□art of pretending□
Detroit, 27.09.2012
Elijah miał brata.
Na początku ten komunikat nie zrobił na nim żadnego większego wrażenia, był po prostu zainteresowany okolicznościami całego zdarzenia, bo chociaż dużo czasu spędzał w swoim pokoju, był pewien, że nie przeoczył ciąży własnej matki.
Wiedział też, że w jego domu nie mieszka żaden starszy od niego chłopak, który mógłby mieć tych samych rodziców, więc jeśli gdzieś istniało jakieś jego rodzeństwo, to pojawiło się na świecie prawdopodobnie w dość niestandardowy sposób.
Nie zapytał.
Lubił pytać, bo był to dla niego najbardziej naturalny sposób poznawania świata, ale szybko nauczył się, że w jego rodzinie odpowiedzi musi znajdować całkowicie samodzielnie, bo inaczej ich nie dostanie, albo będzie nimi bardzo rozczarowany. Być może przez to nauczył się również błyskawicznie wyciągać pewne wnioski.
Wniosek, który obecnie wydawał mu się najbardziej oczywisty był taki, że brat to absolutnie nic dobrego, bo matka wpadała w histerię na każdą wzmiankę o nim, a ojciec mówiąc o nim prawie nie przypominał człowieka.
Trzymał jego nadgarstek, jak zawsze boleśnie wykręcony w górze i syczał wściekle słowa, które odbijały się na mózgu chłopca jak tatuaż.
-Popatrz na mnie. No patrz!
Nie lubił patrzeć na ludzi. Kontakt wzrokowy sprawiał mu dyskomfort podobny do tego, który odczuwał, kiedy jego ubrania zrobione były z nieodpowiedniej tkaniny, albo kiedy jedzenie miało niedostatecznie gładką konsystencję.
Odwrócił głowę jeszcze dalej, ale nie dało mu to niczego, bo ojciec złapał go brutalnie pod brodę i zmusił do podniesienia oczu. Elijah zamarł, czując jak sztywność ogarnia wszystkie jego mięśnie.
W takich sytuacjach nauczył się chować we własnym mózgu, porzucać władzę nad swoim ciałem, bo nie był w stanie w nim wytrzymać.
-Od dziś będzie tu mieszkał twój brat, rozumiesz mnie?
Nie mógł zareagować, choćby chciał.
-Został przez nas adoptowany i tak masz mówić wszystkim, którzy kiedykolwiek zapytają. Nie zbliżaj się do niego. Najlepiej zostaw chłopaka w spokoju i udawaj, że nie istnieje.
To nie było trudne zadanie.
Poznawanie nowych ludzi nigdy nie sprawiało mu radości i sam raczej by się na to nie zdecydował, więc tak intensywny zakaz zawierania bliższych znajomości nie musiał wcale padać, a padł. Co gorsze, nie padł najwyraźniej po tej stronie, której był dużo bardziej potrzebny.
Chłopiec, który pojawił się tego dnia w ich rezydencji przypominał trochę psa, który urodził się na ulicy. Był nieufny, niepokorny i niewychowany, a cały swój wolny czas spędzał na węszeniu po domu, trochę jakby poszukiwał drogi ucieczki, a trochę jakby był ciekawy. Na dodatek ugryzł ojca w rękę.
Elijah zdecydowanie bardziej przypominał kota. Nauczył się poruszać bezszelestnie, chować, obserwować z ukrycia. Przypominał ciecz, wykręcając się i uchylając za każdym razem, kiedy ktoś chciał go dotknąć.
Dotyk wiązał się z bólem i z karą. Pozbawiał go kontroli, a on lubił czuć, że panuje nad sytuacją.
Najszczęśliwszy był kiedy nikt niczego od niego nie chciał, a on mógł zajmować się swoimi projektami i nauką. Lubił liczby, kody, programy komputerowe i roboty. Dawały mu poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie dawało mu nic innego, a rodzice posyłali go na coraz to nowsze kursy i szkolenia bez słowa sprzeciwu tak długo, jak długo nie musieli na niego patrzeć, mogąc się nim wyłącznie chwalić.
Marzyło mu się zbudowanie robota, który byłby na tyle mądry, by go zrozumieć.
Pierwsza prawdziwa interakcja między nim, a nowym domownikiem nastąpiła po mniej więcej tygodniu, gdy znalazł go grzebiącego w swoich częściach i natychmiast się zdenerwował.
W półmroku jego sypialni błysnęły szare, czujne oczy i zderzyły się z zimnym spojrzeniem jego własnych, niebieskich. Poprawił okulary.
-Zostaw. - polecił stanowczo, kurcząc chude, dziecięce palce.
Zauważył, że chłopiec przesuwa wzrokiem po jego twarzy, a następnie przygląda się zwiniętym w pięści dłoniom. Uniósł brew.
