□never loved boys□
Detroit, 12.07.2026
-Solveig, umarłaś?
Ze snu wyrwał ją rozbawiony głos, doskonale znajomy i tak złośliwy jak zawsze. Westchnęła ciężko.
-Tak.
Nie otworzyła oczu, mając nadzieję, że nowy dzień nie zacznie się dopóki tego nie zrobi. Usłyszała stuk kubka odstawianego na stolik obok siebie. Poczuła zapach dobrej, mocnej herbaty, którą sama przyniosła do tego mieszkania, na poranki takie jak ten i zdołała się uśmiechnąć.
-Nie ma za co, kwiatuszku.
Przestała się już z nim kłócić o to, by jej tak nie nazywał. Trochę przywykła, a trochę uświadomiła sobie bezsensowność tej walki, bo im bardziej się rzucała, tym częściej jej przyjaciel używał tego określenia, tylko i wyłącznie po to, by ją zdenerwować. Poza tym im dłużej się znali, tym częściej wymawiał je czule, a nie protekcjonalnie, a jej wtedy robiło się dziwnie miło.
Uchyliła powieki i skrzywiła się boleśnie, ale zmusiła się, by nie zamykać ich z powrotem. Wyprostowała się i potarła skronie ignorując pobłażliwe spojrzenie Gavina, który chociaż wciąż nie ubrany i z włosami w całkowitym nieładzie, wyglądał zdecydowanie żywiej od niej.
Leżała na kanapie w jego kawalerce, z bolącymi plecami i głową, przykryta kocem, średnio pamiętając co się działo poprzedniego wieczora.
-Skończyliśmy tańcząc na stole?
-Nie, ale ty z pewnością skończyłabyś pod stołem, gdybym cię stamtąd nie zabrał. Do klubów to ty się nie nadajesz.
-Wyszłam z wprawy. Kiedy my byliśmy na ostatniej imprezie, dwa miesiące temu?
-Jak nie więcej, przez całą tą ostatnią sprawę z Collinsem nie było kiedy.
-Jak bardzo głupio się zachowywałam?
-Bardzo, ale tylko w stosunku do mnie, do nikogo innego nie pozwoliłem ci się zbliżyć, żebyś nie narobiła wstydu ani mi ani sobie.
-Kocham cię.
-Wiem. Powiedziałaś mi to jakieś trzydzieści razy wczoraj, po drodze do domu. Zapytałaś też, czy za ciebie wyjdę i czy zrobię ci dzieci.
Roześmiała się.
-I co, zgodziłeś się?
-Nie.
-Ale sukienkę ze mnie zdjąłeś.
-Zdjąłem. A potem wpakowałem cię w pierwszy lepszy T-shirt, popchnąłem na kanapę i zostawiłem, trochę licząc, że już się nie obudzisz. - uśmiechnął się bezczelnie - Nie przejmuj się. I tak nie ma na co popatrzeć.
Zachłysnęła się z oburzenia.
-Zostaw moje cycki w spokoju!
-Twoje co?
-Gavin, pogłębiasz moje kompleksy. Zamknę się w sobie i ciekawe z kogo się będziesz wtedy bezlitośnie naśmiewał. - rzuciła, w duchu dziękując sobie jednak, że nie wyszła z domu z sukienką na gołej klatce piersiowej.
-Nie no, masz rację. Nie możemy do tego dopuścić. - przyznał, podnosząc się i przeciągając - Wypij herbatę i się ubierz. Musimy pójść na śniadanie, bo mam w domu tylko chleb.
-Czy to jest ten sam chleb, który znalazłam tydzień temu, jak zarywaliśmy nockę nad papierami? - zapytała niespokojnie - Bo jeśli tak, to on za parę dni opuści szafkę z walizką w ręce, oznajmi ci że nie jest już dzieckiem i że wyprowadza się, by żyć jako uliczny artysta.
Reed parsknął śmiechem.
-Trudno, zaakceptuję jego wybory życiowe. - rzucił, kierując się do łazienki.
Zostawił ją, żeby mogła się doprowadzić do porządku. Wypiła herbatę, którą najbardziej lubiła tak gorącą, że aż bolał język i podniosła niechętnie, by zajrzeć do jego szafy.
