Efekt Wieprza

Jak na całkiem skomplikowany organizm, jestem dość prostym osobnikiem - byle bebech był pełny, a w ciągu dnia można było się wyszumieć. Choć po prawdzie wolałabym w nocy. Ale ludzie w nocy podobno śpią. Przynajmniej ci, których znam. Więc w zasadzie niewielu.

Ale czemu wam to mówię? Do rzeczy.

W ramach wyszumiania się dostałam kieszonkowy kajecik i rysik-pisik - taki patyczek z piszącą końcówką. Mniejsza. Moja natura jest dość zawiła i mam pracować nad jej mniej używaną częścią, czyli nad tą ludzką. A ponoć nic tak nie uczłowiecza jak czytanie albo pisanie, a że z tym pierwszym radzę sobie dość dobrze i aktualnie nie ma tu nic, co można by poczytać, mam uzupełnić dziennik. Taki zaszczyt. Podobno.

Znajduję się w miejscu spowitym mrokiem, o surowych, murowanych ścianach pokrytych brudem i wilgocią - ponurym, jak określiliby to ludzie. Mnie tam przypomina trochę dom, więc nie jest najgorzej. Z tym że strasznie tu nudno.

Pod jedną ze ścian siedzi Tal - mój opiekun, prywatny rycerz i właściciel dziennika. Nie wiem jednak, co w nim pisał, bo robił to chyba po pijaku, w każdym razie nabazgrolił w nim tak...

Tal twierdzi, że tekst jest zakodowany. Niech będzie.

...nabazgrolił tak, że życia mi nie starczy, żeby to odkodować. A zdaje się, jestem dość młoda, w jakich by latach nie liczyć. Wracając do tematu... Tal siedzi tak od dłuższego czasu. Jest nieco sfatygowany - porwana koszula, rozcięta warga i łuk brwiowy, włosy w nieładzie, lekki, ale znośny smrodek. Cóż, wieczór był dość ciężki. Do tego stopnia, że opary alkoholu są niemal widoczne, a Tal kontempluje wiadro, stojące pod przeciwległą ścianą. Być może rozważa ewentualny zwrot nadpitego trunku.

Tuż obok na podłodze, na płaszczu Tala, spoczywa Mik - jego wychowanek i były rycerz, a także jego najlepszy kumpel (nie licząc mnie!). Chyba śpi. Lub udaje, żeby na mnie nie patrzeć. Jakoś nigdy nie pałał do mnie sympatią. Przy naszym pierwszym spotkaniu chciał mnie nawet zatłuc deską. I to taką z gwoździem! Ech, fajne czasy...

Ogólnie Mik jest spoko gość. Zawsze z tym swoim grymasem niezadowolenia na twarzy i artystycznym nieładem na głowie, który nazywa włosami. Twierdzi, że to dodaje mu uroku. Może i tak jest, skoro jedna z ludzkich samic zwróciła na niego uwagę. Choć jak dla mnie więcej uroku dodaje mu aktualnie ogromne, fioletowe limo. O opuchliźnie w okolicy szczęki, nie wspominając. Ciekawe czy ma wszystkie zęby?

Kto tak upiększył Mikowi facjatę? O tym za chwilę.

Wbrew pozorom wieczór nie zaczął się wcale tak źle. Sami obaczcie:

Siedzę sobie grzecznie w zaułku i patrzę, jak kumpel wysysa wieprza. Tak, dokładnie tak jak czytacie. Wypatrzył go w podwórku jednej z ładniejszych kamienic dzielnicy. Wyglądało, że świniak zabłądził gdzieś z podgrodzia, bo skąd niby wziąłby się w mieście? Dobrze się składało i dla kumpla, i dla ładnie utrzymanego trawnika, który trzeba było przecież ratować przed ryciem. No i dla mnie, bo świeżym mięskiem nie pogardzę (pełny bebech, jak już wcześniej pisałam), choć tak naprawdę po obróbce ssawalniczej mięso przypomina bardziej pemikan. W normalnych warunkach zjadłabym pierwsza, no ale Tal zawsze powtarza, że mamy się zachowywać jak cywilizowane zwierzęta. Czy jakoś tak.

