□love of my life□

Detroit, 20.01.2031

Czajnik z gotującą się wodą zagłuszył znajomy odgłos kroków na kafelkach, więc Gavin zauważył Violet dopiero kiedy stanęła obok niego, ocierając oczy zmęczonym gestem. Wyglądała wyjątkowo nieszczęśliwie.

-Dzień dobry.

Pokręciła stanowczo głową w odpowiedzi, wyciągając do niego ramiona.

Złapał ją za biodra i podsadził na blat, pozwalając objąć się za szyję.

-Co to za święto, że obudziłaś się sama?

-Zimnooo... - jęknęła, podnosząc skraj jego koszulki i próbując się pod nią wcisnąć, co jednak zupełnie nie było możliwe w pozycji w której siedziała i mało brakowało, a zleciałaby na podłogę głową w dół.

-To się nie uda, kwiatuszku.

-Jesteś cieplejszy niż kaloryfer, muszę się jakoś do ciebie dobrać!

-Jeszcze trochę i zaczniesz zasypiać na mojej klawiaturze od laptopa jak kot.

To nie był dobry pomysł, by wspominać jakkolwiek o kotach w jej towarzystwie, bo chociaż Prosiaczek zachorował i odszedł od nich już parę miesięcy wcześniej, dożywając sędziwego wieku, dalej wszystko co się z nim kojarzyło powodowało, że w oczach dziewczyny momentalnie stawały łzy.

Zapomniał o tym i miał nadzieję, że tym samym nie zrujnował jej całego dnia w pracy.

-Nienawidzę poniedziałków.

-Wiem. Jak mnie puścisz, to dokończę twoją herbatę i może jak ją wypijesz będziesz w stanie trochę się pozbierać do kupy.

Niechętnie pozwoliła mu się cofnąć i patrzyła jak wlewa wrzątek do kubka. Mógłby teraz spać, ale lubił chociaż trochę ułatwiać jej znienawidzone poranki, wstając razem z nią, za co ona odpłacała się tym samym, kiedy to on szedł do pracy na rano. Było to z jej strony najwyższe poświęcenie, ale dawała sobie z nim radę, głównie dlatego, że odkąd mieli dwa samochody po jego wyjściu mogła wskoczyć z powrotem pod kołdrę i zdrzemnąć się jeszcze godzinkę albo dwie.

-Wiesz, że jestem twoją żoną równo pół roku? - zapytała, obejmując palcami gorące naczynie - Kupa czasu.

-E tam. Mrugniesz trzy razy i trzeba będzie wybierać dom spokojnej starości. Szybko zleci.

-Musi być w jakimś gorącym miejscu.

-Oczywiście, żebyś mogła cieszyć się wiecznym oparzeniem słonecznym.

-Lepiej sobie radzę z oparzeniami, niż ze styczniową temperaturą w jebanym Michigan.

-Jakim cudem ty funkcjonowałaś tyle lat beze mnie w roli grzejnika, co?

-Nie mam pojęcia. - uśmiechnęła się - Serio, jak pomyślę sobie, że kiedyś nie dostawałam herbatki do wyra, tylko musiałam wstać i zrobić ją sobie sama, to nabieram podziwu dla młodszej siebie.

-Rozpuściłem cię, mówisz?

-Człowiek się do dobrego szybko przyzwyczaja. Apropos tego, zrobiłbyś śniadanie? Muszę iść pod prysznic, jak chcę się wyrobić.

-A co będę z tego miał?

-Pomyślimy jak wrócisz z roboty, ty interesowny draniu.

-Niech będzie, ale daj zaliczkę.

Wziął jej twarz w dłonie i przycisnął usta do jej ust, rozchylonych w uśmiechu.

Patrzył, jak znika w łazience, a następnie zrobił jej kanapkę i od razu zapakował do pracy, bo był prawie pewien, że kiedy już znalazła się pod strumieniem gorącej wody, wylezie dopiero w ostatniej chwili i nie zdąży zjeść w domu.

-Violet, rachunki za wodę! - krzyknął, uderzając pięścią w drzwi.

