Echo wspomnień, cz. I

Opowiadanie napisane w 2014 r. Podzielone na dwie części po 6 stron.


 – Przymknij się.

Ostrzegawczy syk sprawił, że Dmitrij od razu zamilknął i spojrzał na leżący w oddali budynek. Gawrił odetchnął w duchu z ulgą, nie musząc dalej wysłuchiwać zbytecznych komentarzy towarzysza. Ze zmrużonymi oczami przyglądał się podejrzanym sylwetkom krzątającym się wokół parterowego obiektu. Teraz, po paru godzinach czujnego obserwowania, był niemal pewny, że dzięki swemu cholernemu szczęściu trafił na grupę żołnierzy. 

Po kilku długich minutach krążenia wokół budynku postacie zaczęły niepewnie wchodzić do środka. Jeden, dwa, trzy, cztery... pięć. Pięciu wojskowych. O pięciu za dużo.

– Specnaz? – mruknął pytająco Gawrił, nie ruszając się z miejsca. Zesztywniałe od leżenia w bezruchu mięśnie powoli odzywały się przeszywającym bólem.

– Nie sądzę – odparł półszeptem Dmitrij, niespiesznie podnosząc się i kucając. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. – Zwykli wojskowi, ale z lepszym wyposażeniem.

Brunet westchnął ciężko, potrząsając z niezadowoleniem głową.

– To co robimy?

Gawrił wciąż kręcił bezradnie głową, pocierając w zamyśleniu skronie. Od samego początku miał przeczucie, że coś pójdzie nie tak. Coś mówiło mu, że wcale nie będzie tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Rzucił w myślach wiązanką niewybrednych przekleństw, przypominając sobie ostatnią wizytę w „Arkadii".

– Ejże, Dionizos, znajdziesz mi jakąś robotę? – zaczepił wtedy chuderlawego barmana, przerywając mu beznamiętne czyszczenie brudnego kufla. – Muszę trochę zarobić.

– Zarobić? – odparł tamten, unosząc brew i wykrzywiając wargi w ironicznym uśmiechu. – Zarobić to ty najwyżej możesz w zęby. Ale poczekaj no, stalker, coś się dla ciebie znajdzie.

Zajęcie znalazło się szybko, nawet bardzo szybko, ale Gawrił nie widział wtedy w tym zleceniu niczego podejrzanego. Pilna potrzeba zastrzyku gotówki skutecznie przyćmiła zdrowy rozsądek. Dionizos potrzebował jakiegoś artefaktu z poradzieckiego laboratorium medycznego leżącego w jednym z okolicznych lasów. Niby proste zadanie, w sam raz na ponowne oswojenie się z Zoną po paromiesięcznej rozłące, ale barman nic nie wspominał o jakichkolwiek przeszkodach, a zwłaszcza o żołnierzach. Gawrił, gdyby mógł, nigdy w życiu nie wziąłby tej parszywej pracy, ale cholernie potrzebował pieniędzy. Strasznie dużo pieniędzy. Loki zdecydowanie za wysoko się cenił, a Gawrił nie miał innego wyboru. Czując dyszące nad karkiem widmo śmierci, robił wszystko, byleby tylko przeżyć.

Westchnął ciężko, podnosząc się z wilgotnej ziemi.

– Idziemy.

Dmitrij uniósł brew, niepewnie zerkając kątem oka na kompana.

– Na pewno? – mruknął nieprzekonany, przenosząc wzrok na budynek. Zmrużył oczy, próbując coś wypatrzeć. – Mogli postawić wartowników...

– Szlag by ich – rzucił pogardliwie brunet, wzruszywszy lekceważąco ramionami. Wyjął spod kamizelki taktycznej piersiówkę w połowie wypełnioną czystą wódką, co Dmitrij w milczeniu skwitował beznamiętnym spojrzeniem. – Na Zonę, ja cholernie potrzebuję tych pieniędzy, rozumiesz to? Widzisz tutaj jakieś inne rozwiązanie?

