□one last lie□
Detroit, 2.12.2035
Kiedy Gavin wrócił do domu, było po trzeciej. Violet stała w ciemnym korytarzu, owinięta w szlafrok, ze zmartwionym wyrazem twarzy, kiedy ściągał kurtkę i buty.
-Dlaczego nie jesteś w łóżku?
-Przestań, przecież i tak bym nie zasnęła. Znalazłeś go?
-Znalazłem. - mruknął - I odprowadziłem do domu, choć wątpię, że będzie to pamiętał.
Podniósł na nią wzrok i dopiero wtedy zauważyła że ma twarz zalaną krwią.
-Jezu, co ci się stało?
-Co? - podniósł dłoń do ust w nieuważnym geście - Ah, o tym mówisz. Zajebał mi w ryj, jak wywlekałem go z baru. Tego też nie zapamięta. Nic mi nie jest.
-Kurwa mać... - ukryła twarz w dłoniach - Musisz przestać to robić, Gavin, to się robi nienormalne.
-No przecież wiem! - zniecierpliwił się -Wiem! Ale on mnie dosłownie wyciągnął za kołnierz z totalnego życiowego gówna, Vi. On mnie postawił na nogi. Przecież ja nie mogę mieć na niego teraz wyjebane, to nadal Hank. Nawet jeśli zachowuje się jak totalny chuj.
Ten argument w ustach Reeda, który zawsze krzywił się na teksty w stylu: ,,to nadal twój ojciec", złamał jej serce podwójnie. Nie chciała denerwować chłopaka bardziej.
-Chodź. - rzuciła miękko - Chodź do łazienki.
Nie odzywał się ani nie narzekał kiedy przemywała mu rozciętą wargę, trochę się tylko skrzywił. Miała wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Kiedy skończyła nawet się nie ruszył.
Objęła go ramionami z ciężkim westchnięciem, przyciągając do piersi jego głowę i głaszcząc go kojąco po ciemnych włosach, wciąż mokrych od śniegu.
-Jestem kurwa przerażony, Vi. - szepnął - Ja nie poznaję tego człowieka.
-Zginął jego syn. - odpowiedziała spokojnie - Gdybyś przeżył podobną stratę też by cię nikt nie poznał.
Nie ciągnął tematu. Wstał i wyciągnął do niej ręce.
-Chodźmy się położyć. Chociaż na chwilę.
Kiwnęła głową i ruszyła do sypialni, po drodze ściągając szlafrok i rzucając go na fotel. Uśmiechnął się lekko, widząc piżamę z tak grubego polaru, że sylwetka blondynki zupełnie straciła kształt.
To nie był typ dziewczyny chodzącej po domu w ładnej bieliźnie, czy śpiącej w satynowych koszulach. Owszem, miała takie rzeczy, ale nigdy nie znajdowały się na jej ciele dłużej niż kilka minut, bo służyły wyłącznie temu, żeby mógł je z niej ma wyjątkowe okazje zdejmować. W innych przypadkach miało być jej wygodnie i przede wszystkim ciepło, a dla niego różnica wcale nie była aż tak znacząca.
Wcisnął się pod kołdrę i wyciągnął zachęcająco ramię do Violet, która natychmiast skorzystała z zaproszenia, przykładając głowę do jego klatki piersiowej i przerzucając jedną nogę przez jego biodra.
Wiedział, że za kilka minut zrobi mu się za gorąco, ale postanowił to zignorować. Było mu dobrze i nie chciał wszczynać protestów.
-Dostałam wyniki. - mruknęła, kiedy już prawie zasypiał. Natychmiast otworzył oczy.
-Kurwa, zapomniałem, że miałaś dziś wizytę po południu. Co ci powiedzieli?
-Że jest dobrze.
-Serio?
-Serio. Nowe leki robią robotę więc istnieje spora szansa, że moje ciało wreszcie przestanie anihilować wszystko co potencjalnie mogłoby się stać naszym dzieckiem, jak jakiegoś intruza.
-Zajebiście! - w ciemności jego głos był radosny -Dobrze że mówisz, bo ostatnio cierpię na intensywny niedobór pozytywnych wiadomości.
-Ja też. I ja też się cieszę. - przytuliła się mocniej - Chciałabym już być mamą.