Przez ostatnie miesiące ich garderoby nieco się wymieszały. Kiedy pracowali nad szczególnie trudną sprawą często przychodzili do siebie nawzajem po pracy i siedzieli nad nią jeszcze po godzinach, co wyjątkowo często działo się podczas ich ostatniej roboty. Morderczynię Sinclaira Collinsa ostatecznie znaleźli i zamknęli (i to właśnie świętowali poprzedniego wieczora), ale skutkiem tego było kilka jej koszulek i szortów w mieszkaniu Reeda i jego porzucone bluzy u niej, a także zapasowe szczoteczki do zębów w szufladach w łazience.
Bawiło ją to jak szybko poczuli się ze sobą całkowicie swobodnie. Znali się raptem dziesięć miesięcy, ale spędzali ze sobą tak potwornie dużo czasu, że ich wzajemna obecność stała się czymś w rodzaju stanu neutralnego i jej brak zaczynał być dziwny, może nawet trochę niekomfortowy i gdyby ktoś spytał Violet kim jest dla niej Gavin, nazwałaby go najlepszym przyjacielem bez mrugnięcia okiem, zaraz obok Sissi.
Wcisnęła się w jeansowe spodenki i koszulkę, po czym przeczesała włosy palcami, patrząc w lustro powieszone na ścianie, a następnie otworzyła drzwi balkonowe.
Dzień był piękny. Słońce grzało w szyby, ale nie na tyle mocno, by wywołać upał, wiał lekki wiatr, głaszcząc ją po zarumienionych policzkach, a na niebie przelewały się leniwie jasne, przyjacielskie chmury. Na dodatek nie musiała iść do pracy i poza robieniem zupełnie niczego czekał ją jedynie przyjemny spacer po bajgle, uznała więc, że mimo dokuczającego jej kaca niedziela zapowiada się naprawdę dobrze.
-Podwieziesz mnie do domu? - zapytała, obracając się przez ramię, gdy Gavin wydobył się z łazienki. Doprowadził się do porządku i z zazdrością zauważyła, że wygląda nie gorzej niż po spokojnie przespanej nocy - Mój kot na pewno jest na mnie śmiertelnie obrażony. Zostawiłam mu jedzenie, ale mogę się założyć, że jak wrócę narobi wrzasku, jakby siedział tam sam przez cały tydzień.
-Jak trzeba… - przewrócił oczami - Pieprzony sierściuch.
-Nie mów tak o moim dziecku! - rzuciła, ale jedynie udawała oburzenie.
Prosiaczek uwielbiał Reeda. Już podczas jego pierwszej wizyty, a potem również podczas każdej kolejnej nie mógł się od niego odkleić, mrucząc jak traktor i pakując mu się na kolana, włażąc do kaptura bluzy i ocierając się o łydki, zostawiając na jego nogawkach pełno sierści.
Reed uwielbiał Prosiaczka. Klął jak szewc za każdym razem, gdy potykał się o domagającego się uwagi zwierzaka, groził, że przerobi go na czapkę, gdy zamiatał puszystym ogonem po dokumentach, lub bezczelnie kładł się w samym środku ich sterty, wymyślając coraz to nowe niepochlebne epitety pod jego adresem, ale Violet nie dała się nabrać. Nigdy nie zrzucił go ze swoich nóg, nigdy go nie przepędził, zawsze tylko gadał i marudził, udając, że wcale nie szuka kota spojrzeniem za każdym razem gdy otwiera do niej drzwi i że nie sprawiają mu przyjemności jego wylewność i radosne powitania.
Była gotowa się założyć o sporo pieniędzy, że jeszcze tego dnia jej przyjaciel znajdzie jakiś pretekst, by wejść z nią na górę.
Nie rozumiała co jest wstydliwego w sympatii wobec kota, czy nawet kotów w ogóle, ale Gavin uparcie się do niej nie przyznawał, cieszyła się więc obserwowaniem jego gry aktorskiej w milczeniu i z rozbawieniem.
Wyszli na dwór. Nie uzgadniali gdzie idą, bo od dawna mieli swoje ulubione miejsce na takie okazje - małą, rodzinną piekarnię w dole ulicy, jedną z tych, jakie w Ameryce należały już do prawdziwych rzadkości i gdzie można było kupić naprawdę dobre pieczywo, nie mające wiele wspólnego z zafoliowanymi wyrobami z marketów.