Zignorował jej przytłumione usprawiedliwienia i poszedł się ubrać. Zdążył jeszcze zrobić sobie kawę i usiąść wygodnie, przed rozpoczęciem swojego ulubionego porannego spektaklu, który składał się z dziewczyny, owiniętej ręcznikiem i rozpaczliwie starającej się skompletować swój mundur i wszystkie potrzebne rzeczy.

Czasem chciało mu się z niej ponaśmiewać, ale zwykle milczał, śledząc ją spojrzeniem szarych oczu i uśmiechając pod nosem, co doprowadzało ją do szału nawet bardziej.

-I z czego się tak cieszysz? - prychnęła, rozczesując długie włosy mało delikatnymi ruchami - To wcale nie jest zabawne!

-To jest bardzo zabawne. Skoro ja przy tobie jestem tym zorganizowanym, to fatalnie o tobie świadczy.

-A kto spóźnia się częściej?

-Ja, ale ja spóźniam się z własnego, bezczelnego wyboru. Gdybym chciał, byłbym na czas.

-Wyleją cię kiedyś.

-Nieee. Jak się jest dobrym w swojej robocie, to Hank i Jeffrey wybaczają nawet gorsze rzeczy, więc ty lepiej się sprężaj.

Zachłysnęła się z oburzenia.

-Będziesz coś chciał ode mnie, to inaczej pogadamy! - skończyła zaplatać warkocz i upięła go z tyłu, przytrzymując wsuwki ustami - Wychodzę! - oznajmiła obrażonym tonem, obracając się na pięcie.

-Jedź ostrożnie, bo ślisko jest!

Odpowiedziało mu trzaśnięcie drzwi, ale Vi trzydzieści sekund później wróciła.

Zapomniała kluczyków do auta.

***

Kiedy Gavin przyjechał na swoją zmianę, Violet zajęta była integracją z Colem Andersonem.

Chłopiec był duży jak na swój wiek, jasnowłosy, bardzo podobny do ojca, który zresztą stał obok i przyglądał się z uśmiechem dziewczynie, która kucała przy nim i opowiadała mu coś z ożywionym wyrazem twarzy. Dziecko patrzyło na nią intensywnie, wyraźnie było jednak bardziej zafascynowane jej długim warkoczem, który wymknął się z upięcia, niż tym co mówi.

-Ooo, Hank junior! - roześmiał się Reed, podchodząc do przełożonego - A co on tu robi, twoja żona ma go dość?

-Niee, była na zakupach, to wpadli zobaczyć, czy jeszcze nie dostałem z wami wszystkimi apopleksji. Cały ten oddział to banda pieprzonych dzieciaków, z tobą na czele, synek.

-Uważaj, bo zaczniemy ci składać życzenia na dzień ojca.

-Proszę bardzo, najlepiej kupcie do tego jakąś dobrą czekoladę, należy mi się coś od życia za wszystko co znoszę.

-Pierdolisz. Jesteśmy skuteczni, słuchamy się, a ty bardzo nas kochasz.

-Chuja tam... - mruknął porucznik - Słuchacie się! Ciekawe kogo, bo na pewno nie mnie!

-Czy mogę zabrać panu syna? - Vi trzymała teraz Cole'a na biodrze, pozwalając mu bezkarnie ściągnąć z jej włosów gumkę, odbierając mu ją dopiero, kiedy wsunął ją do buzi, w obawie, że chłopiec się zakrztusi.

-Spoko, bierz, ale będziesz dyskutować z jego matką, jak wróci z łazienki.

-Nie ma problemu, na pewno się polubimy.

-Tak, a potem będziecie obgadywać we dwie i mnie i jego. - Gavin przewrócił oczami, po czym podszedł do blondynki, wyjął dziecko z jej ramion i oddał je Hankowi - Bierz swojego kaszojada, a ja porywam swoją żonę na chwilę.

-Pamiętaj, że za dwadzieścia minut zmiana ci się zaczyna!

-Pamiętam, będę za pół godziny!

Zignorował wiązankę, którą puścił za nim Anderson i pociągnął dziewczynę za łokieć, choć wyraźnie się opierała.

-Nie mam na ciebie siły. Najpierw każesz mi przyjeżdżać wcześniej do pracy, bo podobno tęsknisz i chcesz zjeść razem obiad, a potem wolisz małego Andersona ode mnie!

