- 23 -

Czuła silny uścisk czyjejś pięści na włosach, gdy zaczęła wymiotować. Ból rozbłysnął w jej głowie, kumulując się na skórze okrywającej obojczyk. Nie miała siły z tym walczyć, a organizm chciał się poddać. Błagał o śmierć już nie jeden raz. A jednak cały czas musiała toczyć bitwy o kolejny oddech. 

Nienawidziła swojego ojca jeszcze bardziej przez to, że zmuszał ją do życia. Już dawno sama by to wszystko skończyła. Pozwoliłaby przejąć kontrolę pierwotnym instynktom, które zamknęłyby jej oczy na wieki. 

* * *

Jęknęła, słysząc gwizd czajnika na parterze. Po chwili ucichł, ale nie potrafiła wrócić do krainy Morfeusza. Tam było jej błogo, a teraz znowu poczuła ból całego ciała. Syknęła, wstając. Miała dość wszystkiego. 

Oparła się o miękki zagłówek łóżka i spojrzała na kalendarz, stojący na jej dawnym jasnym biurku. Piętnasty września, dokl miesiąc od chwili, kiedy opuściła stado Alessandro. Miesiąc męki, przez który musiała skamleć u nóg ojca o pomoc. Nie zabił jej - chociaż teraz czuła się lepiej, miała o to żal. Nigdy nie zdecydowałaby się na ten proces, wiedząc jakie miał naprawdę konsekwencje. 

Została oczyszczona. Ojciec obiecał zanieść ją do łóżka, gdy tylko zniknie najmniejszy ślad po ugryzieniu. Podobno ślad miał przestać istnieć nagle, kiedy proces dobiegnie końca, lecz wolała, aby ktoś dokl to obejrzał. Thomas Blackwood był potworem, ale wiedziała jedno - nigdy nie kłamał. Zawsze wolał powiedzieć najgorszą prawdę, jednak prawdę. 

Opuściła nogi na zimne, jasnoszare panele. Nie lubiła tego pokoju; kojarzył jej się z czasami, kiedy tylko ojciec miał władzę i była jego ukochaną córeczką. A potem ten raj zmienił się w piekło, czego dowodem stało się wgniecenie w podłodze. Tam upadło żelazko, gdy w gniewie wyszarpnął od niego kabel. Wzdrygnęła się, czując chłód na poranionych stopach. Jednak nie założyła kapci, stojących obok małżeńskiego, drewnianego łóżka. Chciała skorzystać z niskiej temperatury, aby ukoić ból spowodowany ranami. 

Ruszyła w stronę schodów, jedną ręką podtrzymując się ściany. Z każdym krokiem czuła się coraz gorzej. Na korytarzu przystanęła, słysząc zaniepokojony głos matki, która syczała na swojego męża. Przyjechała. Gabrielle westchnęła i przymknęła oczy. Miała tego nie robić, póki nie podjęłaby z ojcem decyzji, że już wszystko się skończył; taka była Alice - sama musiała o wszystkim zdecydować, nie bacząc na zdanie innych. 

- Gabrielle już do nas idzie! - głuche warknięcie i stukot ciężkich butów. Młoda wilczyca nie ruszyła się z miejsca. Wyczuwała podświadomie to, że ojciec chciał przyjść i sprawdzić czy była w stanie sama zejść ze schodów. Stanął na dole i spojrzał się na nią wyczekująco. Zrobiła parę kroków do przodu i zerknęła w lustro, stojące nieopodal. 

Biała, papierowa skóra opinała zbyt mocno wystające kości jarzmowe, uwidaczniając tym samym zapadnięte policzki. Przy takim odcieniu cery zbyt mocno odcinały się sino-fioletowe usta oraz cienie pod oczami. Rude włosy straciły blask i zastąpiły je opadnięte smętnie, jakby poszarzałe kosmyki. Ubrania wisiały na niej jak na wieszaku. Odwróciła głowę. Nie chciała na to patrzeć. Zbyt bardzo bolało ją to, że nie miała znaku. Znaku Sandro. 

- Chodź - mruknął stary Blackwood i objął ją w talii. Syknęła ostrzegawczo, napinając bolące mięśnie. Odpowiedziało jej władcze warknięcie. Hierarchia w domu na nowo została ustalona. 

Liczyła każdy krok, czując jak stawy nie dają rady wytrzymać nawet tak małego wysiłku. Opierała ogromną część ciała o swojego ojca, na którego rękach widoczne były ugryzienia i zadrapania. Jak przez mgłę pamiętała, kiedy się z nim szarpała. Nie umiała wtedy opanować wysuwających się pazurów i kłów. Szał bólu był zbyt duży. 

- Gabrielle, kochanie - matka załkała i objęła twarz córki w dłonie. Pojedyncza łza spłynęła po policzku kobiety. Młodsza odsunęła się o krok do tyłu, a ojcowskie ramię już jej nie podtrzymywało, za co była wdzięczna. - Jak się czujesz?