-Wiem. - przycisnął usta do jej czoła - Ciesz się tymi chęciami póki możesz, bo jak się okaże, że dzieciak nie daje ci spać czternastu godzin na dobę, to zmienisz gadkę.
Parsknęła śmiechem. A Gavin poczuł się dumny, że udało mu się do tego doprowadzić. Jak zawsze.
***
-Czy ty możesz mi powiedzieć, co się z tobą kurwa dzieje? - kapitan Fowler patrzył na chłopaka z gniewem - Spóźniasz się coraz bardziej i zaczynasz mi robić durne błędy na akcjach, a na to nie możemy sobie pozwolić! Jesteśmy w środku jebanej katastrofy, nie rozumiesz tego? Myśleliśmy, że sieć padła, a my tylko rozsupłaliśmy jedno ogniwo - w tym mieście jest więcej bordo niż cholernego cukru, a moi najlepsi ludzie się sypią. Co ci się w ogóle stało w twarz?
Gavin zadarł hardo głowę.
-Żona mnie bije.
-To nie jest dobra pora na żarty. Ty się powinieneś zebrać w sobie i walczyć o awans, bo masz szansę pobić rekord Andersona i zostać porucznikiem bardzo młodo, a odkurwiasz robotę na pół gwizdka. O co chodzi? Czym ty się zajmujesz po nocach, że przyłazisz ledwo stojąc na nogach?
-Ma mnie pan, kapitanie. - uniósł pogardliwie kącik ust w uśmiechu, który potrafił Jeffreya doprowadzić do szału w mniej niż pięć sekund - Rozprowadzam narkotyki. Wie pan, żeby nam nigdy roboty nie zabrakło. Stopa bezrobocia leci w górę jak samolot, a robociki niedługo zastąpią nas wszystkich -trzeba dbać o swoje interesy.
-Ja ciebie kiedyś uduszę gołymi rękami, wiesz o tym?
-Zostaw go.
Obrócili się obaj słysząc dźwięk otwieranych drzwi i znajomy głos. Hank uśmiechał się gorzko.
-Nie wtrącaj się w moje reprymendy, staruszku. - odezwał się natychmiast Gavin - Ciężko na nie pracuję.
Anderson go zignorował.
-Reed ma niewyparzony język i serce zbyt miękkie dla swojego własnego dobra. Odpierdala matkę Teresę z Kalkuty, lata za mną po mieście i pilnuje, czy trafiłem grzecznie do łóżeczka, ale że jeszcze chce mu się mnie kryć, to nie wiedziałem. - po raz pierwszy spojrzał na wprost na chłopaka - Doceniam, ale daruj sobie, szczylu, bo nie dość, że utrudniasz robotę i sobie i całej reszcie, to na dodatek spierdoliłeś mi już któryś wieczór z kolei.
A jednak coś pamiętał.
Gavin pod wpływem spojrzenia kapitana zaczerwienił się trochę.
Fowler westchnął.
-Czego chcesz, Hank? Kolejnego wpisu do teczki?
-Nie, chciałem z tobą pogadać o przesłuchaniu tego małego gnoja, którego udało nam się capnąć.
-Nie mam czasu. Napisz mi raport, jak pan Bóg kazał i nie męcz buły.
-W dupie mam twoje raporty, potrzebuję rady!
-To przyjdź później.
-Później to wiesz co możesz mi zrobić?
-Radzę ci żebyś się zamknął, Hank.
-A ja ci radzę, żebyś się pierdolił.
To już było o parę słów za dużo, więc kapitan wstał, wskazał na drzwi i doprowadzony do absolutnej ostateczności ryknął na porucznika.
-Wyjdź, Anderson, póki jeszcze masz robotę! Wynocha!
Hank rzucił mu niechętne spojrzenie i zatrzasnął drzwi, a kapitan przeniósł spojrzenie na Reeda, który (wyjątkowo jak na siebie) milczał, wyraźnie rozżalony.
-I co ja mam z tobą zrobić, co? - mruknął Fowler, zdecydowanie łagodniej - Ja widzę, że to dla ciebie trudne. Ale potrzebujemy cię w formie. Rozumiesz?
Kiwnął głową ponuro.
-Idź. I zajmij się czymś pożytecznym w końcu.
-Tak jest.
Nie patrząc w oczy kapitana wstał i wyszedł, doskonale świadomy tego, że nie zajmie się niczym pożytecznym, a przynajmniej nie w rozumieniu przełożonego.