-No co? Widzimy się tylko wcześnie rano, albo późno wieczorem, kiedy jestem zbyt śpiąca, by prawidłowo kontaktować, potrzebuję tej chwili w środku dnia, żeby w ogóle pamiętać, że mam faceta, ale istnieją pewne priorytety!

-W postaci obcych dzieci?

-No przecież własnych nie mam, a to taki słodki chłopaczek! - złapała go za ramię - Zróbmy sobie takiego!

-Spoko, mi pasuje.

Zatrzymała się wpół kroku i rzuciła mu nieufne spojrzenie, odmawiając wejścia do kawiarni, ulokowanej po drugiej stronie ulicy, w której zwykle jedli.

-No co? - uniósł brwi - Mówię serio. Co nam szkodzi? Mamy spoko pracę, spoko mieszkanie - co prawda czasu nie za wiele, ale nad grafikiem zawsze można przysiąść i się zastanowić.

-Nie, ty sobie robisz jaja.

-Nie robię. Prawdę mówiąc jestem zdziwiony, że nie zażądałaś kaszojadów na drugi dzień po naszym ślubie.

-Zrobiłabym to, ale byłam pewna, że powiesz nie.

-I słusznie, bo wtedy powiedziałbym nie. Miałem kaca jak chuj, ale zdążyło mi już przejść. To nie była aż tak dobra impreza.

-Czyli naprawdę, na sto procent, mówisz poważnie?

Kiwnął głową.

Nie zastanawiał się nigdy nad tym jakoś głębiej, wiedział, że całkiem lubi dzieci i że chce je kiedyś mieć. Nie dostał może od życia najlepszych rodzicielskich wzorców, ale miał doskonały przykład czego absolutnie nie robić, więc zakładał, że poradzi sobie całkiem nieźle, skoro Uma jakoś wyszła na ludzi pod jego nieporadną opieką. Poza tym rozmawiali o tym setki razy, jeśli nie tysiące razy, bo dla dziewczyny bycie matką zawsze wydawało się niesamowicie ważne, tym bardziej więc nie rozumiał, czemu patrzy na niego, jakby powiedział zupełnie bez sarkazmu, że pójdzie i przyniesie jej gwiazdkę z nieba.

Patrzył jak uśmiech powoli wypływa jej na usta, jakby niepewnie. A chwilę później roześmiała się i skoczyła mu na szyję, całując go kilkukrotnie w policzek, w szczękę a następnie w usta.

-Jezu, powoli! - roześmiał się - Doceniam twój entuzjazm, ale kiedy powiedziałem, że zrobię ci dziecko nie chodziło mi o to, że zrobię ci je teraz, na chodniku.

-Przepraszam, jestem po prostu mega zajarana!

-Widzę.

-Kocham cię!

-Wiem.

-Będzie trzeba to wszystko ładnie rozplanować, bo to jednak nie takie proste, ale...

-Ogarnij dupę, Solveig. Jestem głodny.

-Mógłbyś w końcu przestać do mnie mówić moim nazwiskiem.

-Mówiłbym swoim, ale go nie chciałaś.

-Ja nie chciałam, bo panieńskie lepiej mi pasuje do imienia, ale wiesz kto na pewno będzie miał twoje?

-Violet. - nie mógł opanować uśmiechu - Zmiana mi się zaczyna. Lunch.

-Oj tam. - pocałowała go jeszcze raz - Taki z ciebie dobry policjant, że na pewno ci wybaczą.

***

Detroit, 2.08.2032

To pewnie było naiwne z jego strony, ale Gavin naprawdę nie sądził, że postrzał jest czymś, co tak cholernie boli.

Bał się pomyśleć jakie to uczucie, kiedy kula faktycznie utknie w ciele, a nie tylko draśnie człowieka po łydce, bo już teraz miał wrażenie, że zęby mu popękają od kurczowego zaciskania szczęki.

W innych częściach budynku słychać było krzyki i broń, ale nikogo nie było w zasięgu wzroku, poza kolegą z oddziału, z którym ścigali dwójkę dilerów bordo przez korytarz na parterze.