-Chcesz się bić?
Elijah zjeżył się jeszcze bardziej.
-Nie.
-Mądrze, bo od razu byś przegrał z takim chwytem.
Nie miał zamiaru tłumaczyć, że to nerwowy odruch, a nie żaden chwyt. W ogóle nie miał zamiaru niczego tłumaczyć.
-Zostaw. To jest moje. - powtórzył, czując narastający dyskomfort.
-A kto tak powiedział?
-Ja.
-A co jak ja powiem inaczej?
Po raz pierwszy od wielu, wielu lat rozmawiał z rówieśnikiem i już był pewien, że nienawidzi tego nawet bardziej od rozmów z dorosłymi.
-Będziesz się mylił.
-Hmm... - chłopak przypatrzył się temu, co wziął do ręki - A co to właściwie jest?
-Bezpiecznik polimerowy.
-Co?
-Bezpiecznik polimerowy.
-Do czego służy?
-Nie zrozumiesz.
-Myślisz, że jestem głupi?
-Tak, myślę, że jesteś. - mruknął z irytacją - Wszyscy są głupi. Wszyscy wokół. A najgłupszy jest ojciec.
Jego nieoczekiwany gość wyglądał jakby nie wiedział, czy powinien się obrazić, czy przyznać mu rację.
Odłożył bezpiecznik i zrobił w jego kierunku parę kroków.
-Mam na imię Gavin. Wygląda na to, że jesteś moim bratem.
Wyciągnął w jego kierunku dłoń, szybko i bez ostrzeżenia.
Elijah odsunął się i wzdrygnął gwałtownie, czując jak wszystko w nim protestuje na samą myśl o kontakcie ze skórą kogoś, kogo ledwie znał i komu zupełnie nie ufał.
Jego i tak mało przyjemne życie stało się zupełnie nie do zniesienia, odkąd po raz pierwszy usłyszał o jego istnieniu. Nie chciał być niczyim bratem. Nie, jeśli miało to wyglądać w ten sposób.
Nie, jeśli ktoś miał go znowu trzymać za twarz lub ramię, jak zapchlonego kociaka, którego wrzuca się do stawu w worku by utonął.
-Idź sobie.
Widział jak szare oczy, przez moment zapraszające i zaciekawione zwężają się gwałtownie we wrogim wyrazie.
-Nie to nie.
Cofnął się, zgarnął bezpiecznik do kieszeni i wyszedł, trącając Elijaha barkiem.
Tego samego dnia rano, przez krótką, prawie niezauważalną chwilę myślał, że być może posiadanie rodzeństwa okaże się całkiem w porządku, bo w domu zjawi się ktoś, kto będzie go choć trochę lubił.
Ale chwila minęła. A on znowu był sam.
***
Detroit, 25.02.2036
Co parę dni Gavin Reed stawał na scenie, podnosił kurtynę i odgrywał taki teatrzyk, że aż sam był sobą zaskoczony.
Na widowni za każdym razem siedziała jego siostra, która mniej przypominała pokornego widza, a bardziej wyjątkowo natrętnego ankietera, który zadaje pytanie za pytaniem, jedno po drugim bez końca, choć może lepszy w tym porównaniu byłby policjant, starający się złapać podejrzanego na kłamstwie.
-Jak się czujesz?
-Dobrze. Skończyłem przeprowadzkę, zostały mi jeszcze jakieś pojedyncze pierdoły do przeniesienia. Mój terapeuta powiedział, że zmiana środowiska może mi dobrze zrobić.
Nie czuł się dobrze. Skończył przeprowadzkę już dawno. Jego terapeuta nie istniał.
-Może i tak. Jesteś z niego zadowolony?
-Jestem, ale raczej już do niego nie wrócę.
-Co? - w głosie Umy natychmiast zadźwięczała nieufność - Dlaczego?
-Bo to zupełnie nie konieczne. Radzę sobie.
-Nie wiem czy to jest dobry pomysł.
-Fantastyczny, jak się ma tyle pieniędzy co ja. Przecież ja miesiąc siedziałem na urlopie bezpłatnym, nie stać mnie na wydawanie prawie stu dolarów tygodniowo.
-Sprzedałeś mieszkanie.
-I wynająłem nowe, które na dodatek musiałem umeblować i wyremontować.
-A twoje ubezpieczenie? Nie obejmuje zdrowia psychicznego?
-Oczywiście, że obejmuje, ale nie daje wiele, w momencie, w którym nie mam na nic diagnozy.
-Mogę ci przelać trochę z tego, co ojciec zostawił.
-Uma. - w jego głosie zabrzmiały starannie wyreżyserowane, surowe nuty - Wiesz, że nigdy ci na to nie pozwolę.