Podążył śladem Hanka, do pokoju socjalnego i zgodnie ze swoimi przypuszczeniami dokładnie tam go znalazł. Stał do niego bokiem, przy ekspresie do kawy i zupełnie go ignorował. Miał zapadnięte policzki, przekrwione i podkrążone oczy, skórę prawie szarą i od dawna się nie golił. Wyglądał jakby wyszedł z piekła.
Reed podszedł do niego i uderzył go pięścią w ramię.
-Au, kurwa! - porucznik spojrzał na niego wściekle - Co ty robisz niby?
-Co ja robię?! - oburzył się Gavin - Kryję ci dupę jak mogę i daję czas, żebyś mógł się pozbierać trochę do kupy i nie wyleciał z roboty, a ty w zamian traktujesz mnie jak zapchlonego szczeniaka, który nie chce się odpierdolić dopóki się go nie kopnie.
-A czy ktoś cię o taką działalność charytatywną prosił?
-Człowieku, przecież ty nie poprosisz o pomoc, choćbyś miał się zesrać, a wyraźnie jej potrzebujesz! To już nie jest odreagowywanie, czy popijanie dla zapomnienia wieczorami - to regularny alkoholizm! Prowadzisz oddział, który zajmuje się aresztowanie ćpunów i dilerów, a potem doprowadzasz się do takiego samego stanu jak oni, tylko za pomocą wódy, czy ty nie widzisz tego paradoksu? - skrzywił się boleśnie, czując w sobie tyle sprzecznych emocji, że aż sam był zaskoczony - Hank, moja matka była narkomanką. Ja wiem jak to wygląda. Ja nie... - umilkł, czując jak gardło mu się ściska.
Chciał powiedzieć, że nie chce tego oglądać drugi raz. Bo nigdy nie powiedział tego na głos, ale Anderson był dla niego bardziej rodzicem niż ktokolwiek inny. Przyjacielem. Autorytetem. Nie chciał patrzeć, jak po raz drugi osoba, w której pokładał tak ogromne zaufanie zupełnie się stacza, bo miał wrażenie, że nie zniesie takiego zawodu.
Porucznik patrzył na niego pustym wzrokiem.
-Przestań, synek, bo to się skończy tylko tak, że znowu jakiś chuj obije ci buźkę. - wziął kubek z kawą i odwrócił się - Przestań mnie ratować, bo nie warto. Nie ma już czego.
-O mnie też tak mówili.
Hank się zatrzymał w połowie drogi do drzwi.
-W akademii. Na posterunku. Że nie ma we mnie niczego wartego ratowania i że prędzej trafię do poprawczaka, niż w mundur. Myślisz, że nie wiem, albo że nie słyszałem? Przecież wszyscy twierdzili, że ci się w głowie poprzestawiało, a ty z uporem maniaka powtarzałeś, że warto dać mi szansę, bo jeszcze wyjdę na ludzi i co? Wyszedłem. Więc skończ pierdolić jakieś emo głupoty i weź się w garść, bo cytując kapitana - widzę, że to dla ciebie trudne. Jak jasny gwint. Ale potrzebujemy cię w formie.
Anderson wreszcie obrócił się przez ramię, by spojrzeć na chłopaka.
-Serio, dobrze ci radzę, bo nawet nie pamiętasz, że przywaliłeś mi pięścią w mordę, a jak Violet jeszcze raz będzie musiała zmywać ze mnie krew o trzeciej w nocy, to sama ci odda. - podszedł do porucznika i klepnął go szorstko w plecy -Do roboty, staruszku.
***
Detroit, 17.12.2035
Kiedy Hank w przeciągu dwóch tygodni zrobił się jeszcze bardziej marudny niż zwykle, a do tego podejrzanie agresywny, nikt nie uważał tego za dobry znak, poza Gavinem.
-Nie chleje, to się wścieka. - tłumaczył Violet, która przyglądała mu się z niepokojem - Jak to przetrzyma to będzie z górki.
-Może i tak, ale on powinien prowadzić akcję. Skutecznie. I tak, żebyśmy wszyscy wrócili w jednym kawałku.