Nie udało się ich złapać, ale w tym momencie miał ważniejsze problemy na głowie.

Andrew Hamilton, trzymając jego rękę przerzuconą przez swoje barki i pomagając mu wydostać się z miejsca akcji patrzył na niego z napięciem.

-Krwawisz.

-Naprawdę? - syknął w odpowiedzi - Dobrze, że mówisz, bo mógłbym się nie zorientować, że mnie skurwiel trafił! Powinieneś zostać detektywem!

Chłopak chyba doszedł do wniosku, że skoro Reed używa sarkazmu, nie może być z nim tak źle, bo jego twarz nieco się rozluźniła.

-Wezwę karetkę.

-Jebnij się w łeb, nie stać mnie na to!

-To nie jest zadrapanie, Reed, przecież ty musisz trafić do szpitala, bo się wykrwawisz do cholery!

-Szybciej pójdę tam na piechotę i zdechnę po drodze niż wydam takie pieniądze.

-Nie bądź durny, masz ubezpieczenie!

Faktycznie, miał.

Zastanowił się przez moment.

-Zawieź mnie.

-Że co?

-Na Grand Boulevard, to blisko. Będzie szybciej!

I mniej zachodu. Chociaż tego już nie dodał.

Andrew zaklął. Pociągnął go do radiowozu i wrzucił na siedzenie, tak delikatnie jak było to możliwe, po czym przycisnął palec do krótkofalówki na nadgarstku, ignorując bolesny krzyk Gavina.

-Poruczniku, odbiór.

Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, aż w końcu usłyszał w słuchawce krótkie ,,stand by" oznaczające, że Hank nie może teraz odpowiedzieć.

-Poruczniku, odbiór! - powtórzył Andrew, ale rezultat był ten sam, chłopak postanowił więc kontynuować, mimo, że nie dostał pozwolenia - Poruczniku, Reed dostał. Jedziemy na ostry dyżur. Odbiór.

Odpowiedzi znowu przez chwilę nie było.

-Przyjąłem. Bez odbioru. - odezwał się w końcu Anderson.

Hamilton wskoczył za kierownicę.

-Będziesz się tłumaczył za nas obu, pojebie! - warknął.

-Właśnie prawdopodobnie ratujesz mi życie, więc nie zdziw się, jak medal dostaniesz. - wycharczał w odpowiedzi Gavin.

Wiedział, że Hank nie będzie miał pretensji.

***

Nie sądził, że akcja skończy się na tyle szybko, by ktoś przed nim zdążył zadzwonić do Violet.

A jednak.

Z pewnością nie był to Andrew, który z nim został i którego poprosił, by na razie jej nie mówić. Od razu został zabrany, by ktoś mógł zająć się raną, a wolał, by dziewczyna już po wszystkim usłyszała od razu jego głos. W innym przypadku koszmarnie by się zestresowała, a on nie chciał jej tego fundować, planował więc wziąć szpitalny telefon, bo swojego nie miał przy sobie na akcji, podobnie zresztą jak Hamilton, wyglądało jednak na to, że wyręczył go ktoś inny.

-Panie Reed, pana żona tu jest. - oznajmiła mu pielęgniarka -Czy mamy ją wpuścić? Nie jest w najlepszym stanie.

-Co to znaczy?

-Wbiegła w zupełnej panice i nie jest w stanie się uspokoić.

-Na litość boską, oczywiście, że macie ją wpuścić! - ofuknął ją, nie chcąc sobie wyobrażać, jak straszny łomot za moment dostanie za to, że nie odezwał się od razu, okazało się jednak, że Violet nie do końca jest w stanie się na niego złościć, bo przeżyła właśnie najstraszniejszą godzinę swojego życia.

Kiedy zadzwonił do niej porucznik, zadała mu trzy pytania.

,,W którym szpitalu jest Gavin", ,,Jak poważnie został postrzelony?", oraz ,,Czy żyje?".