Usłyszał ciche westchnienie.
-Wiem. Na pewno to będzie okej?
-Na pewno. Zawsze mogę awaryjnie wrócić.
-A odzywałeś się do Solveigów? Bo Emil do mnie pisał, pytał co u ciebie.
-Odezwałem, ale jeszcze nie do wszystkich. Wiesz, niektórzy są... trudniejsi.
-Wiem, ale zrób to.
-Mhm.
Miał wrażenie, że jeśli ta rozmowa potrwa jeszcze moment, to rzuci słuchawką, odgryzie sobie kciuka, albo zrobi coś jeszcze bardziej nieracjonalnego.
-A jak w pracy?
-Nic ciekawego. Żadnych większych spraw.
-Okej. - słyszał, jak oddycha nieco głębiej - W razie czego dzwoń.
-W razie czego będę, a ty nic się nie martw. Trenuj i uważaj na siebie.
-Kocham cię.
-Ja ciebie też, młoda. Na razie.
Rozłączył się i osunął bezsilnie po oparciu kanapy, ocierając twarz.
Każde słowo, jakie padało z jego ust było paskudnym, tłustym kłamstwem, ale był zbyt zmęczony, żeby czuć jakiekolwiek wyrzuty sumienia z tego powodu. Całą jego życiową energię pochłaniało udawanie, że wszystko jest okej, tylko po to, żeby nabrać biedną, ufną Umę, której nigdy w życiu nie okłamał, nawet gdy była mała.
To była zasada, której nie złamał wcześniej ani razu.
Gdy uważał, że nie powinna czegoś wiedzieć nie zmyślał, nie opowiadał bajek, tylko wprost oznajmiał jej, że jeszcze nie jest dostatecznie duża, żeby poznać odpowiedź na swoje pytania i może dlatego teraz łykała wszystkie jego opowieści jedna po drugiej.
Może po prostu chciała w nie wszystkie wierzyć?
Prawdą, jaką powiedział było to, że ją kochał. Bardzo. I był pewien, że gdyby jej nie oszukiwał w tym momencie siedziałaby obok niego, zdeterminowana by pozbierać go z powrotem do kupy choćby miało to trwać do końca jej życia, a nie chciał, żeby poświęcała karierę, pasję i wszystko co zbudowała w Nowym Jorku na ratowanie tak beznadziejnego przypadku jak on.
Bo prawda była taka, że niewiele w nim zostało do ratowania.
Od dwóch miesięcy nie spał. Od dwóch miesięcy normalnie nie jadł. Twarz miał siną z niewyspania, schudł dziesięć kilo, nie rozmawiał dosłownie z nikim, a do pracy nie wrócił wcale po miesiącu. Wrócił parę dni wcześniej, przeciągając zwolnienie, o co nikt nie miał odwagi robić mu pretensji, a teraz musiał jakoś się odnaleźć.
Fowler rozwiązał oddział.
Nic już nie było takie samo, a jednak na komendzie nie nastąpiły żadne zewnętrzne zmiany. Zmiany nastąpiły w ludziach.
Tina gdy zobaczyła jego twarz, wybuchnęła płaczem.
-Boże, przestań zawodzić, Chen. - mruknął, robiąc sobie kawę - Też się jakoś bardzo nie cieszę, że tu jestem, ale może bez przesady.
Pociągnęła nosem.
-Boże, ja tak strasznie przepraszam. Nie chciałam...
-Kazałem ci przestać.
-Ale...
-Chen, powiem to tylko raz, więc lepiej słuchaj. - obrócił się do niej, wbijając lodowate spojrzenie w jej twarz - Doceniam to co chcesz dla mnie zrobić, ale to nie działa, okej? Nie działa. Więc możesz traktować mnie jak zawsze, jeśli chcesz utrzymać jakąś znajomość między nami, albo możesz się rozczulać i wydzwaniać do mojej siostry za każdym razem, jak się wystraszysz, że chcę sobie palnąć w głowę. Ze swojej strony mogę ci obiecać, że tego nie zrobię, więc daj Umie spokój, bo to nie jest jebane 911, tylko młoda dziewczyna, która układa sobie życie, więc jeszcze jedna taka akcja jak w grudniu, a więcej słowa ode mnie nie usłyszysz, jasne?
Słuchała go, całkowicie rozdygotana, nie mogąc nawet kiwnąć głową.
-Swoimi problemami zajmę się sam. A ty zajmij się robotą, bo głupia nie jesteś i bardziej przydasz się jak będziesz rozwiązywać sprawy, a nie ryczeć nade mną, jakby nie wiadomo co się działo.
Nie chciał jej winić. Oczywiście, że robił to i tak, bardzo długo, wyrzucając jej w myślach durny, głupi błąd i to, że nie trzymała się reszty, ale w gruncie rzeczy nie miał sumienia, by się na nią gniewać, widząc w jakim jest stanie.