-Da sobie radę. - zmarszczył brwi - Musi, bo podobno to dla niego operacja ostatniej szansy. Jak coś spierdoli to go Fowler wrzuci z powrotem do śledczej, a Hank nie chce. Jest teraz bardziej cięty na bordo niż ja, ale wszyscy boją się spytać dlaczego, bo strasznie się wścieka.
-Cole?
-Nie no, dzieciak to mu zginął w wypadku, a nie wierzę, żeby Anderson prowadził po bordo. To musi być coś innego. - spojrzał na zegarek - Idź już lepiej, bo jeszcze odjadą bez ciebie.
-Oh, na to nie mogę sobie pozwolić, tak rzadko trafiają mi się dobre akcje.
-Nie wszyscy mogą być ulubieńcami. - zasunął jej do końca zamek w kurtce - Uważaj na siebie.
-Tam nie ma więcej niż dziesięciu osób, damy sobie radę. Pojedziemy, aresztujemy kogo trzeba i wrócimy.
-Uważaj na siebie, Solveig. - powtórzył bardziej stanowczo, łapiąc ją pod brodę -Jasne?
-Jasne, panie władzo. - mruknęła, przewracając oczami i pochylając się do przodu, by cmoknąć go w usta - Kocham cię.
Nie czekała na jego odpowiedź. W końcu i tak wiedziała.
***
Dwie godziny później wysiadł z radiowozu, tak zestresowany jak dawno już nie był i pobiegł prosto do Hanka, który stał przed starą stocznią i powtarzał coś gorączkowo do krótkofalówki.
-Co się dzieje? - zapytał, łapiąc go za ramię - Co robimy?
Anderson przestał nadawać komunikaty, na które i tak nie uzyskiwał odpowiedzi. Z wnętrza budynku słychać było strzały i krzyki.
-Skurwysyny chowały się tak dobrze, bo mają kradzione robociki na swoich usługach. Plastik im załatwiał co chcieli, a oni nie musieli ani sobie brudzić rączek, ani szczególnie się wychylać. W każdym razie - jest ich zdecydowanie więcej niż przypuszczaliśmy.
Było źle. Było fatalnie.
-To zabieraj nas stąd! - wydyszał Gavin - Dawaj rozkaz i spierdalamy!
-Przecież nie wezwałem tu całego zespołu, żeby się teraz wycofywać.
-Co?- wytrzeszczył oczy - Oszalałeś? Przecież tu nie potrzeba zespołu, tylko jednostki specjalnej albo federalnych!
-Jesteśmy jednostką specjalną.
-Hank, czy ty nie słyszysz co się dzieje tam w środku? Jebana rzeź! Opanuj się!
Kątem oka widział, że koledzy wysiadający z innych samochodów idą w ich kierunku i słuchają co mówi do przełożonego, który wezwał ich w roli posiłków.
-Słyszę co tam się dzieje i widziałem co tam się dzieje, przecież byłem w środku! - zniecierpliwił się porucznik - Damy sobie radę.
-Jezus Maria, przecież my nie jesteśmy przygotowani na taką ilość uzbrojonych ludzi. Wycofaj nas! Wycofaj wszystkich, zanim komuś stanie się krzywda. Tam jest przecież Vio...
Przerwał i odkaszlnął, ale nie zdołał zapanować nad swoim własnym głosem, co też Anderson natychmiast zauważył i zmarszczył brwi.
-Po tej akcji jedno z was robi wypad. To był błąd - obsadzać was w jednej jednostce. Nie jesteście nawet w połowie tak skuteczni jak bez siebie.
-Przypominam ci, że szmat czasu byliśmy partnerami. Proszę cię, ja tylko nie chcę, żeby...
-Mam to w dupie, jak ci się coś nie podoba, to jej powiedz, żeby się zatrudniła w drogówce. Nikt wam nie kazał się pakować do tego samego oddziału i księżniczka nie będzie miała żadnego specjalnego traktowania, no błagam cię Gavin.
-Ale z ciebie kutas, jak nie masz wódy pod ręką.
-Jeszcze słowo, a dostaniesz dyscyplinarkę.
-Hank, proszę!
-No żesz kurwa mać! - porucznik obrócił się do niego ze wściekłością wypisaną na twarzy - Potrzebuję, żebyś mi uwierzył. Przynajmniej ty. Jak mam pracować z ludźmi, którzy mnie mają za jebanego idiotę?
-Hank...
-Ufasz mi?
-Kurwa, Anderson.