Kupili sobie po obwarzanku i udali się dalej, do charakterystycznego Clark Parku oddalonego jeszcze o dwadzieścia minut drogi spacerkiem, żeby skoryszystać z ładnej pogody i zjeść w spokoju.
Usiadł po turecku na długiej ławce, na samym brzegu, tyłem do niej, i odpalił telefon pochylając się nad nim do przodu. Oparła się o jego plecy, odchylając głowę na jego ramię i wyciągając długie, blade nogi na słońce. Lubili tak siedzieć, szczególnie jeśli musieli na coś długo czekać.
-Boże, jaka ty jesteś koścista… - mruknął, ale zupełnie to zignorowała, wgryzając się ostrożnie w jedzenie, nie pewna, czy jej żołądek nie zafunduje jej od niego dodatkowych atrakcji, czuła się jednak w porządku.
Przymknęła powieki i westchnęła z zadowoleniem, przysłuchując się zwykłym odgłosom miasta.
Pochodziła z bardzo małej miejscowości i od początku tym co fascynowało ją w Detroit najbardziej były właśnie dźwięki. Całe jej środowisko brzmiało inaczej, tętniąc ludzkim życiem o każdej porze dnia i nocy, co oczywiście miało swoje minusy, takie jak sąsiedzi budzący ją nad ranem awanturą piętro wyżej, zamiast ptaków za oknem, ale kochała ten ruch. Kochała całe to miejsce, razem z jego wszystkimi sprzecznościami i była w nim szczęśliwa, szczególnie w takich momentach jak ten.
-Dzień dobry. - usłyszała nad sobą i natychmiast otworzyła oczy. Gavin, wciąż wpatrzony w swój telefon, poderwał gwałtownie głowę.
Parę metrów od nich stała trójka ludzi, kobieta, wysoka, ciemnoskóra i elegancka, z przyjaznym błyskiem w oczach, a obok niej chłopak, z długimi włosami związanymi niedbale z tyłu, przyglądający im się badawczo spod prostokątnych okularów.
Otworzyła szeroko oczy, bo oczywiście go znała, parę lat wcześniej był najczęściej wspominanym przez media człowiekiem w kraju, choć swoją prywatnością dzielił się bardzo niechętnie. Podniosła się natychmiast na nogi.
-Dzień dobry. - wykrztusiła, nie wiedząc dlaczego w ogóle profesor Kamski się z nią wita, ale będąc pewną, że niegrzecznie byłoby nie odpowiedzieć.
-Nie ma potrzeby wstawać. - zapewnił spokojnie, mierząc ją spojrzeniem od góry do dołu - Chciałem się tylko przyjrzeć dziewczynie mojego brata.
Minęło kilka bardzo długich sekund zanim zorientowała się co właściwie powiedział. Kontakty Reeda w zarządzie CyberLife. To jak niechętnie opowiadał o swojej rodzinie i jak ucinał temat za każdym razem, gdy próbowała pytać.
Spojrzała na niego. Patrzył na mówiącego do nich mężczyznę z niechęcią i irytacją, ale faktycznie było między nimi podobieństwo, które łatwo mogło jej umknąć na pierwszy rzut oka. Elijah był trochę wyższy, zdecydowanie szczuplejszy, blady jak kartka papieru, ale coś w ustach, w oczach, w rysach twarzy…
-To nie moja dziewczyna. - Gavin przewrócił oczami - To moja partnerka. W pracy. Przyjaźnimy się.
Prostowanie tego nieporozumienia było w tamtym momencie najmniej ważną dla niej kwestią i trochę się zdziwiła, że to są akurat pierwsze słowa jakie padły z ust chłopaka.
-W porządku. - Kamski wzruszył swobodnie ramionami - Tak czy inaczej, miło poznać. - nie wyciągnął do niej ręki, a ona się na to nie odważyła, zwłaszcza, że nawet na nią nie patrzył, wbijając uparcie wzrok w brata - Dawno się nie widzieliśmy.
-Tak, szło nam naprawdę dobrze. - prychnął - Szliśmy na rekord, ale wszystko popsułeś. Przypomniało ci się, że ludzie potrzebują słońca i tlenu do życia?