Ciemnowłosy mężczyzna wciąż się nie odzywał, tylko ponuro patrzył, jak Gawrił bierze solidny łyk alkoholu.

– Nie patrz się tak na mnie – ciągnął znużony brunet, ocierając zwilżone usta i potrząsając głową. – Nigdy nie potrafiłem zabijać ludzi na trzeźwo.

– Za to ze mnie wojsko zrobiło maszynkę do zabijania – westchnął tamten i z podzięką skinął głową, gdy szczupły kompan podał mu piersiówkę. – Tylko nie nauczyli mnie strzelać do swoich. – I opróżnił zawartość niewielkiej butelki.

Bezszelestnie wyszli zza gęstych krzaków, pochylając się nisko. Powoli zbliżyli się do potężnego drzewa i przywarli plecami do chropowatej kory. Chłodne oczy Gawriła spokojnie zlustrowały okolicę.

– Czysto – mruknął do Dmitrija, lekko szturchając go palcem w ramię.

Ten skinął głową i niespiesznie brnął dalej pośród wysokich traw. Przy odrobinie szczęścia mogli dotrzeć do budynku niedostrzeżeni przez ewentualnych wartowników. Ostatnie promienie zachodzącego słońca wyjątkowo sprzyjały ukryciu. Półmrok szybko opanowywał okolicę, a gdzieś w oddali już odzywały się wygłodniałe mutanty, gotowe do wymarszu na nocne polowanie.

Dmitrij pochylił się jeszcze niżej i Gawrił od razu zrobił to samo. Niemal na kolanach przeszli następne kilkanaście metrów, zatrzymując się przy kolejnym postawnym drzewie. Powyginane w różne strony konary zwisały niebezpiecznie nad ich głowami, jęcząc żałośnie przy każdym silniejszym podmuchu północnego wiatru.

Ciemnowłosy stalker wychylił się zza ukrycia, rozejrzał i cofnął pół kroku, kiwając parokrotnie głową. Mówiąc coś bezgłośnie do siebie, zsunął karabinek szturmowy z pleców i szybko go odblokował, nakazując Gawriłowi zrobić to samo.

– Podejrzanie cicho, nie sądzisz? – mruknął, spoglądając znad broni na kompana. – Z tej odległości już dawno powinniśmy słyszeć strzały.

– Może mają tłumiki – odparł brunet, żałując, że nie miał ze sobą więcej wódki. Ta niewielka ilość zupełnie na niego nie zadziałała. – Radzieckie mendy...

– Nikogo tutaj nie ma, pewnie wszyscy są w środku. Co ci mówił Dionizos?

– Nic sensownego. – Wzruszył bezradnie ramionami, potrząsając głową. – Sam chyba nie wiedział, czego możemy się spodziewać.

Dmitrij milczał przez krótką chwilę, patrząc na bruneta. Z jego spojrzenia nie dało się nic wyczytać.

– Albo celowo ci nie powiedział.

– Nie sądzę – zaprzeczył Gawrił, kręcąc czupryną czarnych włosów. – Fakt, Dionizos to czasem kawał sukinsyna, ale to zwyczajny cwaniak. Jeden z tych, co by chciał zarabiać, jedynie siedząc na dupie... co mu zresztą całkiem dobrze wychodzi.

Wysoki mężczyzna pokiwał głową i wziąwszy głęboki wdech, ruszył przed siebie, ściskając karabinek szturmowy.

Gawrił kroczył parę metrów za nim, lustrując uważnie każdy fragment widzianego obszaru. Wysoka, poschnięta trawa, kilka potężnych drzew naznaczonych piętnem Zony, gdzieś w oddali tajemniczo pulsujące anomalie grawitacyjne...