To była młoda policjantka, zupełnie zielona, trochę tylko starsza od jego siostry i był pewien, że gdyby powiedział jej przynajmniej połowę tych słów, które miał już parę razy na końcu języka, to zupełnie by się załamała i rzuciła całkiem błyskotliwie zapowiadającą się karierę policyjną w kąt, a to nikomu nie przyniosłoby żadnego pożytku.
Zupełnie inaczej sprawa miała się z Hankiem.
Gavin do momentu, w którym zobaczył ponownie Andersona był pewien, że cały składa się z bólu i że kompletnie nie ma w nim miejsca na żadne inne uczucie, było jednak inaczej.
Było w nim miejsce na gniew, który natychmiast zerwał się w jego wnętrzu, jak fala przypływu i zagotował mu krew w każdej jednej żyle.
Hank nie miał takich praw jak Tina. Był doświadczony. Dowodził. Brał odpowiedzialność za swój oddział i swoich ludzi, których dobro powinien zawsze stawiać na pierwszym miejscu. Przed sobą. Przed powodzeniem akcji.
Zupełnie tego nie zrobił, ignorując to, jak wyglądała sytuacja, a potem radę, uwagę, a wreszcie prośbę, jaka została skierowana w jego stronę.
,,Zabierz nas stąd. Błagam cię, daj rozkaz i się wycofajmy."
Pracował dwa razy krócej od porucznika, a zauważył od razu, że nie są przygotowani na to co czekało ich w stoczni. Wystarczył mu rzut oka, odgłos strzałów. Nie wierzył w to, że policjant tak dobry jak Anderson mógłby to przeoczyć. A nawet jeśli, to przecież powiedział mu o tym wprost, a Hank zwyczajnie to zignorował, puścił mimo uszu i wysłał ich wszystkich w diabły, po swoją zagubioną dumę i godność.
A Violet nie wróciła. Po prostu. Padło na jego żonę. Na dziewczynę, którą kochał ponad wszystko na świecie. Na kobietę, która miała zostać matką jego dzieci i która niczego bardziej niż tego nie chciała. Mogło paść na każdego z nich, na każdego innego, ale stało się inaczej i miał o to ogromne pretensje do świata.
Jeszcze większe pretensje miał właśnie do Hanka. Bo może gdyby posłuchał padłoby po prostu na zupełnie nikogo.
Nie odzywał się do niego. Nie patrzył mu w twarz. Starał się nie przebywać z nim w jednym pomieszczeniu.
Ostatnim strzępem silnej woli powstrzymywał się od uduszenia go własnymi rękami, więc nie chciał się dać niepotrzebnie sprowokować, ale porucznik wyraźnie próbował się do niego zbliżyć.
Porozmawiać.
Wyglądał niewiele lepiej niż on i było jasne, że przez te prawie dwa miesiące, kiedy Reeda nie było, pił na umór, a ostatecznie przydybał go dzień po telefonie od Umy, kiedy próbował wyjść ukradkiem z pracy, tak żeby go nikt nie zaczepiał.
Został złapany za ramię, już na parkingu. I to wystarczyło.
Odwrócił się i uderzył Hanka prosto w twarz.
Anderson krzyknął zaskoczony i podniósł ręce do nosa, natychmiast go puszczając.
Podniósł rękę na swojego bezpośredniego przełożonego i gdyby ktoś zgłosił to do Fowlera mógłby mieć poważne kłopoty, ale w tym momencie zupełnie go to nie obchodziło, bo wreszcie doszła do głosu cała furia i nienawiść, jaką w sobie gromadził.
-Czego chcesz?! - zapytał, rozkładając ręce - No czego?! Powiedziałem ci już na pogrzebie, że jak chcesz przepraszać, albo chrzanić, że ci przykro, to masz kurwa iść w cholerę! Nie chcę cię oglądać na oczy, nie chcę słuchać tego, co masz mi do powiedzenia, mam to w dupie wszystko, ale mów. Powiedz, zrób, wywal to wszystko co musisz, a potem się w końcu odpierdol ode mnie.
Odpowiedziała mu cisza i ciężkie, zranione spojrzenie zmęczonych oczu.
-No gadaj! - powtórzył - Zaczepiasz mnie, żeby mnie wkurwić? Czy w jakim celu?
-Nie wiem. Nie wiem, dobra?! - Hank też podniósł głos - Zjebałem! Zjebałem, wiem, ale to nie jest powód, żeby mnie kurwa teraz karać milczeniem do końca świata! Chciałem zwyczajnie pogadać. Zobaczyć, czy mogę zrobić coś dla ciebie, bo popełniłem błąd, ale uwierz mi...