-Nie, pani profesor mi o tym przypomniała i zaprosiła mnie na spacer. - przybrał karcący wyraz twarzy - Mógłbyś być grzeczny się przywitać.
-Dzień dobry pani. - Gavin rozchmurzył się i posłał osobie, w której Violet zdołała rozpoznać Amandę Stern, naprawdę czarujący, choć chyba nie szczery uśmiech - Przepraszam za moje maniery i za to że zajmujemy pani cenny czas. Proszę się nie krępować i kontynuować wyprowadzanie mojego irytującego brata na spacer, choć na pani miejscu kupiłbym mu kaganiec i krótszą smycz.
-Gavin! - blondynka aż się zachłysnęła z oburzenia, jednak kobieta nie wydawała się wcale urażona. Roześmiała się pobłażliwie.
-Nie, bo w kagańcu już zupełnie przestałby się do mnie odzywać. - patrzyła na ciemnowłosego chłopaka z czułością i troską - Byłby pewnie całkiem szczęśliwy, że ma wymówkę by z nikim się nie socjalizować, ale nie mogę przecież pozwolić, by zapracował się na śmierć, czyż nie, Elijah?
Kamski nie wydawał się ani odrobinę wyprowadzony z równowagi.
-Nie będę udawał, że nie ma pani racji, pani profesor. - oczy błysnęły mu figlarnie - Ale zgadzam się z bratem w jednej kwestii, mianowicie, powinniśmy iść dalej. - w końcu przyjrzał się dziewczynie - Mam nadzieję, że do zobaczenia…
Zawiesił głos.
-Violet.
-Violet. - powtórzył, a ona nie mogła się oprzeć wrażeniu, że zrobiła się czerwona aż po cebulki włosów - Miłej niedzieli.
Odwrócił się i zniknął razem ze swoją mentorką bardzo szybko za zakrętem, pozostawiając ją i jej przyjaciela w pełnej napięcia ciszy.
-Okej. - wykrztusiła w końcu, odwracając się w jego stronę - Dlaczego mi nie powiedziałeś?
-A powinienem?
-Czy powinieneś? Przyjaźnimy się, a ty się mnie pytasz, czy powinieneś był mi powiedzieć o tym, że twój brat to wynalazca z IQ przebijającym Alberta Einstaina, twórca androidów, prezes jednej z najważniejszych amerykańskich firm? On ma dwadzieścia cztery lata i jakieś cztery doktoraty, przecież ten typ to cholerny geniusz! Kogo jeszcze tam chowasz? Jeff Bezos jest twoim wujkiem? Elon Musk ci zmieniał pieluchy?
-Wow. - mruknął - Wiesz naprawdę sporo, Solveig. Googlowałaś go? Jakaś lekka obsesja?
-Żadna tam obsesja, wszyscy go googlowali i googlują nadal, bo niczego o nim nie wiadomo, a to zawsze nakręca hype. Poza tym jest przystojny.
-Super, jak się sprężysz to jeszcze zdążysz dać mu dupy w krzakach. - rzucił cynicznie, podnosząc się na nogi. Poczuła jak żołądek się jej kurczy.
-To nie było potrzebne. - wymamrotała urażona - Po prostu nie rozumiem dlaczego nie chcesz ze mną o tym porozmawiać.
-A ja nie rozumiem dlaczego ty tak strasznie chcesz o tym rozmawiać. Co w tym takiego fascynującego? Geniuszom też zdarza się mieć rodzeństwo - odkrycie roku. Może też sobie test pierdolnij, bo jeszcze ci wyjdzie że jesteś bystrzejsza niż on. - ruszył ścieżką w przeciwną stronę, wciskając ręce w kieszenie i nawet na nią nie patrząc, ze złością wypisaną na twarzy.
-A może i sobie pierdolnę, co mi szkodzi. - odparła, coraz bardziej rozzłoszczona - Chcę o tym rozmawiać, bo się martwię. Bo widzę, że mnie strasznie zbywasz. Bo jestem ciekawa - nie boję się tego przyznać i ponieważ mam wrażenie, że spędzamy prawie sto procent czasu razem, a ty mi dalej nie ufasz!
-To nie jest kwestia zaufania, Violet.
