20
Była wściekła na siebie i na całą sytuację, w której się znalazła. Czuła, jak Francesco odciągnął ją do tyłu, zbyt mocno zaciskając dłoń na jej ramieniu. Jeśli mieli dawać pozory, że miała pozycję omegi, to jego zachowanie temu zaprzeczało. Jednak nie mogła mieć mu tego za złe; w następnej chwili przestałaby nad sobą panować, gdyby nie ból ramienia. A to zapewne skończyłoby się tragicznie.
Przeniosła spojrzenie z Abigail na Alessandro, czując malutkie igiełki strachu, wbijające się prosto w zbliznowaciałe serce. Patrząc się prosto w czekoladowe oczy, wiedziała, że osiągnęła swój cel. Ta utracona nadzieja, która aż biła z jego postawy, prawie powaliła ją na kolana. Z gardła wydobył się żałosny skowyt. Nie potrafiła powstrzymywać każdego odruchu wilczycy. Bardziej musiała się skupić na tym, aby się nie przemienić lub nie zacząć błagać o pozostanie w stadzie.
- Wynoś się z mojego stada. Nigdy nie zostaniesz jego luną, jesteś na to za słaba... zniszczysz wszystkich, jeśli zostaniesz - syknął, patrząc prosto w pełne bólu oczy. Wiedział, że zadał jej powolną śmierć. Ona, jako omega, nie będzie w stanie przeżyć oznaczenia z dala od niego. Jednak sama wybrała. Nawet nie próbowała się bronić, ani walczyć z Abigail! Tylko pozwoliła się uderzyć, tak słabo trzymając gardę. A wystarczyłoby tylko dokończyć proces parowania. Tylko i aż.
Na placu zrobiło się cicho. Francesco poluzował trochę palce, oddychając głęboko. Nie mógł pozwolić na to, by ujawniła się jej prawdziwa twarz. Dał słowo swojej lunie i chciał go ze wszystkich sił dotrzymać. Nawet jeśli będzie musiał wyzwać tę kobietę do walki.
- Sandro... - załkała cicho, odsuwając się dwa kroki do tyłu. Nie sądziła, że odrzucenie będzie aż tak bolesne. Wierzyła, że utrzyma swoją obojętną twarz i zagra idealnie, jak zawsze. A tutaj? Czuła się jak obdarta z całej godności, której nie mogła sobie przywrócić, na własne życzenie.
A raczej z powodu szantażu.
Przypomnienie sobie, dlaczego tak bardzo dała się upokorzyć, ułatwiło jej opanowanie emocji. Robiła to dla niego, dla stada. Jaką egoistką musiałaby być, aby wybrać swoje chwilowe szczęście nad ich bezpieczeństwem? Nawet nie próbowała sobie tego wyobrazić.
- Zejdź mi z oczu. Francesco, odprowadź ją, by zabrała swoje rzeczy - nawet się nie obejrzał w jej kierunku, skupiając całą uwagę na blondynce ze złamanym nosem. Nie chciał patrzeć się na kobietę, która złamała mu serce. Jakby jeszcze tego było mało, to pokazała, że umie zaatakować! Parsknął cicho, słysząc oddalające się kroki. Czuł łzy pod powiekami, które starał się odgonić ze wszystkich sił. Nie mógł pokazać stadu słabości; musieli wierzyć w silnego przywódcę.
Wręcz odczuwał fizyczny ból, dotykając blondynki, aby ta mogła się podnieść. To nie jej powinien pomagać, tylko swojej bratniej duszy, którą właśnie wyrzucił z watahy. Prawo to prawo, tak kiedyś powiadał jego ojciec. Tego go uczył, zanim ruszył dalej, aby założyć własne stado. Nie było wyjątków przy takim prawie. Została wyzwana i przegrała. Musiała odejść.
***
Thomas Blackwood przyglądał się, jak bursztynowa ciecz odbija się od szklanek naczynia, gdy delikatnie poruszał szeroką szklanką. W niedużym salonie można było usłyszeć brzęczenie kostek lodu, które przerywało ponurą ciszę oraz spokojny oddech mężczyzny. Nie wiedział, czy chce zabić, zapolować czy tylko pobiegać z nadmiaru emocji. Był wściekły i czekał na moment, w którym jego żona wróci do domu.
Pociągnął łyk alkoholu i mruknął z aprobatą, czując przyjemne pieczenie na ściankach gardła. Podrapał się po brodzie, wbijając wzrok w drzwi, które po chwili się otworzyły. W progu stanęła dużo niższa od niego kobieta z cudownie rudymi warkoczami, w którym lśniły nitki siwizny. Zielone oczy patrzyły na niego z miłością, a jej szeroki uśmiech spowodował, że kąciki jego ust wygięły się do góry.
- Dlaczego pijesz? Jest dopiero trzynasta! - zawołała Alice, odstawiając na blat w kuchni zakupione ciasto. Czuł smakowity zapach, wydobywający się z kartonowego pudełka. Wstał i ruszył w jej kierunku. - Thomas?