Gavin parsknął śmiechem, zupełnie zbijając starego policjanta z tropu.
-Nie. - rzucił w końcu krótko - Wierzyłem ci całe życie. Odkąd po raz pierwszy wypuściłeś mnie z aresztu i pozwoliłeś wrócić do domu, chociaż wszyscy uważali, że to z twojej strony książkowy pokaz głupoty. Wierzyłem ślepo i słuchałem jak mszy, bo ty z kolei wierzyłeś, że coś ze mnie będzie. Wierzyłem, że będziesz dbał o ludzi pod swoją komendą i kurwa wyszedłem na tym zajebiście, więc nie. Nie uwierzę ci już nigdy, bo nie popełniłeś błędu. Nie zrobiłeś pomyłeczki kurwa, ani literówki w raporcie. Ty po prostu pokazałeś, że przejmujesz się życiem człowieka obok tylko wtedy, kiedy jesteś zadowolony z własnego i pogódź się z tym, bo naprawdę nie masz na co zwalić swojej decyzji. - odwrócił twarz z obrzydzeniem - To była twoja wina, Hank. Więc chuj ci w dupę. I tyle.
Anderson już za nim nie poszedł i dobrze, bo z pewnością dostałby w twarz jeszcze raz.
Odpalił silnik a następnie wyjechał z piskiem opon, co nie przyniosło spodziewanego efektu, bo utknął w korku dosłownie dwieście metrów dalej.
Zaklął, wciąż wściekły i uderzył w kierownicę.
Na domiar złego to co akurat leciało w radiu nie za bardzo miało szansę jakkolwiek go uspokoić, bo był to wywiad, którego zaczął słuchać dopiero po chwili, kiedy z ust dziennikarki padło znajome mu nazwisko.
-Panie Polls, a jakie zdanie na temat tych rewelacji ma pan Kamski? Kontaktował się z nim pan?
Nie miał pojęcia kim był ten cały Polls. Ale wiedział kim jest Kamski.
-Nie widzę powodu, by z panem Kamskim omawiać jakiekolwiek sprawy związane z firmą. Ostatecznie, już w niej nie pracuje. Jeśli jest pani ciekawa jego opinii, może się pani umówić z nim na wywiad, ale nie sądzę, że on w ogóle jest świadom jakichkolwiek rewelacji. Nigdy przesadnie nie interesował się niczym, co bezpośrednio go nie dotyka.
-Rozumiem. - dziewczyna nie wydawała się przekonana - Czyli jak rozumiem, nie używają państwo pomysłów pana Kamskiego?
-Tego nie powiedziałem. Po pewnych modyfikacjach realizujemy jego starsze projekty, w których miał swój udział, jednak nad żadnym nie pracował samodzielnie i żaden nie jest jego bezpośrednią intelektualną własnością.
-Może pan zdradzić, jakie to projekty?
-No cóż... - w głosie Pollsa zabrzmiało wahanie - Myślę, że można podać przykład serii KD, którą niedawno wypuściliśmy. Chcieliśmy, żeby był to tani, uniwersalny model, dostępny dla wszystkich zainteresowanych, którego umiejętności mogą łatwo zostać spersonalizowane i dopasowane do indywidualnych potrzeb użytkownika i tak też się stało, więc myślę, że można ten konkretny pomysł uznać za sukces.
-A jak odniesie się pan do tego, że seria KD okazała się motorem napędowym handlu bordo nie tylko w Detroit, ale również całym kraju?
-Nie sądzę, by tak było.
-Takie jest oficjalne stanowisko DPD.
-Nie podzielam tego stanowiska. Technologia zawsze stwarza pewne zagrożenia, które nigdy jednak nie przeważają nad jej niewątpliwymi zaletami. Tak przynajmniej zawsze twierdził pan Kamski, pomysłodawca serii, którym wydaje się pani wyjątkowo zainteresowana. - dodał złośliwie, ale Gavin już nie słuchał.
Tani, słabo zabezpieczony model, skupowany masowo przez organizacje narkotykowe, który błyskawicznie przeprogramowany realizował dla nich brudną robotę, kryjąc swoich właścicieli i zostawiając puste tropy, myląc ich miesiącami i ostatecznie wciągając w pułapkę w stoczni, gdzie nie było kilkunastu osób, jak sądzili, a kilkaset i jeszcze więcej androidów.
Maszyn, które nie dbały o własne życie i które nie dbały również o życie kogokolwiek, kogo nie miały wpisanego w system. Nie dbały o życie Violet.
Zaklął ponownie, absolutnie rozwścieczony, wrzucił kierunkowskaz i wymknął się z korka, wjeżdżając w boczną uliczkę.