-To czego? - nie otrzymała odpowiedzi - Gavin, rodzina to nie jest coś, co można zignorować i liczyć, że nigdy do ciebie nie wróci, przecież to niedorzeczne. Nikt nie jest idealny, ale…
-To nie jest moja rodzina, okej? - wybuchnął, w końcu się zatrzymując i patrząc jej w twarz - Nie wszyscy mają tak jak ty. Nie wszyscy dzwonią do brata na ploty w przerwie na kawę, albo do taty, jak samochód się popsuje, niektórzy to bękarty.
Nie do końca go zrozumiała, ale nie dał jej czasu na dedukcję i samodzielne wyciągnięcie wniosków.
-Elijah jest ode mnie starszy dwa miesiące, Vi, dodaj sobie dwa do dwóch. - uśmiechnął się gorzko - Jestem bachorem z romansu, do którego nikt się nigdy nie przyznawał. Najpierw ojciec płacił mamie za trzymanie gęby na kłódkę, nie zgodził się, żebym dostał jego nazwisko, ba, nawet nie wiedziałem kim jest i jak wygląda do dziesiątego roku życia. Potem też nie było fajnie, bo regularnie mi grożono, że jak się przyznam do bycia jego biologicznym dzieckiem to wyląduję ryjcem na bruku, więc aż do wyprowadzki kłamałem każdej napotkanej osobie, że jestem adoptowany, żeby stary mógł się dalej uśmiechać na zdjęciach w Forbsie, bez zniszczonej reputacji. Nawet teraz nie chcą żebym przyjeżdżał do domu, nie chcą mieć ze mną nic wspólnego, więc z jakiej racji mam się nimi chwalić, co? Oni mnie tam wszyscy nienawidzą jak leci - macocha, bo jestem uosobieniem całego jej upokorzenia i sponiewierania, ojciec, bo jestem największym błędem jaki popełnił i mogę mu bardzo łatwo zjebać karierę i Elijah, bo sam fakt mojego urodzenia się spierdolił mu życie. Jedyna osoba, która choć trochę mnie tam kiedykolwiek lubiła, to moja młodsza siostra, więc wybacz, że nie biegam i nie opowiadam o tym, jak wygląda moja sytuacja. - oddychał ciężko - Od małego wpaja mi się, że nie jestem jednym z nich, że się mnie wstydzą - teraz ja wstydzę się ich. Ludzie z którymi pracuję, są dla mnie sto razy lepszą rodziną, więc możesz sobie mówić co chcesz, ale z całym szacunkiem, dalej będę ich ignorował, mając nadzieję, że nigdy do mnie nie wrócą i chuja mi zrobisz w związku z tym.
Dziewczyna bardzo nie lubiła, kiedy podnosiło się na nią głos, szczególnie jeśli robił to ktoś dla niej ważny i wzdrygała się cała z każdym kolejnym zdaniem, a kiedy Gavin wreszcie zamilkł, nie patrzyła na niego, starając się opanować łzy napływające do oczu.
Żadne z nich nie wiedziało jak zareagować.
Violet, gdy widziała, że ktoś źle się z czymś czuje, albo coś zgrzyta w jej relacji z drugim człowiekiem, czuła ogromną potrzebę przegadania tego, najlepiej jak najszybciej. Gavin nie umiał tego robić, budziło w nim to potworny dyskomfort, więc uparcie trzymał wszystkie szczere, nie przećwiczone słowa w sobie, aż do momentu, gdy tracił nerwy i wszystkie wylewały się z niego na raz, tak jak przed chwilą.
Tylko że patrząc na dziewczynę przed sobą, na to jak obejmowała się ramionami i jak drżały jej usta, zorientował się, że to było dla niej trochę za dużo na raz i zrobiło mu się głupio.
Przeczesał włosy, po czym podszedł do partnerki i przyciągnął ją do siebie z westchnięciem.
-Przepraszam. - mruknął, głaszcząc ją szorstko po plecach - To w końcu nie twoja wina.
-W porządku, naciskałam za mocno. - przyznała - Czy jak powiem, że naprawdę bardzo mocno potrzebujesz terapeuty, to mnie udusisz? - zapytała, pociągając parę razy nosem i obejmując go mocno za szyję. Nie pamiętał kto go ostatnio szczerze przytulał. Parsknął śmiechem.