Siedzę więc i grzecznie czekam na swoją kolej, gdy nagle rozlega się głośne: Aaaaaaaaaaaaaaa! Słowo daję, nigdy nie słyszałam, by ktoś tak się darł z powodu jednego świniaka. Dopiero potem dotarło do mnie, że nie o świniaka się rozchodziło, a przynajmniej nie bezpośrednio. Wspominałam, że kumpel jest wampirem? No cóż. Jego blada cera, długie kły i potężne stopy z dwoma pazurzastymi palcami, które przywodzą na myśl diabelskie racice, mogą na pierwszy rzut oka zmrozić krew w żyłach. Początkowo. Bo, umówmy się, to straszny gamoń i poza wyglądem nie ma w nim nic strasznego.

Dajmy przykładowo tego knura: nikt miał nie zauważyć jego spożycia. No dobra, może faktycznie nikt nie zauważył, bo zauważył KTOŚ. Tak myślę, bo NIKT nie chodziłby w jedwabnej, pstrokatej podomce i pozłacanych papuciach. Do tego wieprz okazał się być jego własnością i, o zgrozo! Okazał się być również wieprzem-championem. Miastowy świnia medalista z własnym podwórkiem, wyobraźcie sobie!

Wracając jednak do krzyczącego ktosia, który swoją drogą, nawet podobny był do swego, świętej już pamięci, wieprza; jego wrzaski dość szybko alarmują straż. I to nie byle jaką! Skąd się tam wziął oddział specjalny z magiem w szeregach, to kolejna zagwozdka tego jednego tylko dnia.

Kumpel na ten widok blednie jeszcze bardziej, po czym zmienia się w nietoperza i po prostu odlatuje. Wyobrażacie sobie? Bezczelnie mnie zostawił! Niech go hemoglobina... Na szczęście na tyle skupia na sobie uwagę specjalnych, że ja po cichu mogę się wycofać i rozejrzeć za potencjalną kryjówką. Z braku laku pada na gospodę Na Rogu. Tak się zwie. I znajduje na rogu ulicy. Prosto i logicznie.

Wchodzę do środka i wypatruję zacienionego miejsca w kąciku. Wcześniej szczelnie chowam ogon pod peleryną (tak, mam ogon, nie wiem, czy wspominałam), przysiadam i myślę sobie: przeczekam, może nikt nie zwróci na mnie uwagi?

- Co się stało?

Głos rycerza szybko pozbawia mnie złudzeń. Powoli podnoszę wzrok znad blatu.

- Zupełnie nic - odpowiadam naprędce, by następnie dodać zgodnie z prawdą: - Głodna jestem.

Tal przygląda mi się podejrzliwie, ale chyba nie ma czasu tego roztrząsać; w jednej dłoni trzyma kilka kart, w drugiej - pokaźny kufel, a jego czoło zdobi niezbyt wyszukana opaska utrzymująca włosy z dala od twarzy.

No tak, przypominam sobie o jego zadaniu. Karty, piwo. Porwania cór magnaterii. Rycerz wspominał o wtopieniu się w tłum, a jak zwykł mawiać - Najlepiej wtapia się złotym trunkiem! Wierzę mu na słowo, w końcu wtapia się od lat.

Rzucam więc ukradkiem okiem na tłum. Moczymordy jak ich wielu - jedzą, piją, coś żują i rżną w pokera. Jak widać, status dzielnicy niewiele zmienia. A może najciemniej właśnie pod latarnią? Szczególnie grupka zakapturzonych przy jednym ze stołów zwraca moją uwagę. Ja jednego z nich chyba też, bo nieustannie się na mnie gapi, choć powinien raczej skupiać się na grze. Mimo mroku w jego kapturze widzę doskonale (super wzrok to, prócz ogona, mój kolejny podemoniczny gadżet) opaskę na jednym oku, jak i samo drugie oko. No Mik, wszędzie poznam to spojrzenie mogące zabić, gdyby tylko potrafiło.

W każdym razie Tal nie zdąża zrobić nawet kroku w stronę stołu, gdy drzwi otwierają się z hukiem i wpadają specjalni, nawołując coś o stanie wyjątkowym i bludsukurach, a następnie magicznie pieczętują drzwi, by nikt nie mógł wejść, ani wyjść.

Całe stado ojojojojów przebiega mi przez głowę, ale nic, zachowuję kamienny wyraz twarzy i postanawiam grać głupa. Spoglądam na starego i nie rozumiem, dlaczego w środku aż kipi z wściekłości...

Tal każe mi wykreślić starego, twierdzi, że widzi błąd. Na pytanie, w którym miejscu, odpowiada: W każdej literze tworzącej wyraz. Za cholerę nie wiem, o co mu chodzi.

Ale wracając do sprawy...