Nagle Dmitrij machnął ręką Gawriłowi, nakazując mu się zatrzymać. Bezceremonialnie wskazał palcem niewielki obszar, w którym unosiły się połamane gałązki i przegniłe liście. Zataczały koła, to wnosząc się, to opadając. Aha, anomalia, skwitował w myślach brunet, mrużąc oczy. Jakby zrobił jeszcze parę kroków do przodu, porwałaby go i bezlitośnie rozerwała na strzępki, przygotowując gotową pożywkę z kolejnego głupca dla głodnych mutantów.

Ostrożnie przeszedł obok, starając się tym razem uważniej śledzić kroki swojego towarzysza. Ten kucał już przy kolejnym drzewie, jakieś dwadzieścia metrów od wejścia do budynku, i w milczeniu przyglądał się Gawriłowi.

– Brawo – szepnął z ironią, gdy stalker znalazł się obok niego. – Jeszcze żyjesz. To już jakiś sukces.

Brunet nie zareagował. Zwykle to on wygłaszał kąśliwe komentarze na temat innych, ale teraz doskonale zdawał sobie sprawę ze swej niezbyt dobrej formy. Ostatnie kilka miesięcy spędził w jednym miejscu, a Dmitrij tymczasem ciągle był w ruchu i podróżował po Zonie. A Zona? Zona nigdy nie była taka sama. Wystarczyła choćby niewielka emisja, która naruszała delikatną strukturę tego swoistego organizmu, a wszystkie znane dotąd bezpieczne drogi stawały się nie do przejścia. Pojawiały się kolejne mutanty, nowe anomalie, a wraz z nimi świeże artefakty. Pazerni na pieniądze stalkerzy często wyruszali tuż po zakończeniu wyładowań i szybko witali się z nowymi niebezpieczeństwami, które życzliwie odprowadzały ich na łono Zony.

Zaledwie dwadzieścia metrów dzieliło mężczyzn od wejścia do budynku. Gawrił wychylił nieznacznie głowę, przyglądając się ponurym oczodołom porzuconego laboratorium. Ziejąca ciemność nawet na chwilę nie zamierzała odkryć choćby rąbka skrywanych tajemnic.

Zmrużył oczy, przebiegając wzrokiem po okolicy. Miał wrażenie, że nagle zrobiło się strasznie ciemno, a przecież jeszcze chwilę temu zachodziło słońce. Urojenia, skwitował w myślach, mrugając kilkakrotnie oczami i powolnym krokiem skradając się do wejścia. Chował się w pozornie bezpiecznym mroku, uciekał z cienia w cień, prześlizgiwał się jak szczur, nieproszony gość, który nie chce zostać zauważony przez prawowitych mieszkańców i bezlitośnie unicestwiony.

Zbliżyli się do otwartych drzwi. Spróchniałe drewno trzymało się na jednym pordzewiałym zawiasie, pojękując żałośnie. Gawrił wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Dmitrijem i skinął głową. Czas wejść w paszczę potwora.

Wziąwszy głęboki wdech, szybko prześlizgnął się przez drzwi, zanim te zdążyły zdradziecko skrzypnąć. Tuż za nim wszedł Dmitrij i natychmiast przywarł plecami do ściany naprzeciwko. Milczeli, powoli chwytając i wypuszczając powietrze. W budynku panowała dziwna cisza. Gęsta, niemal namacalna i jednocześnie niebezpieczna. Gawrił czuł, że jeśli ją naruszą, będzie ich czekać sroga kara.

– Czymś tu cuchnie – rzucił zachrypniętym głosem Dmitrij i Gawrił niemal w tej samej chwili wyczuł słodkawy odór zgnilizny dopływający gdzieś z głębi.

– Śmiercią – odpowiedział brunet, nawet nie zdając sobie sprawy z mimowolnego szeptu. Jakaś gula stanęła mu w gardle i było mu ciężko nie tylko mówić, ale i oddychać. – Trzeba zapalić światło.

Włączyli latarki i nagle jasne smugi światła przecięły wszechobecną ciemność. Najpierw słaby blask połaskotał ściany, z których płatami odchodziła biała farba, a potem leniwie przesunął się na podłogę. Na szarych od brudu kafelkach znajdowało się kilka ciemnych plam. Gawrił zbliżył się do nich i ukucnął, mrużąc oczy. Stara, zaschnięta krew. Jak widać, już wcześniej ktoś próbował się tutaj dostać.

