedy dotarł do swojego samochodu żałował już, że jednak nie poszedł razem z Emilem, bo tuż obok stała osoba, której nie chciał oglądać nawet bardziej.
-Jeśli przyjechałeś na pogrzeb Anderson, to się spóźniłeś. - jego głos był lodowaty.
-Nie spóźniłem się. Ja...
-Oh, czyli po prostu nie miałeś odwagi się tam pojawić. To nawet gorzej.
-Reed, ja chciałem...
-Nie obchodzi mnie, czego chciałeś.
Złapał za klamkę drzwi kierowcy, a wtedy Hank chwycił go za ramię, jako druga osoba tego dnia. To był łagodny gest, ale stanowczy, prawie ojcowski. Znajomy.
I może dlatego, że niczym nie różnił się od wszystkich poprzednich w wykonaniu porucznika, wzbudził w nim taką wściekłość. Bo zmieniło się właściwie wszystko i stary policjant w oczach Gavina zupełnie stracił do tego gestu jakiekolwiek prawa.
Obrócił się błyskawicznie, chwycił Andersona za kołnierz kurtki i przyciągnął do siebie tak, że patrzyli sobie prosto w oczy.
-Nie obchodzi mnie czego chciałeś, słyszysz? A jeśli chciałeś powiedzieć, że ci przykro, albo że przepraszasz, to lepiej zawczasu utkaj mordę, bo przysięgam, to będzie taki szczyt bezczelności, że skręcę ci kark.
Dużo wyższy od Reeda Hank kurczył się w oczach pod wpływem jego słów.
-Nic, czego mógłbyś chcieć nie zmieni faktu, że zjebałeś. Zjebałeś dokumentnie, bo nie chciałeś się wycofać, tak jak cię prosiłem, żebyś to zrobił. Szedłeś w zaparte żeby udowodnić wszystkim wkoło, że wciąż jesteś w stanie podejmować kompetentne decyzje i że jesteś czymś więcej, niż zapijaczonym wrakiem gliny, którego byłeś wcześniej. I kurwa udowodniłeś. Kosztem życia Violet. - odwrócił wzrok i przełknął ślinę - Akcja udana, moje gratulacje. Może nawet medal dostaniesz.
-Odszedłem z oddziału.
Gavin nawet nie mrugnął.
-No i co. Mam ci podziękować?
-Nie. Chciałem tylko, żebyś wiedział.
Reed odsunął się z niesmakiem.
-Nie obchodzi mnie, czego chciałeś. - powtórzył po raz ostatni dobitnie i wsiadł do samochodu, po czym odpalił silnik i odjechał.
Tego również pożałował bardzo szybko, bo gdy tylko znalazł się na drodze dotarło do niego, że jedyne co na niego czeka to puste mieszkanie, w którym przesiedział cztery dni jak zombie i do którego nie chciał wracać, bo po obojętności, której doświadczył na początku zaczęło przychodzić coś innego.
Strach.
Przytłaczający, paraliżujący i zupełnie nieokreślony, ale tak dokuczliwy, że Gavin odkąd wrócił do domu nie był w stanie zrobić zupełnie nic, wegetując przez kolejną dobę, skulony na kanapie i skonfundowany, przypominając samemu sobie tego chłopca, którym był zaraz po stracie matki.
Powinien był chyba wybrać się do pracy, ale tego nie zrobił, bo nie miało to w obecnej sytuacji zupełnie żadnego znaczenia. Zignorował wszystkie telefony, jakie powinien był odebrać, bo to również nie miało znaczenia. Nie patrzył nawet na numery, które pokazywał wyświetlacz, obojętny na to, czy dzwoni Tina, czy Hank, czy ktoś z Solveigów, jedynie napięte do granic możliwości mięśnie reagowały na dźwięk dzwonka jeszcze większym usztywnieniem, więc kiedy urządzenie wreszcie umilkło, prawdopodobnie rozładowane, przyjął to z pewną ulgą. Nie zjadł też niczego, niczego nie pił, ani razu się nie przebrał, słowem - nie zrobił kompletnie nic, dopóki nie poczuł, że potwornie chce mu się palić.
Kiedy trafił na balkon, miał ze sobą nie tylko paczkę szlugów, ale też butelkę norweskiej wódki i pistolet, nie wiedząc nawet po co.
Skłamałby, gdyby powiedział, że myśl o wsadzeniu spluwy w usta nie przeszła mu przez głowę. Zresztą, kłamał na ten temat wiele razy później, bo w tamtej chwili wydawało mu się to cudownie prostym remedium na to przerażenie rzeczywistością, które go ogarnęło i zdecydowanie wolał to, niż ten stan zawieszenia, ale z drugiej strony był również absolutnie pewien, że się na tego rodzaju ostateczny krok nie zdecyduje.