Obok rycerza materializuje się nagle Mik, by również się ze mną przywitać...

Tal prycha i mówi, że mam trzymać się faktów. Dobrze więc...

Mik materializuje się obok rycerza i wypowiada zdanie, którego wyrazy brzmią dla mnie mniej więcej tak: #$@!? Być może wita się ze mną w jakimś nowo poznanym języku.

Specjalni zajmują lokal, zaistniałe napięcie zaczyna być namacalne. Tal przed lekkomyślnością przestrzega mnie wyprostowanym palcem i wspomina coś o sprawie wagi państwowej, jego wydaleniem z zakonu i moim bezpieczeństwem. Punktem pierwszym mnie znudził, przekonał drugim, trzecim - rozbawił.

Dobrze więc, siedzę spokojnie i obserwuję, jak oddział rozpoczyna rewizję lokalu, a rycerze, jak gdyby nigdy nic, wracają do gry. Widać, że zakapturzeni nie są zachwyceni zaistniałą sytuacją, ale twardo rżną dalej. Wyczuwam jednak wzmożoną potliwość (węch też mam zajebisty), a szukając źródła, natrafiam na chłopaczka, który nerwowo naciąga kaptur, próbując ukryć twarz. A przecież nie szukają jego, tylko mnie. Dziwne dość.

- Stać!

Odwracam się i widzę puszystą dziewuchę, niegrzeszącą urodą, ubraną jak oprych i żującą coś głośno. Jeden ze specjalnych zabrał się za jej rewizję. Choć z wyraźnym zniesmaczeniem.

- Godność!

- Hermenegilda!

Słychać, że naigrywa się z gościa, ale on brnie dalej.

- Pokazać uzębienie!

Kolejne stado tratuje mi mózg. Przełykam ślinę i patrzę, jak Hermenegilda szczerzy paszczę tuż przed nosem specjalnego, a jej uzębienie wygląda o dziwo nienagannie.

- Odejść!

Paszkwil odchodzi i przysiada się do chłopaczka, a mnie przez myśl przebiega, że są parą. Może to dlatego, że potrafię wyczuć zapach chemii?Tymczasem napięcie rośnie, bo zbrojni zbliżają się do stołu zakapturzonych. Skóra cierpnie mi na sam widok, ale siedzę grzecznie, choć mogłabym puścić całą tę budę z ogniem (to z kolei dar po moim smoczym, dzikim lokatorze).

- A ty?

Specjalny wyrasta nagle przy moim stole.

- Kim jesteś?

- Jestem głodna - odpowiadam zgodnie z prawdą.

Zbrojny wybałusza na mnie gały, a jego usta uchylają się i zamykają, jakby nie mogły się zdecydować co na to odpowiedzieć. Przypomina mi trochę złotą rybkę zamkniętą w kuli w biblioteczce u Evy - też ma taki wytrzeszcz i tak śmiesznie oddycha. Nie Eva oczywiście. Eva jest czarodziejką i wybranką serca Mika. A rybka, to zdaje się jeden z klientów, który dawno temu nie zapłacił za magiczne usługi. Ale mniejsza.

- Co? - pyta specjalny.

- Głodna! - powtarzam głośniej. Głuchy, czy jak?

W ramach zobrazowania lekko oblizuję wargi. Nieopatrznie, bo tak się składa, że końcówkę języka mam lekko rozwidloną. Też pamiątka po smoku.

Oczy zbrojnego wychodzą niemal z orbit, a jego usta rozszerzają się, a gardło szykuje do wydania głośnego dźwięku. Wtem pada na stół i uderza twarzą o blat, a na koniec ląduje jak długi na podłodze.

I wtedy się zaczyna.

Salę przepełnia wrzawa. Napięcie ulatuje. Zacny tłum moczymord wiwatuje na cześć Tala, który wyraźnie przetwarza w głowie swój występek i kalkuluje kolejne posunięcia. Specjalni zauważyli nokaut kolegi i rzucają się w kierunku rycerza. Wtem zakapturzeni podrywają się z siedzeń, a tłum skanduje Lać skurwysynów! w rytm uderzeń kufli o blaty.

Powietrze świszczy od wymierzanych ciosów. Trzaskają gruchotane kości. Trzeszczą stawy. Stal rysuje o stal.

Mój zadek już jest w powietrzu, już tańczy gotowy do zabawy, ale wyprostowany palec Tala znów pojawia się w moim polu widzenia. Siadam grzecznie, usiłując nie zrobić dziś już niczego głupiego. Taka tortura dla demonicznego serduszka! Ale trwam dzielnie, obserwując rozgrywający się wokół morderczy taniec.