-Ufasz mi czy nie?
Gavin nie odzywał się przez parę sekund, z napięciem w twarzy. Słyszał strzały z wnętrza stoczni, słyszał krzyki i widział kolegów, którzy szli w ich kierunku, oczekując na instrukcję. Potarł twarz zmęczonym gestem. Gdy wierzyło się komuś prawie bezgranicznie tak wiele lat, ciężko było przestać, nawet jeśli rozsądek by to nakazywał.
Westchnął ciężko i podniósł wzrok.
-A niech cię szlag.
***
Był absolutnie pewien, że jeśli przeżyje to bez ironii będzie mógł powtarzać, że polazł za Hankiem Andersonem do piekła i z powrotem.
Podczas trwania całej operacji dbał o to, by nie szukać wzrokiem Violet. Mignęła mu tylko raz, a potem, kiedy wparował z drugą połową oddziału w sam środek strzelaniny, skupił się już tylko na sobie. I tak by jej nie pomógł, a nie chciał dokładać sobie niepotrzebnego stresu i rozproszenia.
Odważył się spojrzeć na nią dopiero, kiedy wszyscy napastnicy obecni w pomieszczeniu znaleźli się pod ścianą, z rękami na karku. Kosmyki jasnych włosów opadały jej na czoło, oddychała ciężko, zaczerwieniona z wysiłku i zimna, ale była cała i w jednym kawałku.
W tym samym momencie rzuciła mu szybkie, kontrolne spojrzenie. Mrugnął do niej i odwrócił głowę.
-Pakować ich! - Hank był tak zmęczony, że ledwie trzymał się na nogach - Wszystkich jak leci. Reed!
-Co?
-Nie co, tylko słucham. Weź Chen i sprawdźcie, czy ktoś się tu jeszcze nie chowa. Trzeba potem zastanowić się co robimy z androidami.
-Tak jest. - mruknął, uznając że wykazał się już dzisiaj wystarczającym brakiem dyscypliny.
Rozejrzał się za młodszą koleżanką. I zbladł.
-Tiny nie ma. - Violet powiedziała na głos dokładnie to, co sobie pomyślał. Wyglądała na przestraszoną.
-Nie ma? - Hank się obrócił - Jezus, wiecznie coś... - jęknął, unosząc krótkofalówkę do ust - Chen, odbiór.
Nikt mu nie odpowiedział.
***
Tina w myślach wyklinała na stocznię, na porucznika, a przede wszystkim na siebie, za swoją własną głupotę.
Absolutnie nie powinna była gonić za wymykającą się dziewczyną, oddalając się bez pozwolenia, ale trochę ją poniosło i nie chciała, by ktokolwiek zdołał zbiec. Strzeliła dwukrotnie, ostrzegawczo. Mimo wszystko nie chciała przecież dilerki zabić. Pewnie dałaby sobie radę, gdyby nie to, że dała się zrobić jak dziecko, bo sytuacja, w której uciekinier chowa się za framugą, a następnie atakuje od tyłu była tak żałośnie głupia, że aż prawie kreskówkowa, a jednak leżała na podłodze z rozbitą głową, a jej pistolet znajdował się parę metrów dalej, podczas gdy rozdygotana nastolatka mierzyła do niej ze swojej własnej broni.
Uniosła powoli ręce. Jej krótkofalówka zatrzeszczała.
-Chen, odbiór.
Nie mogła po nią sięgnąć. Bała się.
-Nie rób tego. - poprosiła, starając się zachować spokój - Spokojnie.
-Spokojnie?! - wybuchnęła dziewczyna. Była drobna, szczupła i ciemnowłosa. Przestraszona - Jeśli nie strzelę, to mnie aresztujesz.
-Tak. - Tina zdecydowała się na prawdę - Ale jeśli strzelisz, również zostaniesz aresztowana. Za coś znacznie poważniejszego. - dbała, by jej głos brzmiał spokojnie - No już. Rzuć to. Nie chcesz wcale zastrzelić człowieka.
Oczy nastolatki wypełniły się łzami. Zacisnęła hardo usta i pokręciła głową, jakby chciała odgonić się od natrętnych myśli.
Krótkofalówka Tiny znowu zaszumiała, tym razem na tyle niewyraźnie i cicho, że niczego nie dało się zrozumieć.
Sytuacja robiła się dramatyczna.