-Nie, bo nie mam cię na kogo wymienić, Solveig. - odsunął się - Mam dużo znajomych, ale przyjaźnię się tylko z tobą, niestety. - pozwolił jej się szturchnąć w ramię - Chodź, kwiatuszku. Odwiozę cię do domu, bo twój sierściuch czeka. A po drodze może opowiem ci więcej wesołych historyjek o tym, jak bardzo Kamscy są zjebani.
***
-Czyli to jest ten słynny, problematyczny Gavin? -głos Amandy zawsze kojarzył się Kamskiemu z gorącą, płynną czekoladą.
-Tak. - pokiwał głową - Ma pani jakieś wnioski?
-Jest charakterny i wygadany. Podoba mi się to.
-Czasem mi go szkoda. - Elijah przechylił lekko głowę - Gdyby choć trochę ułatwił nam wszystkim sprawę, moglibyśmy dogadywać się przynajmniej odrobinę bardziej przyzwoicie. Niestety ma paskudne uczulenie na drogi łatwe i sprytne i woli umrzeć w błędzie, niż przyznać komuś rację.
-Ciekawe gdzie ja to już widziałam… - zakpiła - Może jesteście bardziej podobni niż wam się wydaje.
Elijah skrzywił się na tę myśl.
-To smutne, jak wielkim okazał się kretynem. Liczyłem na początku, że będzie pierwszą osobą w domu, która nie będzie mnie nienawidziła, ale to nie poszło po mojej myśli, bo jestem prawie pewien, że w ostatecznym rozrachunku nienawidzi mnie nawet bardziej niż rodzice.
-Nie wrócisz tam, prawda?
-Nigdy. - jego głos stwardniał, ale tylko na chwilę - Nie muszę, skoro pani mi matkuje, pani profesor.
Nie mogła się powstrzymać i pogłaskała go po policzku, choć wiedziała, że bardzo nie lubi być dotykany. Nie wzdrygnął się, ani nawet nie odsunął, co było miłym zaskoczeniem.
Wiedziała, że jest wybitnie utalentowany i tak inteligentny, jak żaden inny człowiek, którego kiedykolwiek poznała.
Jako jedna z bardzo nielicznych osób była w stanie się przekonać, że to również po prostu chłopak, którego nikt nigdy nie pokochał. I jeśli jego brat był do niego choć trochę podobny, wcale nie był taki zły, jakim go Elijah opisywał. Po prostu obaj posiadali jednocześnie trzy naprawdę fatalne rzeczy: nieumiejętność szczerej komunikacji, przekonanie o własnej nieomylności i potworne problemy z zaufaniem.
Profesor Stern przemilczała swoje teorie. Zamiast tego wyprostowała się z ożywieniem.
-Skoro tak, to zabieram cię teraz drugie śniadanie, żeby nikt mi nie zarzucił, że źle wypełniam swoje zadania w tej dziedzinie. Może powiesz mi wtedy wreszcie… - tu uśmiechnęła się łobuzersko - …co to za program, który w sekrecie planujesz umieścić w ślicznej główce Chloe.
Kamski się zmieszał, ale tylko odrobinę.
-Tak sądziłem, że się pani zorientuje. Trochę nawet na to liczyłem, przyda mi się rada. - przyznał, choć z reguły nie lubił prosić o pomoc.
-Pamiętaj młody człowieku, że mam uszy i oczy w każdym zakamarku naszej firmy. - pogroziła mu palcem - Co to za projekt?
Chłopak poprawił okulary i spojrzał jej w twarz.
-Roboczo nazwałem go Ra9.
Kaboom!
Rozdział z malutkim opóźnieniem, ale jest, a w nim dalszy ciąg sagi pod tytułem: ,,naprawdę zjebałam życie Gavinowi na każdym możliwym froncie".
Ale, jak widzicie, chłopcy radzą sobie jak mogą - Gavin ma Hanka, Eliaszek Amandę i żyjemy dalej. Żyjemy i programujemy niebezpieczne wirusy u androidów, w przypadku tego drugiego 🤭
Dajcie znać jak wam się podobało I trzymajcie się zdrowo.
~Gabi
Ps. Na YT pojawiło się ,,Detroit:Reawakening" i to wspaniała rzecz. Kochany fandomie, proszę tam biec i dać temu dziełu trochę miłości!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top