- Muszę zadzwonić do Jamesa - skrzywiła się, słysząc nieprzyjemny charkot, wydobywający się z jej gardła. Od dawna nie mówiła normalnie, tylko krzyczała. Cały czas słyszała swoje jęki, błagania i wrzaski, jakby obdzierano ją ze skóry. W sumie tak się wtedy czuła, więc miało prawo tak nadwyrężyć sobie krtań. - Pójdę do twojego gabinetu, a potem pobiegać.

- Idź - uważnie stawiała kroki, obserwując podłoże. Nie mogła sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, co pewnie spowodowałoby upadek. A ten mógłby się dla niej skończyć bolesnym złamaniem. Musiała się też przełamać i zmienić w drugą skórę; w taki sposób byłaby w stanie szybciej do siebie dojść. 

Biuro ojca nie zmieniało się od lat, tak samo jak sypialnia Gabrielle. Tylko to pomieszczenie było urządzone w minimalistycznym stylu; brak jakiejkolwiek zbędnej ozdoby czy nawet koloru. Szarość, biel i czerń odstraszały swoją sterylnością. Usiadła na ciemnym skórzanym fotelu i sięgnęła po telefon stacjonarny, leżący na ogromnym blacie biurka. Wybrała odpowiedni numer i czekała aż odezwie się do niej znajomy głos. 

- Słucham? - ciepły baryton przyjemnie rozbrzmiał w słuchawce. Wygięła lekko kąciki ust do góry. Tęskniła za swoim dwuosobowym stadem. Ona i jej beta. 

- Dzwoniłeś do mnie - zachrypiała i po raz kolejny z tego samego powodu się skrzywiła. Będzie musiała się napić jakiegoś odpowiedniego syropu. - Opowiedz, co się dzieje w Rzymie. 

- Zostałem przyjęty do watahy, Gabrielle - zmrużyła oczy, słysząc swoje imię. Coś musiało się stać nie tak, jak było zaplanowane. Czekała. - Zostało zabite dziesięć wilczyc, egzekutorek. Pięć po tym, jak wyjechałaś. Wszystkie z poderżniętym gardłem. Zawsze znajdywane na obrzeżach lasów. 

- I? - przetarła twarz dłonią, czując jak robi się jej słabo. Ktoś jasno wypowiedział wojnę, a ona ślepo wypatrywała swojego prześladowcy. Więź mate jak zawsze zadziałała ogłupiająco na instynkty. - Nie mówisz mi wszystkiego, James. 

- Luną zastępczą została Abigail,  a Alessandro ogłosił poszukiwania ciebie - zazgrzytała zębami, ale nadal słyszała niepewność w głosie swojego bety. - Camille to moja bratnia dusza. 

- Gratulacje - mruknęła i oparła się z westchnięciem o tył fotela. Rozłączyła się, nie czekając na dalszą odpowiedź mężczyzny. Dość informacji. Musiała wszystko zaplanować, krok po kroku. Na pewno powinna była wrócić jak najszybciej do Europy, w końcu tam od początku podejrzewała obecność szantażysty. A te zabójstwa tylko potwierdzały jej teorię. 

Wstała i wyszła tylnym wyjściem z domu, wprost do lasu. Chciała wszystko przemyśleć, a najbardziej klarowne myśli będzie miała w wilczej formie, kiedy będzie leczyć własne obrażenia. Ranna nikomu nie będzie w stanie pomóc. 

Powolny krok za krokiem, omijając każdy wystający korzeń. Nie mogła upaść, przed dotarciem na polanę. Gdyby się przemieniła w Rzymie, kiedy była jeszcze blisko Alessandro, wszystko wyglądałoby inaczej. Może nawet lepiej przeżyłaby cały proces. 

- Pomocy! - zatrzymała się i wstrzymała oddech, wsłuchując się w las. Dziecięcy głos dobiegał z przodu, dlatego tam skierowała swoje kroki. Była pewna, że jej ojciec także usłyszał wołanie. 

Potknęła się o gałąź i upadła na jedno kolano. Syknęła. Słabość nie wchodziła w grę, kiedy jakieś dziecko potrzebowało pomocy. Wstała. Zrobiła krok do przody. Kolejne syknięcie. Unosiła dłoń, aby rozmasować dziwne ukłucie na ramieniu. Zaczynała czuć błogość, a serce pompowało gwałtownie adrenalinę. Powinna była uciekać. Odwróciła się w stronę domu. 

Wpadła w czyjeś ramiona. Spojrzała do góry, lecz obraz był zbyt zamazany. Nie umiała rozpoznać rys twarz, chociaż wydawały jej się znajome. Zapach także. 

Warknęła, szczerząc kły i wbijając lekko pazury w ramiona napastnika. Chciała go gryźć, jednak była zbyt otumaniona trucizną. 

Przez coraz większą mgłę usłyszała śmiech. To ten mężczyzna się śmiał? Nie, to chyba było parę głosów. Nie umiała rozróżnić. 

Osunęła się w ciemność. 

opublikowany: 14.02.2020r.

liczba słów: 1200

I co sądzicie? Jak myślicie, kto może stać za zabójstwami i porwaniem naszej uroczej bohaterki? Przepraszam, że nie wrzuciłam wczoraj rozdziału, lecz była tak zmęczona, iż nawet dzisiaj do pracy zaspałam ;( 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top