– Spójrz na to – mruknął stojący dalej Dmitrij, machając ponaglająco ręką.

Brunet zbliżył się ostrożnie i uniósł brwi, spoglądając na znalezisko kompana.

– Miejmy nadzieję, że żołnierze przeczyścili nam drogę – odparł szeptem, patrząc na kilka błyszczących łusek po nabojach.

– Ślady po pociskach są na ścianie – kontynuował ciemnowłosy, nie odwracając wzroku od wiecznie beznamiętnej twarzy Gawriła. – Albo nie trafili, albo coś im się przywidziało.

Brunet skinął zgodnie głową, przenosząc światło latarki z powrotem na ściany. Mrok niechętnie ustępował miejsca, zapadając się w głąb porzuconego budynku. Słaby blask odnalazł leżące naprzeciwko siebie drzwi. Jedne z nich były uchylone, z trudem trzymały się w pordzewiałych zawiasach, a po klamce została jedynie mroczna dziura.

– Rozdzielmy się – szepnął Gawrił, wskazując podbródkiem wejścia do pomieszczeń. Dmitrij bez sprzeciwu przystał na propozycję, choć błysk w jego oczach wyraźnie mówił, co sądzi o tym pomyśle. – Dajże spokój, nie będziesz moją niańką.

W odpowiedzi westchnął, potrząsając głową i niezbyt radośnie uśmiechając się pod nosem. Po chwili zniknął za drzwiami po prawej stronie.

Gawrił niepewnie podszedł do drugiego wejścia. Drzwi minimalnie zakołysały się, jakby pod wpływem wiatru, ale żaden podmuch nie dostał się do środka. Mężczyzna zmrużył oczy, marszcząc brwi. Może to wpływ jakiejś anomalii...?

Nie, zdecydowanie nie. Żadnych wibracji w powietrzu, żadnego dziwnego pulsowania. Brak nagłych wahań temperatury. Gawrił słyszał kiedyś o wewnętrznych ruchach powietrza w mieszkaniach, ale...

Zacisnął zęby, urywając myśl. Nie powinien się teraz rozpraszać.

Zerknął przez szparę między drzwiami a futryną, próbując coś wypatrzeć. Po chwili dostrzegł jedynie nikłe kontury paru mebli. Zgasiwszy latarkę, wszedł do środka i natychmiast przywarł plecami do ściany, wstrzymując oddech. Wytrzymał kilka długich sekund, biegnąc wzrokiem z kąta w kąt. Żadnego poruszenia, żadnych podejrzanych zjawisk. Czysto.

Z powrotem włączył latarkę, nie czując się ani trochę bezpieczniej. Nikła smuga otuliła parę długich, szerokich stołów, na których leżał sprzęt laboratoryjny. Zakurzone próbówki, mikroskopy, kolby, kilka szklanych pipet niedbale leżących w zlewce...

Ostrożnie ominął stłuczone szkło na kafelkowej podłodze, podchodząc do lady i stając obok pordzewiałego krzesła ze zniszczonym siedzeniem. Na kilku próbówkach znajdowały się jakieś wyblakłe napisy, ale po zawartości nie było już śladu. Brunet zmrużył oczy, ale nie potrafił odczytać tych drobnych, rozmazanych literek. Pewnie jakieś środki do analizy krwi, stwierdził w myślach.

Ostrożnie powiódł światłem po niewielkim pomieszczeniu. Na niskiej komodzie pod ścianą leżała zniszczona kaseta, a jej pourywane tasiemki zwisały kilkanaście centymetrów nad podłogą.

Nagle Gawrił zakaszlał kilka razy i poczuł dziwne pieczenie pod powiekami. Zamrugał załzawionymi oczami, przetarł je – bez skutku. Krzywiąc się, przeszedł parę kroków i wtem chwycił się stołu, dostając nagłego ataku kaszlu. Co, do cholery...?!