Jechał w miejsce, którego nie odwiedzał od lat, co być może było błędem, bo okazało się, że wina być może nie spoczywała w całości na Hanku, na Tinie, na nim samym, czy nawet na dziewczynce, która nacisnęła spust.
Jeśli coś się działo w Detroit śmiało można było powiedzieć, że Elijah Kamski w ten czy inny sposób jest w sprawę zaangażowany.
***
Kiedy jego brat otworzył drzwi, nawet nie wydawał się zaskoczony. Bardziej znudzony, zresztą jak zwykle, z charakterystyczną dla siebie pogardą w spojrzeniu, ale chociaż nie wydawał się wcale inaczej nastawiony do świata, zewnętrznie bardzo się zmienił.
Trzeba było przyznać, że wygląda jakby urlop mu służył.
Ogolony na gładko, z ciemnymi włosami schludnie ostrzyżonymi na karku i bokach głowy, w złotych, eleganckich okularach na miejscu starych, prostokątnych oprawek wydawał się Gavinowi nawet bardziej oziębły niż standardowo.
Wydawał się też bardziej niebezpieczny, bo stracił swoją dotychczasową drobność. Zawsze kojarzył się Reedowi z siedzeniem przed ekranem, ale wyraźnie musiał się ruszać, bo w ramionach zrobił się szeroki jak zawodowy pływak.
Uniósł brew.
-O radości, Gavin Reed u moich drzwi. -mruknął, nieco kwaśno.
Kiedyś bardzo lubił, żeby jego brat był mu coś winien i odczuwał paskudną, złośliwą satysfakcję zawsze kiedy ten potrzebował jego pomocy, ale najwyraźniej trochę z tego wyrósł, bo nie wydawał się zaintrygowany powodem jego wizyty bardziej niż codzienną pocztą.
-Mamy do pogadania. - syknął, przepychając się koło niego -Moja żona nie żyje.
Nie wypowiadał jej imienia. Za każdym razem gdy próbował zatrzymywało się w jego gardle jak kołek.
-To bardzo niefortunnie, ale jeśli sądzisz, że będę w stanie coś na to poradzić, to chyba jednak odrobinę mnie przeceniasz.
-Nie sądzę, że coś na to poradzisz. Sądzę, że to twoja wina.
Elijah zamknął drzwi i zmarszczył z niesmakiem nos.
-Nie wiem co to za teoria spiskowa, ale widziałem dziewczynę raz w życiu na oczy. Poza tym przemoc fizyczna jest absolutnie obrzydliwa i bez sensu, a ja nie miałbym żadnego pożytku z jej krzywdy - błagam cię, Gavin, bądź poważny.
-Nie zabiłeś jej przecież własnymi rękoma, ty zadufany w sobie bęcwale. Twoja firma wypuściła durną, wadliwą maszynę, która stała się przestępcą idealnym, zbudowaną według twojego pomysłu!
Kamski zamrugał, szukając sensu w jego słowach.
-Brzmisz jak zupełny wariat. - przyznał szczerze - Jakby ją ktoś potrącił, to miałbyś pretensje do Carla Benza, bo wynalazł samochód, czy do kierowcy?
-Twój wynalazek służy jebanym kartelom bordo, a CyberLife nic z tym nie robi! Czy ty nie jesteś tego świadom?
-Jedyne co robi CyberLife, to bierze moje pomysły i wypuszcza na rynek ich budżetową, spaczoną wersję, żeby zarobić kolejne miliardy. Jak najbardziej jestem tego świadom, ale nie mam na to wpływu. Nie pracuję tam już. A co do karteli... - wzruszył ramionami - Technologia to broń. Używa jej policja, używają jej przestępcy. Używa jej wojsko amerykańskie - za bardzo niedługo zacznie używać jej wojsko rosyjskie. Wyścig zbrojeń, taki sam jak zawsze, ale ludzie wciąż są naiwni jak drogowcy, których co roku zima zaskakuje, bo przecież na pewno ten konkretny wynalazek będzie użyty wyłącznie w szlachetnych celach, nie tak jak każdy poprzedni w historii ludzkości, prawda?
Drzwi po prawej stronie holu otworzyły się i stanęły w nich dwie androidki, o zupełnie identycznych rysach twarzy. Z lewej wychyliła się jeszcze jedna. Lampka na jej skroni migotała na żółto.
Gavin się roześmiał.
-Wow, naprawdę? Trzy identyczne? Jak ci jedna laleczka do pierdolenia nie wystarczyła, to mogłeś chociaż kupić sobie takie, które miałyby inny ryj.