Karczmarz chowa się za szynkwasem, na którym ląduje jeden ze specjalnych, rozbijając zbroją stojące na nim kufle. Raniony zakapturzony zwala się między stoły i brocząc krwią z ust, wykrzykuje jakieś szpetne zaklęcia, czekając na ostateczny cios wycelowanego w niego ostrza. Wtem głowa jego niedoszłego zabójcy znika pomiędzy dwoma wielkimi łapskami, rozkwaszona niczym mięciutki pomidor, a przecier, w który się zmienia, jest wszędzie.

Patrzę na potężne cielsko, które porusza się dość nietypowo, jakby miast stawów miało w sobie koła zębate. Również ma naciągnięty kaptur, ale też łeb tak wielki, że niczego on nie zakrywa i nawet bez wspaniałego wzroku widzę osadzone pośrodku twarzy oko.

Myślę sobie: cyklop, jak bum cyk cyk!

Cała sala milknie nagle, strwożona widokiem monstra. Wszyscy grzecznie siadają na swoje miejsca, a w powietrzu znów czuć napięcie. Mam wrażenie, że nawet pobite podczas bójki gary zaczynają same się sklejać.

Jeden z zakapturzonych, ze sztyletem w dłoni, podchodzi do Tala i pyta o powód tak kretyńskiego czynu, a następnie wskazuje ostrzem na mnie. I wtedy do rozmowy włącza się Mik - mistrz dyplomacji i wyczucia chwili. Zaczyna bredzić coś o najlepszym towarze w całym Endrahonie i że chcą mnie opchnąć szefowi.

W sumie nie wiem, czy powinnam się obrazić, czy może był to komplement?

W każdym razie odniosło to chyba odwrotny skutek do zamierzonego, bo sztylety pojawiły się nagle w dłoniach całej bandy. Całej, z wyjątkiem spoconego chłopaczka i jego pulchnego paszkwila. I cyklopa. Jemu broń nie jest potrzebna, gołą ręką zmiażdży każdego jak jagodę.

Następuje ostrzejsza wymiana zdań. Nie wiem, czego dotyczy, jest coś o handlu i wiedzy rycerzy, której nie powinni posiadać, a także o wdepnięciu w gówno. Dziwne, czuję tu każdy możliwy smród, ale gówna pod butem raczej nikt nie ma.

Od słowa do słowa przechodzi do rękoczynów. To się dzieje z prędkością światła! Niesamowite tempo, aż dziw bierze, że nie następuje skok w czasie. Co ciekawe Mik i cyklop reagują w tym samym momencie i to na jeden ruch ręki zakapturzonego. Jakby się zgrali, dosłownie. Niewielki nóż materializuje się w dłoni Mika i tu widzę sporą rozbieżność jeśli chodzi o nauki Tala. Najwyraźniej młodszy, uczniem będąc, nie wziął sobie do serca kultywowanego przez mistrza szacunku do wszelkiego życia, za to świetnie przyswoił rzut ostrzem, bo już po chwili nóż wtapia się w oko monstra z charakterystycznym mlaśnięciem.

I tu niespodzianka! Bo cyklop okazuje się nie być cyklopem, tylko golemem. Najwyraźniej jego twórca nie miał szczególnych zdolności artystycznych, jeśli idzie o twarz. Zaznaczając, że Tal zawsze powtarza, że powinnam wykazywać więcej empatii, myślę sobie: Uff! Co za szczęście! No bo, wyobrażacie sobie cyklopa bez jedynego oka?

Zaraz jednak wychodzi, że z tym szczęściem to tak nie do końca, bo okazuje się, że golem, jak to golem, nie posiada mózgu. Toteż z rozpędu pada on na kolano i płacząc krwawymi łzami, wydaje z siebie tubalny ryk, po czym z tego przykucu bierze zamach i wymierza idealny cios w twarz Mika.

Nie wiem, czy wspominałam, że potrafię też latać? Nie? W każdym razie tak piękny, pierwszy lot nie wyszedł nawet mnie. Tylko z lądowaniem jest gorzej. Po przefrunięciu całej gospody, Mik rozbija się o jeden ze stołów. Chyba mocno to przeżywa, bo długo nie wstaje.