Odpowiedź na każde z nich brzmiała ,,nie wiem", Hank zdołał jednak na szczęście przytomnie zauważyć, że prawdopodobnie pojechali do placówki najbliżej miejsca akcji i tylko dzięki temu znalazła się na miejscu tak szybko, nie do końca pewna, jak udało jej się nie spowodować wypadku, bo dygotała dosłownie na całym ciele, a kiedy w końcu go zobaczyła, żywego i we względnie dobrym stanie, nie wykrztusiła nawet słowa, bo zwyczajnie rozszlochała się z ulgi.

Leżała na jego klatce piersiowej, z uchem przy sercu (ostrożnie, żeby nie dotykać jego opatrzonej łydki) i słuchała jak szepcze do niej, że wszystko jest dobrze i nic się takiego nie stało.

-Czy mam cię uszczypnąć, żebyś przestała ryczeć, Solveig? - zapytał w końcu, a ona nie mogła się nie roześmiać, zupełnie zapuchnięta na buzi i zakatarzona.

-Co ci strzeliło do głowy, żeby kazać Andrew się tu przywieźć radiowozem?

-Mieliśmy do zrobienia tylko parę przecznic - mniej zmarnowanego czasu i roboty dla wszystkich.

-Ale też mniej sterylnie i bezpiecznie!Jeśli kiedykolwiek coś ci się znowu stanie, masz normalnie dzwonić na pogotowie.

-No, na pewno nie poza robotą. Nie stać nas na to.

-Dosłownie wezmę kredyt, jeśli będzie trzeba.

-Jeśli weźmiemy na coś kredyt, to tylko na twoje leki. To jest najważniejsze.

-Czy ty jesteś nienormalny? Przecież ja biorę te głupie leki, żeby w końcu zostać matką. Twoich dzieci. Co nie wyjdzie, jak umrzesz po drodze, głupi ośle. Jesteś mi potrzebny, żeby to wszystko miało sens. - zamrugała szybko powiekami - Jesteś mi potrzebny, żeby cokolwiek miało sens.

-Vi... - zaczął, nagle zmieszany, ale nie dała mu dokończyć. I tak nie był pewien, co właściwie chce powiedzieć.

-Jesteś pierdoloną miłością mojego życia, Gavinie Reed. - powiedziała cicho - Więc musisz na siebie uważać. Pilnować, żeby nic ci się nie stało. Bo ja mogę sprzedać dwie nerki, żebyś był bezpieczny, ale mi na to nie pozwolisz, więc bardzo cię proszę - zadbaj o mojego męża. - uśmiechnęła się - To ty, tak gwoli ścisłości.

-Wow, dzięki że mówisz, bo mógłbym się nie zorientować, że noszę obrączkę od dwóch lat. Powinnaś zostać detektywem.

Parsknęła śmiechem.

A on pomyślał, że niczego w życiu nie uwielbia bardziej, od bycia kochanym przez nią.

***

Detroit, 12.05.2033

-Mamy jeszcze dużo różnych opcji.

Gavin siedział na podłodze w łazience i patrzył z niepokojem na Violet, która wydawała się potwornie, niesamowicie zmęczona.

-Owszem. - przyznała - Tylko co z tego, skoro mój organizm nie utrzyma żadnej ciąży, dopóki nie ogarnę swojego systemu immunologicznego, a on KURWA NIE WSPÓŁPRACUJE.

Uderzyła pięścią w wannę, po czym pisnęła z bólu, obijając sobie knykcie.

-Już, przestań. - polecił jej łagodnie, ale stanowczo, łapiąc ją za rękę - Chodź do mnie.

Poddała się, przysunęła do niego i przytuliła ciężko głowę do jego ramienia, pozwalając się objąć. Pocałował ją lekko we włosy.

-Kochasz mnie?

-Oczywiście że tak.

-A powiesz mi to?

-Kocham cię.

-Jeszcze raz.

-Kocham cię, Violet.

Westchnęła, jakby z ulgą.

-Dzięki.

-Spoko. Polecam się na przyszłość.

Miał jej do przekazania informację, ale zupełnie nie był pewien, czy to odpowiedni moment, pozwolił więc ciszy między nimi potrwać jeszcze dłuższą chwilę.

-Uma dzwoniła. - powiedział w końcu -I mam dwie wiadomości.

-Dobrą i złą?

-Dokładnie.