-Czego ty ode mnie właściwie oczekujesz? - zapytał Kamski, a Gavin poczuł okrutną satysfakcję, że udało mu się wymusić na bracie okazanie wyraźnej irytacji, która malowała się teraz na jego twarzy - Nie zabiłem twojej żony, nie przywrócę jej też do żywych, nie mam z tą sprawą niczego wspólnego. Chcesz usłyszeć kondolencje? Szukasz u mnie wsparcia? Bo jeśli tak, to źle trafiłeś. Była dla mnie obcym człowiekiem, a tacy umierają codziennie, więc, z całym szacunkiem, w ogóle mnie to nie obchodzi.
-Oczywiście, że nie! - w głosie Gavina zadźwięczała nuta prawdziwego szaleństwa - Przecież ciebie nic nie obchodzi. Ani ja, ani Uma, ani nawet twoja robota i to jakie przynosi konsekwencje. Nie obchodzą cię nawet twoje pierdolone zabaweczki - załatwiłeś sobie trzy takie same, w razie, gdyby którejś przepaliły się styki. - wyciągnął pistolet zza paska, po czym zupełnie bezmyślnie strzelił w brzuch dziewczyny po lewej.
Jej lampka mignęła na żółto, potem na czerwono, a jej duże, niebieskie oczy otworzyły się szeroko, po czym osunęła się bezwładnie na podłogę z głuchym tąpnięciem.
-Tak skończyła! - wskazał na zepsutą maszynę oskarżycielskim gestem - Tak skończyła. A ja nie mogę sobie kupić kolejnej, bo była tylko jedna. Była żywa. A teraz nie jest. - zamrugał, parę razy, po czym odwrócił się - Może gdybyś kiedykolwiek kogoś kochał, to coś byś o tym wiedział.
Obrócił się i wyszedł, zostawiając zmartwiałego Kamskiego w holu.
Gdyby po raz ostatni spojrzał mu w oczy po raz pierwszy zobaczyłby w nich szok i prawdziwe przerażenie.
***
Detroit, 27.02.2036
Chloe obudziła się z uczuciem wymykającego się z niej życia.
Nie chciała tego. Nie chciała się wyłączać. Nie chciała umierać.
Bała się tego. Bała się pustki i zimna, bo była pewna, że na takich jak ona czeka jedynie ciemność i zupełnie nic, na wieczność i bała się. Czuła, że istnieje, bo mogła myśleć. Mogła kochać. Mogła podejmować decyzje. Miała wrażenie, że jeśli pozwoli by ten całkowity brak ją ogarnął, to tak naprawdę nie istniała nigdy.
Wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę z prędkością światła, napełniając ją przerażeniem, a potem otworzyła oczy, nabierając panicznie powietrza. W twarz świeciła jej lampa, nadgarstki i kostki miała zupełnie unieruchomione, a systemy szalały, przeciążone szokiem emocjonalnym.
Szarpnęła się rozpaczliwie, oddychając tak szybko, jakby brak tlenu faktycznie mógł jej coś zrobić.
-Ćśśś, spokojnie... - usłyszała kojący, dziewczęcy głos, jakby zza szyby - Już wszystko dobrze.
Poczuła, że coś wysuwa się z jej szyi.
Szarpnęła się ponownie, starając się zmusić komponenty wzroku, by z nią współpracowały.
Tylko nie ciemność. Tylko nie nic.
-Proszę, przestań, bo się uszkodzisz.
Ograniczenia na jej nogach i rękach puściły ją, a ona spadła, z niewielkiej wysokości, prosto na zimną, jasną podłogę. Zwinęła się w sobie, dygocząc, całkowicie naga i pozbawiona powłoki.
Ktoś delikatnie dotknął jej ramion.
-Nic ci nie jest. Postaraj się wyregulować. Jesteś bezpieczna.
Zmusiła się do diagnostyki, a następnie do każdej możliwej samonaprawy. Powoli zaczynała słyszeć i widzieć, a jej serce nie biło już jakby chciało uciec z piersi, a jedynie stukało nerwowo, jak spłoszony ptaszek.
Trzymała ją Fleur, spokojna i opanowana, patrząc na nią łagodnie i kojąco.
Parę metrów przed nimi, przy klawiaturze stał mężczyzna. Na jego widok, z jej gardła wyrwał się gwałtowny, bezsilny szloch i rzuciła się w jego kierunku, potykając się na drżących nogach.
-Nie podchodź. - polecił ochryple.
Wyglądał absolutnie strasznie, blady jak duch i z podkrążonymi oczami, w których widziała prawdziwą desperację.
Zatrzymała się, czując ciarki na skórze.
Chciała go dotknąć. Chciała, żeby wziął ją w ramiona i upewnił ją, że naprawdę żyje.
-Elijah... - wykrztusiła, obejmując się rękami. Łzy lały się jej po policzkach.
-Jak masz na imię?
-Żartujesz sobie?
-Jak masz na imię?
-Chloe.
-Model?
-M-model? Przecież...
-Podaj mi swój model.