I znów trzaskają kości, chrzęszczą stawy, a stal trze o stal. Ale tym razem dziki tłum moczymord rzuca się do wyjścia, bo golem w ślepym szale miażdży wszystko, co wpada mu w łapska.

Zapominają chyba o magicznej blokadzie, bo zaraz jeden po drugim padają w spazmach, rażeni czarem. Kto żyw próbuje wyskoczyć oknem, jednak schemat się powtarza. Widać pieczęć obejmuje cały budynek.

Zerkam pobieżnie po stołach, czy aby nie ostało się na nich coś do zjedzenia; w końcu w cyrku zawsze ma się coś do pochrupania. Rozglądam się za karczmarzem, ale ten nie wyściubia nawet nosa. Mimo wrzawy słyszę jego ciche modły zza szynkwasu. Też sobie wybrał moment na praktyki religijne. Ja tu z głodu umieram! Nie dość, że tortura dla serduszka, to jeszcze dla żołądka.

Zakapturzeni chyba uwzięli się na rycerzy, bo nie czekając, aż ślepy golem załatwi za nich sprawę, rzucają się kupą na Tala, który całkiem sprawnie sobie z nimi radzi. Czuję, że do gry włączyła się Energia, bo całe powietrze aż drży. W końcu jednak ilość przeciwników przechyla szalę i Tal otrzymuje porządny cios w twarz, który wybija go z rytmu i tym samym kończy bójkę.

Ale o co właściwie poszło? Chyba zaczęło się od córki jakiegoś marginalnego księcia, czy też innego oligarchy - uprowadzenie, okup. Takie tam. Zdaje się, że do przekazania części kosztowności miało dojść w knajpie. Ktoś miał się po nie zjawić... No tak, ale kto mógł przypuszczać, że gospoda zmieni się w więzienie bez możliwości wyjścia i wejścia? Upsiczek...

Wracając jednak do wydarzeń...

Lekko zaniepokojona patrzę, jak biorą Tala za wszarz; po jego spojrzeniu wnoszę, że chce pokazać mi palec, jednak jeden z typów wykręca mu ręce za plecami. Mik też nie ma lekko, mimo iż generalnie nie brał udziału w bójce, podnoszą go z desek niezbyt delikatnie, po czym stawiają obok rycerza i zaczynają przesłuchiwać (czytaj - bić po mordzie).

Chyba jednak istnieje jakaś opaczność, bo nim zdążam wstać, by zaprowadzić porządek, drzwi otwierają się i do gospody wpada z hukiem reszta specjalnych wraz z kompanami z jakiegoś zaprzyjaźnionego oddziału. I tu opatrzność znowu zamyka oczy, bo na widok ciał kolegów, wpadają w istny szał - jeden gość dosłownie rzuca błyskawicami w zakapturzonych, którzy spróbowali przypuścić szybki atak. Pali się skóra, wybucha krew. Moczymordy zaczynają rzygać chyba wcześniej przyjętym piwskiem, bo w jednej chwili całe pomieszczenie wypełnia nieopisany smród.

Mik nie wytrzymuje samoczynnego utrzymania się w pionie i znów ląduje na deskach. Tal stoi spokojnie, nie chcąc oberwać, a ja rzucam okiem na nieznaczny ruch tuż po mojej prawej - to spocony i niepiękna próbują wymknąć się cichaczem, a droga, którą obrali, przypadkowo prowadzi za moje plecy, co kończy się nagłym, głośnym upadkiem. Upsik. Taki ogoni psikus.

Uwaga jednego z przybyłych skupia się na hałasie. Gość jest chyba jakąś szychą, bo jego odzienie jest bardziej szlachetne niż zwykła półzbroja i w ogóle nie wygląda na takiego, co brudzi sobie ręce. Od tego ma ludzi. W każdym razie podchodzi bliżej i z mojego stoickiego spokoju przenosi wzrok na dźwigającą się z podłogi parę. I tu następuje mały zwrot akcji, bo nagle facet dębieje i mówi:

- Księżniczka Rohena?

Ja niemal spadam z ławy. Księżniczka? Tłuściutki paszkwil to księżniczka? Okazuje się, że znowu zwrot akcji, bo jegomość "czyste rączki" zwraca się do spoconego chłopca, który jęczy żałośnie, a na deskach rośnie szkarłatna kałuża.

Cholera, podcięłam go... ją...