- Dzwoniła do mnie Gabrielle - parsknął, odsłaniając papierową pokrywę. Uśmiechnął się łakomie, widząc biszkopt przekładany musem wiśniowo-czekoladowym. Potrzebny był mu cukier, w jak największej ilości.
- Jak to? Do ciebie? - każdy usłyszałby to zwątpienie w słowach Alice. Westchnął. Nie chciał mówić jej tego, co usłyszał od ich córki. Jednak zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że będzie musiał to powiedzieć. Gabrielle nigdy nie dzwoniła, czasami tylko przyjeżdzała, kiedy nie wytrzymywała w ludzkiej skórze. Tak bardzo chciałby naprawić to, co zepsuł parę lat temu, a nie był w stanie tego zrobić. Duma aż od niego biła, tak samo od jego jedynego dziecka.
Gdyby tylko potrafiła powiedzieć, czemu nie chciała być alfą. Należała do tej pozycji, mogłaby mieć wszystko. A jednak nadal upierała się, że bycie omegą stało się jej przeznaczeniem. Warknął, przypominając sobie z jakim obrzydzeniem mówiła o przywódcach. Tak szybko potrafiła go doprowadzić do białej gorączki, że nie był w stanie panować nad własnym wilkiem.
- Musi do nas przyjechać. Potrzebuje pomocy - powiedział, odwracając się w stronę szafki z talerzykami. Sięgnął i wyjął dwie sztuki, a odwracając się, dostał ścierką po rękach. Warknął, szczerząc kły. Alice stała niewzruszona, kładąc dłonie na biodrach. Patrzyła się na niego ze wściekłością wypisaną na twarzy. - Co tym razem?
- Nie mówisz mi wszystkiego, alfo - wypowiedziała jego rangę z obrzydzeniem. Robiła tak, odkąd pokłócił się z Gabrielle. I uniósł na nią rękę. Musiała być wściekła, jeśli do tego wracała. Wyprostował się i odłożył talerzyki na blat, obok tortu. - Więc jako twoja luna rozkazuję ci, abyś mi wszystko powiedział. Co się z nią dzieje?!
- Została ugryziona i wygnana - warknął, zniżając głos. Nienawidził rozkazów, nakazów i tego typu rzeczy. Nie był pieskiem, którego mogła rozstawiać po kątach. Powinna sobie z tego doskonale zdawać sprawę.
- I ty mówisz o tym tak spokojnie?! - zawołała, zaciskając palce na blacie, którego zaczęła się podtrzymywać.Prawie od razu położył jej dłoń na ramieniu w uspakajającym geście. Spojrzała mu w oczy, swoje mając pełne łez. - Ona nie umrze, prawda? Powiedz coś, Tom...
- Nie pozwolę na to - szepnął, biorąc swoją żonę w ramiona. Oparł brodę o czubek jej głowy i zaczął powoli gładzić kobietę po plecach. Nie pozwoli ich córce umrzeć, przez jakiegoś głupiego kundla, chociaż sam mógł się do takich zaliczyć. Był wściekły i chciał krwi tego, który był mate Gabrielle. Wyszkolił ją. Pewnie jak się zregeneruje sama do niego wróci. Wtedy powinna pokazać, na co ją naprawdę stać. - Pomogę jej przez to przejść, Al.
***
Brunetka wpadła wściekła do gabinetu lekarza. Widziała na własne oczy, jak na nią patrzył i miał jeszcze czelność zostania tutaj. Warknęła na Francesco, który stał do niej tyłem. Opierał się o parapet z kubkiem herbaty w dłoniach. Szarpnęła go za ramię, aby na nią spojrzał.
- Coś ty sobie wyobrażał?! Myślisz, że nikt nie widział tego, jak próbowałeś się przypodobać tej, pożal się Boże, lunie?! - syknęła, szarpiąc jego fartuch. Usłyszeli oboje dźwięk dartego materiału. Nie panowała już nad swoimi pazurami, które się wysunęły, będąc w gotowości do ataku. - Albo to jak ją odprowadzałeś? Biegałeś za tą omegą jak piesek na posyłki, chociaż jesteś wyższej rangi!
- Niedługo stanie się coś złego - szepnął, nie przejmując się w ogóle atakiem furii bety. Jego umysł nie był w stanie przyjąć oskarżeń, po tym co usłyszał dzisiejszego dnia przez telefon. Ły same cisnęły mu się do oczu. - Ktoś zabił pięć wilczyc, które były egzekutorkami Europy. Znałem je, Cam.
- Ktoś zabił egzekutorów? - złość wyparowała, wpatrywała się z otwartymi ustami w mężczyznę. Nie była w stanie pojąć całej sytuacji. Jak ktoś mógł zabić najpotężniejsze kobiety Europy?
- Tak. I zostawił wiadomość, że pozbędzie się nas wszystkich.
opublikowany: 07.02.2020r. (1/3 maraton)
liczba słów: 1237
I jak? Ktoś się spodziewał takiego rozwoju wydarzeń czy może zaskoczyłam? ;D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top