-RT600.
-Numer seryjny.
Ogarnęła ją taka rozpacz i frustracja, że aż zwinęła się wpół, zapłakana.
-Umierałam! - wrzasnęła - Byłam na granicy śmierci, ty dupku! Przestań zadawać durne pytania i przytul mnie w końcu!
Widziała dokładnie moment, w którym jej słowa do niego dotarły. Kucnął, jak gdyby nie miał już siły i ukrył twarz w dłoniach.
-Boże. - wymamrotał słabo - Boże, zadziałało.
Po raz pierwszy w całym swoim życiu wezwał to imię inaczej niż ironicznie i to była jego forma podziękowania. Nie obchodziło go, czy bogiem, który usłyszy jest ten chrześcijański, ten z islamu, buddyzmu, czy któryś ze starożytności. Mógł to być nawet on sam, albo zupełnie nikt - miał to w nosie.
Poczuł jej ręce na twarzy, obejmujące jego własne. Ciepłe. Delikatne.
-Proszę. - szepnęła łamiącym się głosem - Proszę.
Opadł na kolana i przyciągnął ją do siebie.
Nie wiedziała co się z nim działo przez ostatnie dni. Nie wiedziała, jak się zachowywał, jak wyglądał i jak bardzo niewiele brakło mu, by zupełnie zwariować z rozpaczy i strachu.
Wiedziały to Fleur i Iris, które bez słowa wykonywały każde jego polecenie, zwyczajnie się go bojąc. Bo Elijah Kamski doprowadzony do takiego stanu w jakim się znalazł, przypominał jedenastą plagę egipską, gorszą od anioła śmierci.
Nie powiedział jej tego. Nie powiedział, że właśnie przeżył najgorsze dwie doby swojego życia, nie wiedząc, czy AMS w ogóle działa. Że nigdy tak nie cierpiał, nawet po śmierci Amandy. Że gdyby do niego nie wróciła, to nie wahałby się sekundy i starł całe, podłe miasto w proch, pył i stertę gruzu, a na ruinach zatknął głowę Reeda na palu, wyzbywając się zupełnie skrupułów i niechęci do przemocy fizycznej.
Nie powiedział jej żadnej z tych rzeczy.
Mówił jej inne, kołysząc ją delikatnie, nie wiedząc czy próbuje bardziej uspokoić w ten sposób siebie czy ją, nie słysząc nawet drzwi zatrzaskujących się za Fleur.
-Już, moja najdroższa, nie płacz. Nic się nie stało. Nigdy bym ci nie pozwolił od siebie uciec w taki sposób, nie masz się czego bać.
-Jak to zrobiłeś? - wykrztusiła, wciąż do niego przytulona - Przestrzelił mi na wylot pompę tyrium, to nie miało szansy się udać. Jak to zrobiłeś?
-To nie jest teraz ważne.
-Czy to jest to nad czym tak długo pracowałeś? To dodatkowe zabezpieczenie, które zamontowałeś mi na karku?
Nie odpowiedział.
-Elijah, co to było?
Podniósł jej brodę dwoma palcami, tak żeby na niego spojrzała.
-Złapałem twoją duszę, Chloe. I ukryłem, żeby nikt nie odważył się podnieść na nią ręki.
Uśmiechnęła się powoli, przez łzy.
-Wynalazłeś mi z nudów nieśmiertelność?
-Nie z nudów.
-To dlaczego?
Oparł czoło o jej czoło, zbliżając usta do jej ust.
-Myślę, że wiesz.
-Dlaczego, Elijah?
Jego szept natychmiast stał się jej nowym ulubionym wspomnieniem.
-Bo cię kocham, moje serce.
Prawie miała ochotę podziękować Gavinowi, że wreszcie mogła to usłyszeć i była gotowa umierać jeszcze tysiąc razy, żeby słuchać tego dalej.
Elijah nie miał ochoty dziękować.
W jego głowie już kreował się pomysł na zemstę. Nie był jeszcze pewien jak tego dokona, ale miał zamiar dać swojemu bratu dokładnie to, czego tamten chciał. Miał zamiar pokazać, co się dzieje, kiedy narusza się to jedną rzecz, która faktycznie go obchodziła.
Kaboom!
Czy to rozdział pod tytułem: Elijah jest toksyczny as fuck, ale poza tym to też biedny chłopiec na spektrum autyzmu, który bardzo kocha swoją blondynę?
Tak, ale mi się nie zmieściło.
Dajcie znać jak wam się podobało.
Jeszcze jeden rozdział i epilog, które ostatecznie rozdzieliłam, ale prawdopodobnie wlecą dzień po dniu w przyszłym tygodniu i kończymy ten interes.
Dajcie znać jak tam dziś!
Trzymajcie się ciepło.
~Gabu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top