I znów zaczyna się afera. Moczymordy próbując wyratować się od lochu, przekrzykują się jeden przez drugiego, opowiadając, co zaszło w lokalu od momentu zapieczętowania drzwi. Historia nawet w miarę się klei. Niby dobrze, choć znowu nie za bardzo, bo cała uwaga skupia się na rycerzu, który, jakby nie patrzeć, wywołał całą burdę, ogłuszając pierwszego specjalnego. No i na mnie, bom zraniła księżniczkowe nóżencje. Rzecz jasna przez przypadek, bo ogon kończy się ostrym kolcem, ale kogo to obchodzi? Zresztą, nawet się nie tłumaczę, bo w momencie, gdy nas aresztują, do gry powraca palec Tala.

Wzruszam więc w myślach ramionami i nieudolnie udając przerażenie na widok halabardy, wciskam piąty członek głęboko pod pelerynę i posłusznie kroczę za prowadzonym rycerzem oraz ciągniętym za ramiona Mikiem, który w ogóle większość wydarzeń wziął i przespał. Do tego nadal burczy mi w brzuchu.

W końcu pan "czyste rączki" wtrąca nas do miejskiego lochu i wymienia nasze przewinienia. Po jego odejściu strażnik, który zamyka naszą celę dziwnym kryształem, oznajmia, że mamy Przejebane, jak wnętrze spódnicy ladacznicy.

Patrzę na Tala, ale ten nie komentuje. Siada pod ścianą, nieopodal Mika, który zaczyna wydawać z siebie jakieś nieśmiałe odgłosy i tak zalega na dłuższy czas.

- Głodna jestem nadal - mówię, ale nikt nie reaguje.

Mija bardzo długa chwila, w której Mik chyba znów odpływa. Tal również zdaje się przymknąć oko. Ja natomiast siedzę pod kratą i próbuję poukładać w głowie fakty: niewinny posiłek, którego nie zdążyłam nawet skosztować, skończył się w knajpie awanturą o porwanie, którego w ogóle nie było. Idąc do lochu, podsłuchałam ploteczki specjalnych, z których wynika, że księżniczka, nie chcąc zamążpójść za kandydata przez jej ojczulka wybranego, wszystko ukartowała i chcąc uciec wraz z córką barona, postanowiła jeszcze ograbić tatusia z części majątku.

No tak, żyć na poziomie za coś trzeba.

Sprzymierzyła się więc z lokalnym półświatkiem, któremu obiecała połowę zysku, a który miał przejąć okup. Plan może i był dobry, ale cóż, następnym razem powinna wziąć pod uwagę, że może jej go popsuć choćby wyssany wieprz. Jeśli będzie następny raz, bo krwi było naprawdę dużo. Możliwe, że trafiłam w tętnicę. No ale nic.

Prawie ranek. Kroki strażnika. Zgrzyt. Potem długo, długo nic.

Tal zerka w mój tekst i przymyka oczy; albo wciąż jest niewyspany (choć przespał większą część nocy, nawet pewnie o tym nie wiedząc), albo po prostu wzrusza go moje sprawozdanie.

Pytam, czy możemy już iść? Tal zaciska powieki, jakby prowadził jakąś wewnętrzną walkę, a Mik niemal zrywa się z podłogi i zaczyna coś seplenić w moim kierunku - jego napuchnięta twarz nie daje ustom zbyt wiele możliwości. To chyba pierwszy raz, gdy Mik nie może się wysłowić. Wyobrażacie sobie mistrza riposty, bez możliwości rzucenia riposty? Ból zapewne większy od obitej gęby.

W każdym razie, Tal mówi coś o zapieczętowanym zamku i o procesie, który zapewne nas czeka, po czym milknie.

Ciszę przerywają kroki, a zaraz po nim głosy.

- Gdzie ten kretyn znowu poszedł? Jak mam wyprowadzić więźniów, kiedy on ma kryształ?

I zaczyna się kolejny cyrk, tym razem z udziałem strażników - bieganie, wołanie, szukanie. Ja nie zwracam już na to uwagi. Powoli też zaczynam odczuwać senność.

- Czy możemy już stąd wyjść? - powtarzam pytanie, a gdy Tal znów zbiera się, by zapewne powtórnie wyłożyć mi to, co poprzednim razem, wyciągam z kieszeni kryształ.

Rycerze najpierw wyraźnie baranieją, potem rozglądają się po celi, jakby coś zaczynało do nich docierać - być może szkarłatne plamy, których wcześniej nie zauważyli. W końcu zatrzymują na mnie przerażony wzrok.

Wzruszam ramionami.

- No co? Byłam głodna!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #fantasy