Utknął. Mentalnie i fizycznie, w każdym tego słowa znaczeniu utknął i nie potrafił poruszyć się w żadną stronę, spętany rosnącym dyskomfortem, tym bardziej więc nie potrafił całkowicie wynieść się na tamten świat.
I wtedy, w połowie paczki papierosów, które wypalał bezmyślnie jednego za drugim i w jednej trzeciej butelki alkoholu po raz drugi pomyślał, że chyba powinien być smutny.
A nie był. Czuł się fatalnie, był zagubiony, zestresowany, kompletnie zablokowany psychicznie, ale nic z tego nie miało związku z tym, że jakkolwiek brakowało mu Violet, albo że za nią tęsknił, bo takich emocji zupełnie w nim nie było.
-Co jest ze mną nie tak? - wymamrotał, opierając się plecami o ścianę i osuwając się na pokryte śniegiem kafelki.
Marynarka i spodnie od garnituru natychmiast nasiąknęły brudną wodą, bo wciąż ich nie zdjął. Powinien był pójść na cmentarz w mundurze, ale właściwie był zaskoczony, że w stanie w jakim znajdował się wtedy w ogóle udało mu się wpaść na pomysł, by wbić się w coś przyzwoitego. Poza tym powinien był zrobić również milion innych rzeczy, a żadna z nich ostatecznie nie miała znaczenia.
Upił jeszcze trochę wódki, prawie nie czując, że pali go w gardło i oparł nieuważnie broń o bok głowy zmęczonym gestem, przymykając oczy i nabierając przekonania, że jest równie żałosny co Hank, o ile nie bardziej.
Coś huknęło we wnętrzu, a chwilę potem w mieszkaniu zadudniły kroki, ale nie zdążył się nawet podnieść, by sprawdzić co się dzieje, kiedy trzasnęły również otwierane drzwi balkonowe i stanęła przed nim postać, w długim płaszczu, z ciemnymi włosami, które targane wiatrem wirowały wokół bladej twarzy.
-Co ty sobie wyobrażasz?! - wrzasnęła dziewczyna i dopiero teraz, częściowo dzięki brzmieniu jej głosu Gavin zorientował się, że jest zapłakana - Oszalałeś zupełnie?!
-Uma. - rzucił, czując, że jego przemęczony mózg nie kalkuluje poprawnie tego co się dzieje.
Zupełnie nie myślał o siostrze przez ostatnie dni. W jego głowie dziewczyna znajdowała się w Nowym Jorku i nic z tego, co działo się w Detroit jej nie dotyczyło, zapomniał o niej, co było dla niego zupełnie niewyobrażalne jeszcze tydzień wcześniej i dopiero teraz niektóre kawałki układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce.
Na progu balkonu dojrzał skuloną sylwetkę Chen.
-Dlaczego nie zadzwoniłeś?! - ciągnęła - Dlaczego mi niczego nie powiedziałeś i dlaczego do cholery nie odbierasz od nikogo?! Wiesz w ogóle co ja przeżyłam, kiedy Tina się do mnie wreszcie dobiła i powiedziała, że chyba powinnam przyjechać, bo nie przyszedłeś do roboty i nie ma z tobą kontaktu?! Że się o ciebie martwi?! ŻE VIOLET NIE ŻYJE OD PIĘCIU DNI?!!! Violet nie żyje od pięciu dni, a ja niczego o tym nie wiedziałam! Nie wiedziałam, nie było mnie tu z tobą, ani na pogrzebie, ja... - przerwała krztusząc się łzami - Ja miałam prawo wiedzieć! Miałam prawo tam być, ja ją kochałam jak siostrę!
Dopiero teraz przyjrzała mu się uważniej i choć nie wydawało się to wcześniej możliwe, zbladła jeszcze bardziej, po czym opadła na kolana i wyrwała mu pistolet z ręki, a następnie odrzuciła na bok jak jadowitego węża.
Dostrzegł jak Tina, która stojąc praktycznie w mieszkaniu nie widziała dokładnie co się dzieje wzdryga się gwałtownie i schyla po jego broń, po czym na wszelki wypadek wyjmuje magazynek.
Nie wiedział co powinien powiedzieć.
Podniósł wzrok na twarz Umy i poczuł się tak, jak gdyby ktoś uderzył go cegłą w brzuch.
Wydawało mu się, że już sobie uświadomił co się właściwie wydarzyło, ale okazało się, że jednak zupełnie nie. Był po prostu jak dziecko, sfrustrowane i przestraszone nagłą zmianą w życiu, nie rozumiejące jednak prawdziwych konsekwencji niczego co się stało.
Aż do teraz, bo z jakiegoś powodu prawdziwość sytuacji dotarła do niego w pełni dopiero kiedy usłyszał słowa, które sam powtarzał tyle razy, wypowiedziane przez najważniejszą osobę, jaką obecnie miał.
,,Violet nie żyje."
Pochylił się do przodu, ukrył twarz w ramieniu klęczącej przed nim dziewczyny i wreszcie się rozpłakał. Cicho, bezsilnie i głucho.