-To zacznij od dobrej, tak może dla odmiany.

-Mają kwalifikację na igrzyska 2034.

-O kurde! - Violet podniosła się, nagle podekscytowana - Ale zajebiście! Dawno z nią nie gadałam. Dalej jej się podoba w Nowym Jorku?

-Podoba, podoba. Mówiła, że musimy ją odwiedzić jakieś czterdzieści razy.

-Nie tęskni?

-Trochę, ale jednak tam ma zdecydowanie lepsze warunki do trenowania, szczególnie poza sezonem. Dobrze zrobiła.

-To jaka jest ta zła wiadomość?

-Jej matka ma Alzheimera.

-Antoinette?! - Violet otworzyła szeroko oczy - Boże, dlaczego pozwalasz mi na moje standardowe załamanie nad negatywnym testem, skoro mamy taki problem?

-Weź się nawet nie wygłupiaj, twoja załamka o pryszcza na czole byłaby dla mnie istotniejsza, niż cokolwiek związanego z tą kobietą. Siedzi sama odkąd ojciec nie żyje i nie za bardzo z kimkolwiek rozmawia, więc dopiero jak zorientowała się, że nie pamięta drogi do domu z pracy, to się zaniepokoiła i poszła do lekarza.

-Co ona teraz właściwie robi? Uma dostała cały majątek i nieruchomości, a utrzymać taką chałupę jak ich to też nie byle co, więc musi nieźle zarabiać, nie?

-Nawet nie wiem, to nie jest ważne. Ważne jest to, że moja siostra jest bardzo daleko i nie mam zamiaru ściągać jej z powrotem, a ja jestem tu, więc siłą rzeczy, to ja będę musiał coś z nią zrobić.

-Elijah wie?

-Podobno wie, ale raczej nie zainteresuje się na tyle, żeby jakkolwiek kiwnąć palcem. Uma powiedziała, że jeśli znajdę jakieś dobre miejsce, to mam dać znać i przeznaczy część hajsu starego na opłaty.

-Chcecie ją gdzieś odesłać?

-A jak inaczej to sobie wyobrażasz? - lekka nagana w jej głosie go zirytowała- Uma nie ma możliwości się nią zająć. Ma osiemnaście lat, małe mieszkanko i nie ma jej nawet w Detroit. Ja nie mam takiej możliwości, bo pracuję, ty pracujesz, mamy mieszkanie co prawda większe, ale planujemy je zapełnić dziećmi z tego co wiem, a raczej wątpię, żebyś chciała zrezygnować z tego planu na rzecz rozrywkowego towarzystwa Antoinette Kamski, a Elijah ma taką możliwość, bo ma jebaną willę, z której prawie nie wychodzi, ale poza tym ma też wyjebane, więc jeśli planujesz mnie teraz umoralniać, to przestań zanim zaczniesz. Nie obchodzi mnie ta kobieta. Nikogo z nas nie obchodzi.

Uniosła ręce w obronnym geście.

-Okej. Tylko spytałam. - rzuciła uspokajająco.

Wyraźnie nie chciała się kłócić, więc odpuścił, ale widział w jej oczach, że choć bardzo się stara, nie potrafi go do końca zrozumieć. I szczerze, nawet nie miał o to pretensji.

***

Okolice Oslo, 24.12.2034

-Powiedz, Violciu, a co jest z tym twoim chłopakiem? - ciotka Elsa, siostra babci dziewczyny, siedziała w fotelu przy kominku i przypatrywała się krytycznie jak blondynka w Wigilijny poranek zastawia stół na kolację.

Została zaproszona z grzeczności, chociaż jakąś wielką sympatią nigdy się nie cieszyła, w myśl zasady, że jednak jest rodziną, a tego roku dość poważnie się pochorowała i nie miała siły pojechać do swoich dzieci, zjawiła się więc u siostry, która mieszkała zdecydowanie bliżej i zdążyła ponarzekać już na prawie wszystko.

-Co jest z moim chłopakiem, ciociu? - zapytała, lekko rozbawiona tym określeniem.

-No, co ty w nim takiego widzisz?