Wstrzymał oddech i zacisnął powieki. Na oślep odwrócił się w stronę wyjścia, ciągle trzymając się chłodnej oprawy stołu.

Nagle usłyszał ciche kroki na korytarzu. Niemal w tej samej chwili poczuł pulsujący ból w głowie. Wziął głęboki oddech i natychmiast otworzył szeroko oczy, gasząc latarkę. Wpatrywał się tępo w uchylone drzwi, nasłuchując. Czuł, że za chwilę znowu zacznie kaszleć i...

Wtem wejście się otworzyło. Czyjaś czarna, chwiejąca się sylwetka stanęła w progu.

Chwila... jedna? Nie... To były dwie sylwetki...

– Gawrił! – zawołał szeptem głos obcego (a może obcych?). – Gdzie ty, cholero, jesteś?!

Brunet wytrzeszczył oczy, nagle podnosząc się i celując karabinem w obce postacie.

– Co ty, do jasnej...

Strzelił, a obie postacie z krzykiem rzuciły się na ziemię, wypuszczając latarki z ręki. Zaraz... dwie czy jedna?

– Ja pierdyle, Gawrił! – huknął wyraźnie przestraszony głos. – Uspokój się! To ja, Dmitrij!

Nagły atak kaszlu nie pozwolił brunetowi wypuścić kolejnej serii pocisków. Jakaś moc zgięła go w pół i powaliła na ziemię. Gawrił odruchowo wypuścił karabin. Nagle poczuł, jak postać wygina mu ręce. Jęknął z bólu i zaczął się rzucać.

– Gawrił, do cholery ciężkiej! Jeśli się nie uspokoisz, to trzepnę cię w łeb, jak Zonę kocham!

Ten głos... był znajomy. Przecież już go gdzieś słyszał...

Nie... to bandyta. To na pewno bandyta. To musi być bandyta!

Zaczął się szarpać jeszcze mocniej, usiłując zrzucić z siebie przeciwnika. Próbował go kopnąć, ale każdy ruch kończył się fiaskiem. Powoli opuszczały go siły, ale nie dlatego, że się męczył. Coś wewnątrz odbierało mu energię, wywołując nagłe zawroty głowy.

Rozległ się jęk bólu. Tym razem nie wydobył się z gardła Gawriła. Przeciwnik jadowitym sykiem rzucił wiązankę przekleństw i to były ostatnie słowa, jakie brunet usłyszał, zanim odpłynął w nieświadomość.

Wybudził go piekący ból na policzku. Nagle otworzył oczy i potrząsnął głową, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co się stało. Wziął kilka szybkich oddechów, rozejrzał się pospiesznie dookoła i przeniósł rozbiegany wzrok na beznamiętny wyraz maski przeciwgazowej zwisającej metr nad jego twarzą. Serce biło mu nienaturalnie szybko, jakby chciało wyrwać się z piersi.

To nie wróg, uspokajał się w myślach Gawrił, biorąc głębokie wdechy i powoli wypuszczając powietrze. To żaden wróg...

– Dmitrij, co się, do cholery, stało? – spytał zachrypniętym głosem i zamrugał oczami, dostrzegając maskę przeciwgazową przy swojej twarzy.

– Ty mi to powiedz – odparł tamten, wzruszając ramionami i prostując się. – Zaatakowałeś mnie.

Brunet pokręcił z niedowierzaniem głową, marszcząc w zastanowieniu brwi.

– Nic nie pamiętam...

Stojący mężczyzna westchnął, przystępując z nogi na nogę. Słabe światło latarki odbiło się tajemniczo w szkiełkach maski przeciwgazowej.

– Mówiłem ci, że nie powinniśmy tutaj iść – mruknął martwym głosem. – Kompletnie nie reagowałeś na moje słowa.