Usłyszała jak za jej plecami otwierają się gwałtownie drzwi. Dziewczyna poderwała głowę, przestraszona i palec drgnął jej na spuście, ale nie strzeliła.
-Rzuć broń. - Gavin mówił stanowczo -I podnieś ręce.
Tina odważyła się na niego spojrzeć. Trzymał rękę na ramieniu androida i mierzył do nastolatki ponad drugim. Robot miał zupełnie beznamiętny wyraz twarzy. Z początku Chen pomyślała, że Reed trzyma go w roli zakładnika, ale potem dotarło do niej, że zupełnie nie.
Mechaniczny chłopak pełnił rolę tarczy.
Brunetka wpadła w histerię, ale nie przestała celować do Tiny, która gdyby nie to już dawno skoczyłaby w stronę własnej broni, by przynajmniej wyrównać szansę.
-Będę strzelać! - pisnęła, a głos jej się załamał - Będę strzelać!
-Nie będziesz. - oznajmił ponownie tym samym, pewnym siebie tonem - Rzucisz pistolet i wtedy porozmawiamy w bardziej cywilizowany sposób, dziecinko. Wdech i wydech. Wszystko będzie dobrze.
Kiedy drzwi po drugiej stronie pomieszczenia się uchyliły, w jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Violet wślizgnęła się do pokoju zupełnie bezszelestnie, co było całkiem imponujące biorąc pod uwagę jej lekkie problemy z koordynacją i zrobiła krok. A potem kolejny.
I wtedy Tina zrozumiała, co oznaczały trzaski jej krótkofalówki. Złapała ich kanał. Gavin poszedł z jednej strony a Violet z drugiej, żeby odciąć napastniczce drogę ucieczki. A teraz blondynka była tuż za jej plecami, przodem do wszystkich, nie licząc swojego celu i powolutku, centymetr po centymetrze, zbliżała się, korzystając z tego, że nastolatka jest zupełnie skupiona na Gavinie i bliska ataku paniki.
Chen odwróciła od niej wzrok, by nie przyciągać uwagi w jej kierunku. Dwa kroki. Tyle by wystarczyło, żeby mogła skoczyć dziewczynie na plecy z zaskoczenia.
Tylko że wtedy odezwał się android.
-Ella, za tobą jest niebezpieczeństwo. Radzę ci się odwrócić.
Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Vi zareagowała natychmiast. Rzuciła się naprzód, próbując uderzyć brunetkę w bok głowy kolbą pistoletu, ale ta obróciła się zbyt szybko, otwierając szeroko oczy i odruchowo strzeliła.
Blondynka potknęła się wpół kroku, zachwiała i zwaliła ciężko prosto na Ellę, która straciła równowagę i przewróciła się, natychmiast zaczynając wrzeszczeć na widok krwi. Tina zerwała się na nogi, chwyciła swój pistolet i ogłuszyła dziewczynę, odciągając ją na bok.
Gavin tymczasem, blady jak papier, klęczał już przy Violet, która przyciskała dłoń do dolnej części brzucha, nieosłoniętej przez kuloodporną kamizelkę i klęła jak szewc. Chen nawet nie zauważyła, że zastrzelił androida.
-Kurwa, co za głupi sposób na śmierć... - wycedziła przez zęby, szukając wzrokiem jego twarzy.
Kiedy się odezwał, jego głos był pewny i prawie wesoły.
-Jebnij się w głowę, Solveig. Nie umrzesz.
Potem bardzo żałował, że nie powiedział do niej czegoś jeszcze. Bardzo bolał go fakt, że ostatnim co od niego usłyszała było kłamstwo.
No, wszyscy wiedzieliśmy że to się stanie, a mi wciąż jest smutno w chuj, chociaż tak prawdę mówiąc, to nie jest koniec tego rozdziału.
Był bardzo długi, a mi brakowało jednego w tej linii, żeby obie się ładnie spinały, więc go podzieliłam, więc dziś nastąpiło tak naprawdę najważniejsze wydarzenie całego ficzka, a wy macie czas, by przygotować się mentalnie na jego konsekwencje i morze angstu, choć raczej nie będziecie musieli czekać tyle, ile wam się wydaje, bo planuję wrzucać Tango nieco częściej, jeśli się uda.
Dajcie znać, jak się trzymacie.
~Gabi
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top