-Nie bije i koni twarzą nie straszy, jak to mówił dziadek, to nie wybrzydzałam i wzięłam. - zażartowała, co zaskutkowało oburzonym prychnięciem kobiety.

-Tobie to jak zawsze żarty w głowie. Nic dziwnego, że nawet porządnego męża sobie znaleźć nie możesz.

-Ależ on jest bardzo porządny! - tym razem to ona się oburzyła - Nie wiem, co ci się w nim nie podoba, zwłaszcza, że nawet go nie znasz, ciociu. Zresztą, najważniejsze jest chyba to, że go kocham, prawda?

-Kochasz, kochasz... - prychnęła ciotka, jakby miłość była najgłupszym, o czym w życiu słyszała - Na kochanie masz czas tylko i na głupoty, a dzieci kiedy? Nie robisz się młodsza, dziewczyno, wręcz przeciwnie.

Violet poczuła się jakby ktoś uderzył ją w twarz.

W jej domu nigdy nie padało to pytanie. Żadne z nich nie było przez rodziców dręczone o wnuki. Nikt nie naciskał, nie wysuwał podłych sugestii, nie wtrącał się, a jeśli faktycznie ciekawość zwyciężała, rozmowa przeprowadzana była w zupełnie inny sposób. Aż do teraz.

Poczuła jak krew napływa jej do twarzy, ale postanowiła robić dobrą minę do złej gry i jak najszybciej wynieść się z jadalni. Nie sądziła, by przy całej swej bezczelności, ciotka odważyła się maglować ją w ten sposób przy innych członkach rodziny, głównie dlatego, że musiałaby spodziewać się ich natychmiastowej reakcji.

-Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, ciociu.

-Dla was, młodych, to nigdy nie ma odpowiedniego momentu! A potem jest płacz, bo nie ma się do kogo odezwać na starość! Wiesz, kiedyś to chciało mieć rodzinę, a teraz ważniejsze są inne rzeczy.

-Mam rodzinę. - odpowiedziała, ze wszystkich sił starając się utrzymać nerwy na wodzy - A jej powiększenie nie zawsze jest takie proste.

Nie powinna była odpowiadać, bo zrobiło się jedynie gorzej.

-No widzisz, trzeba było tak na początku mówić. Tak myślałam, że coś jest z tym twoim amerykańcem nie tak. Ja ci mówię, to wszystko od tego życia na kocią łapę, bo taki ślub jak wasz, to żaden ślub. Chyba, że to u ciebie coś nie działa jak powinno?

Szklanka, którą dziewczyna właśnie polerowała przed postawieniem na stół wyślizgnęła jej się z ręki i roztrzaskała w drobny mak na podłodze.

-No i masz! Ty to od dziecka miałaś dwie lewe ręce! Ja zawsze powtarzałam...

-Co powtarzałaś? - wiekowa Ingrid Solveig stała w progu i patrzyła na siostrę lodowatym spojrzeniem - Powiedz. Bo na przykład ty od dziecka kłapałaś dziobem jak głupia gęś, więc takich bzdur, od których nie możesz się odczepić jest cała masa.

Elsa zamknęła gwałtownie usta.

-Tak myślałam. - babcia Violet podeszła do niej powoli - Zostaw to, Violet. Idź, odpocznij, jesteś po długiej podróży, nie wyglądasz najlepiej. Ja zawołam któregoś z chłopców, żeby to posprzątali.

-Nie, nie, w porządku. Już kończę, tylko...

-Nicklas! - jej głos było słychać w całym domu, od podłogi po sufit - Chodź no tu!

Dziewczyna spojrzała na nią z wdzięcznością i umknęła z kuchni, zupełnie rozdygotana.

Tylko ona wiedziała ile kosztuje ją bieganie po lekarzach, robienie w kółko nowych badań krwi, hormonów, zmienianie leków. Ile kosztuje ją każdy miesiąc czekania. Ile kosztują ją dręczące myśli, które właśnie zostały wypowiedziane na głos - że coś jest z nią nie tak, nie ważne jak głupie by to podejście nie było. Tylko ona wiedziała. Ona i jej mąż, którego nie broniła nawet w połowie tak zaciekle jak powinna, bo gdzieś w niej tkwiła ciągle potrzeba zachowania uprzejmości.