Gawrił potrząsnął głową, rozkładając bezwiednie ręce. Szlag. Nic nie pamiętał. Wszedł tylko do jakiegoś pokoju, zaczął przeglądać leżący sprzęt i... pustka. Nicość. Kawałek pamięci gdzieś się ulotnił. Wyparował.

– Szlag by to wszystko – wymamrotał przeciągle brunet, powoli podnosząc się z kafelków. Dotknął głowy i poczuł coś na skroni. Coś zaschłego i szorstkiego...

Spojrzał na dłoń. Przyczepiło się do niej trochę skrzepniętej, jeszcze lepkiej krwi.

– W tym pokoju chyba coś było – rzucił szeptem Gawrił. – Jakiś gaz czy inne dziadostwo. Dziwnie się czułem...

– Bardzo możliwe. – Dmitrij oparł lufę karabinu o swój bark, spoglądając w głąb budynku. Wciąż znajdowali się na korytarzu. – W drugim pokoju prawie wdepnąłem w jakieś chemiczne gówno. Jak się odsunąłem, to nagle trysnęło kwasem i zdawało się wiedzieć, gdzie stoję. – Potrząsnął zdumiony głową. – Pewnie anomalia, paskudne cholerstwo...

Gawrił przytaknął skinięciem, powoli podnosząc się z chłodnej posadzki.

– Całe to laboratorium wygląda podejrzanie – kontynuował martwym szeptem Dmitrij. – Jesteśmy tu z pół godziny i wciąż nie słyszałem choćby jednego strzału. A przecież tutaj jest raptem kilka pomieszczeń na krzyż! Gdzie przepadli ci wszyscy żołnierze?

Brunet wzruszył w niewiedzy ramionami, wciąż zachowując milczenie.

– Nie wiem, nawet nie chcę tego wiedzieć – mruknął w końcu, przerywając ciszę. Nasunął maskę przeciwgazową na twarz i wziął głęboki oddech. – Zabierajmy artefakt i wynośmy się stąd.

Dmitrij nie odpowiedział. Poszedł w głąb budynku i zatrzymał się, rozglądając się dookoła. Poświecił latarką po okolicy i Gawrił z daleka dostrzegł schody prowadzące do piwnicy.

– Proponuję najpierw zabezpieczyć parter – rzucił szeptem ciemnowłosy, wskazując rozwidlenie korytarzy. – Rozdzielmy się.

Brunet przytaknął skinięciem głowy, kierując się w lewą stronę. Wyczuwał w powietrzu smród gnijących paneli i tynku pożeranego przez wieloletnie grzyby. Przebiegł światłem latarki po zapleśniałych ścianach, z których płatami zwijała się poszarzała farba. Blask zmusił mrok do ukazania rąbka skrywanych tajemnic. Na podłodze przez dobre dwa metry ciągnęła się długa smuga starej krwi, jakby ktoś tutaj przeciągał czyjeś skatowane ciało.

Gawrił zmrużył oczy. Przemknął światłem latarki po ścianie i dostrzegł kilka ciemnych plam na wysokości twarzy. Znowu stara krew. Zrobił jeszcze parę kroków i zauważył szczelnie zamknięte drzwi. Na solidnym metalowym obiciu ktoś przyczepił czerwoną tabliczkę. Spod plam rudawej rdzy z trudem przebijał się napis: izolatka nr 2. Nieupoważnionym wstęp zabroniony.

Zaintrygowany mężczyzna uniósł brew. Izolatka? Po co komuś izolatka w laboratorium? Niespiesznie nacisnął chłodną klamkę i pchnął ciężkie drzwi, prześlizgując się do środka.

Nagle oślepił go tak silny blask, że zamknął powieki. Po paru sekundach otworzył je i przetarł zdumiony, nie dowierzając własnym oczom.

Znajdował się w przejrzystym pokoju oświetlanym jarzeniówką. Przy dużej maszynie z licznymi przyciskami siedział mężczyzna w zielonym kitlu i zerkał nerwowo to na urządzenie, to na osobę stojącą metr przed Gawriłem.