-Tak mi przykro. - wykrztusiła - Tak strasznie mi przykro.
Oparła policzek o czubek jego głowy, objęła go mocno i kołysała, jak gdyby to miało w czymkolwiek pomóc.
Później bardzo tęsknił za tym początkowym szokiem i obojętnością, za irytacją i złością, a nawet za tą dobą, podczas której nie robił nic innego, tylko kulił się ze strachu.
W porównaniu z tym co przeżywał każda z tych rzeczy wydawała mu się bardzo kusząca.
Kochanie Violet naprawdę było jak oddychanie. Łatwe. Naturalne. Właściwie póki była obok nie za bardzo myślał o tym, że to robi, bo to działo się samo, prawie bez jego udziału.
Kiedy zniknęła, właściwie z początku nie poczuł, że coś jest nie tak, że brakuje mu tlenu i dopiero z czasem pojawił się dyskomfort i niepokój, które z kolei przerodziły się w ból i walkę o każdy oddech, podczas gdy szlochał na balkonie, trzymany przez Umę tak, jak gdyby bała się, że jej brat zwyczajnie się rozpadnie.
Teraz właściwie się poddał. Leżał na dnie morza i czekał aż się ostatecznie utopi, ale to się nie działo, utknął więc ponownie, prawdopodobnie na zawsze i prawdę mówiąc nie wyobrażał sobie jak ma teraz wyglądać jego dalsze funkcjonowanie.
Bo niby co miał robić? Wrócić do pracy? Do oddziału? Do ludzi?
Jak na razie ledwo był w stanie wrócić na kanapę po prysznicu, bo w łóżku nie spał. Łóżko dalej pachniało jak jej skóra i włosy.
Zresztą, prawdę mówiąc, tak czy siak nie spał prawie wcale, pomimo zupełnego wycieńczenia.
Sięgnął niechętnie po telefon, słysząc dźwięk powiadomienia. Podejrzewał, że to Uma, która wyszła do sklepu, ale to nie była Uma. To była Sissel, która od pogrzebu dzwoniła do niego tyle razy, że aż stracił rachubę.
Wysłała wiadomość głosową.
Nie chciał jej odpalać, ale z drugiej strony był pewien, że prędzej czy później poczułby się winny gdyby tego nie zrobił, nacisnął ją więc.
Sissi płakała.
-Słuchaj, wiem, że prawdopodobnie nienawidzisz teraz nas wszystkich, ale chciałam przeprosić. Nie powinnam ci była mówić tych wszystkich rzeczy, to było strasznie chujowe z mojej strony, ale nie myślałam jasno, okej? Byłam z Vi najbliżej. Najbliżej jak się dało. To moja najlepsza przyjaciółka, moje słoneczko, moja młodsza siostrzyczka. Jesteś starszym bratem, Gavin i zrozum mnie, błagam. Możesz się do mnie więcej nie odezwać. Możesz mnie ukarać, jeśli chcesz, możesz udawać, że nie istnieję, ale proszę, nie rób tego mamie. Porozmawiaj z nią. Ona się o ciebie martwi. Wszyscy się martwimy. - wzięła krótki, urywany wdech - Przepraszam. Przepraszam jeszcze raz. Nie jesteś niczemu winny.
Wiadomość się skończyła, a on nie poruszył się jeszcze przez dłuższy czas.
Czuł się bardzo winny, wbrew jej słowom. I czuł, że absolutnie nie da rady spojrzeć w oczy Isli Solveig ani teraz, ani nigdy w życiu.
Od małego starał się zrobić właściwie tylko jedno - przeżyć. Zagryźć zęby, wytrzymać, nie dać się i słuchać tej pierwotnej części swojej osobowości, która kazała mu nie odpuszczać i chociaż przez moment był pewien, że ta umilkła na stałe, poczuł w tym momencie jej szturchnięcie. Tkwiąc po same uszy w emocjach, które przypominały stan permanentnego umierania odkrył, że ta część ciągle niestety w nim jest i popycha go do przetrwania.
Podążył za jej podpowiedzią i wyjął z telefonu kartę.
Potrzebował pozbyć się swoich social mediów. Potrzebował nowego numeru. Nowego mieszkania.
Iluzji nowego życia,w którym potrafi się odnaleźć.
No hej.
Mam nadzieję, że wasze święta były miłe i spokojne. Będziemy się widzieli z kolejnym rozdziałem już w nowym roku, więc życzę wam, abyście dobrze bawili się w sylwestra, spełnili wszystkie swoje plany, zarobili dużo pieniążków i nie chorowali.
Życzę wam też, aby w 2023 wasze życia pisał ktoś inny niż ja. Ktoś zdecydowanie mniej angsty. Najlepiej wy. Piszcie swój nowy rok sami i trzymajcie się ciepło, a ja już może sobie pójdę.
~Gabi
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top