Bo to przecież dalej rodzina.

A potem przyszło jej do głowy, że choroba ciotki to po prostu karma i że bardzo jej dobrze i trochę się tej mściwej myśli przestraszyła, bo zawsze uważała, że jest ponad nie i starała się szukać w innych tego co najlepsze.

Jakie myśli pojawiłyby się w jej głowie, gdyby słuchała tego dłużej? Dzień? Dwa? Tydzień? Całe życie?

Poczuła, że łzy stają jej w oczach w sekundzie, w której znalazła się w swoim starym pokoju i spojrzała na Gavina, który kończył ich rozpakowywać, zupełnie jakby na widok bezpiecznej przystani wszystkie jej emocjonalne hamulce gwałtownie puściły.

-Jezu, wszystko okej? - zapytał przestraszony, prostując się gwałtownie znad walizki - Czemu płaczesz?

-Jeśli kiedyś... - wykrztusiła - Jeśli kiedykolwiek jeszcze poczujesz, że mam do ciebie pretensje o to, jak traktujesz swoją rodzinę, to walnij mnie w łeb, dobrze?

Widziała w jego spojrzeniu niepokój i zupełną dezorientację. Podszedł do niej i złapał ją za ramiona.

-O czym ty do mnie mówisz w ogóle w tym momencie? Co się stało?

-Nic wielkiego, po prostu w tym momencie szczerze mam ochotę przyłożyć ciotce Elsie w twarz.

-Co ona ci powiedziała?

Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, ale nagle poczuła, że bardzo nie chce. Że cała sytuacja napełnia ją gniewem i niesmakiem i że nie chce powtarzać słów, które usłyszała. Chce je zakopać z tyłu głowy, zapomnieć o tym, że w ogóle padły i nie wracać do nich przez długi czas, a najlepiej w ogóle nigdy, bo zupełnie na nie nie zasłużyła.

I przypomniała sobie wszystkie te kłótnie, niektóre jeszcze z czasów, kiedy tylko się przyjaźnili, gdy zarzucała mu, że powinien mówić, o wszystkim co usłyszał przez lata od własnych rodziców, a przecież były to zdecydowanie gorsze rzeczy.

Myślała, że odmowa to tchórzostwo i pójście na łatwiznę, ale raczej po prostu żyła w bańce, w której zresztą dalej z pewnością tkwiła. W bańce, z której wnętrza widziała co prawda, i rozumiała świat, ale nie miała pojęcia jak naprawdę się go czuje z innej perspektywy, chroniona przez absolutnie wspaniałych najbliższych.

I może teraz to, jak fatalnie się czuła z całą sytuacją, było kwestią zwykłego szoku.

Otarła oczy.

-Nic wielkiego, tak naprawdę. Po prostu parę bardzo impertynenckich pytań o nasze życie seksualne i potencjalnie planowane bąbelki. Chyba po prostu się tego nie spodziewałam.

-Że co?

-Nie, naprawdę, nie ważne.

-Nie ważne?!

-Gav, proszę. Po prostu to zostawmy.

Irytacja byłaby z jej strony szczytem hipokryzji. Miałaby absolutnie zerowe prawo do pretensji, gdyby w tym momencie nie zakończył tematu i postanowił ją przycisnąć.

Ale tego nie zrobił.

Zamiast tego westchnął, kiwnął krótko głową i pocałował ją w czoło.

-Gdyby cioci trzeba było pomóc zlecieć ze schodów, to daj znać, okej?

Naprawdę, nie mogłaby kochać go bardziej. Niezależnie od tego, kto co o tym fakcie sądził.

Tego wieczora złożyła życzenia wszystkim, poza jedną osobą.

I nie czuła się winna.


Kaboom!

To nie najszczęśliwszy rozdział dla Vi, a uwaga, lepiej to już na tym etapie nie będzie, bo zbliżamy się do końca pomalutku. Parę rozdziałów. Parę wątków.

Chciałabym do końca roku kalendarzowego się zamknąć z całością.

Dajcie znać co u was i jak wrażenia.

Trzymajcie się cieplutko, bo pizga złem.

~Gabi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top