– Nic nie widzę, przysięgam! – rozległ się czyjś krzyk pełen przerażenia. Brunet dostrzegł przywiązanego do krzesła mężczyznę, od którego oddzielały go drzwi i gruba, przyciemniana szyba. – Skończcie to, to boli!

Nieznajomy siedzący przy urządzeniu zerknął ukradkiem na zamkniętego mężczyznę i natychmiast opuścił wzrok, jakby bał się, że tamten to dostrzeże. Wyłamywał sobie zdenerwowany palce i wiercił się w krześle.

– Może czas prze-e-rwać? – rzucił w końcu drżącym z nerwów, nienaturalnie wysokim głosikiem. – Dalsze b-badania nie są p-potrzebne...

– Ależ musimy przysłużyć się dla dobra nauki – odparł ze stoickim spokojem stojący przed Gawriłem mężczyzna i złączył dłonie za plecami. – Proszę kontynuować – dodał z niewielkim, ale wyraźnym naciskiem.

– A-ale może...

– Błagam, przestańcie! – Rozpaczliwy krzyk znowu rozbrzmiał w pokoju.

– Proszę kontynuować.

– Tylko...

– Natychmiast.

Zrezygnowany mężczyzna nacisnął coś na urządzeniu, zamykając oczy i pokornie chyląc głowę, nie chcąc patrzeć na to, co się stanie. Ciałem uwięzionego człowieka coś targnęło i wygięło je w idealny łuk. Rozległ się pełen przeraźliwego bólu przeciągły krzyk. Gawrił zacisnął powieki, czując, jak ryk bezlitośnie przebija się przez jego bariery umysłowe i zabija własne myśli, jak...

– Gawrił, przestań drzeć mordę! – rozległ się ostry syk i ktoś potrząsnął mocno ramieniem bruneta. Ten jęknął, nagle zdając sobie sprawę, że ów krzyk wydobył się z jego własnego gardła. – Myślałem, że cię zarzynają, a ty co, znowu się w aktora bawisz...!?

Brunet nie odpowiedział, próbując opanować rozszalałe serce. Przebiegł drżącym światłem latarki po pomieszczeniu. Gruba, przyciemniana szyba, pod nią jakieś ciężkie urządzenie, a tuż przed nim krzesło... To był ten sam pokój, który zobaczył przed chwilą, ale już opuszczony. A więc to, co widział, było tylko anomalią... Pieprzoną anomalią...

Ściągnął maskę przeciwgazową i z trudem zaczerpnął powietrza. Miał wrażenie, że ktoś go chwilę temu dusił.

– Powiedz mi, że też to widziałeś – rzucił zachrypniętym głosem, nawet nie spoglądając na kompana. Nie chciał, by ten uznał, że zwariował.

– Co widziałem?

Nie widział, stwierdził od razu Gawrił, nie wykrztuszając już z siebie choćby słowa. Dmitrij nic nie widział.

Ciemnowłosy stalker zamilknął. Gawrił wyczuwał rosnące napięcie w atmosferze. Już wiedział, że towarzysz uznał jego słowa za brednie. Nagle poczuł dłoń kompana na swoim ramieniu.

– Gawrił, czy ty się aby na pewno dobrze dzisiaj czujesz?

Brunet zacisnął zdenerwowany zęby. Reakcja Dmitrija była dokładnie taka, jaką przeczuwał. Mężczyzna uznał, że ześwirował.

– Tak – odparł sykiem, nie odwracając się. – W cholerę dobrze. Tak dobrze, jak można czuć się po dostaniu w łeb i przytruciu gazem.

– Nie denerwuj się – mruknął uspokajająco stalker, opuszczając rękę. – Ja tylko...

Tym razem Gawrił nie wytrzymał. Odwrócił się powolnie, mierząc kompana zimnym spojrzeniem.

– Nie zwariowałem – odparł z niemal stoickim spokojem, głosem tak wypranym z emocji, że Dmitrij poczuł nieprzyjemny dreszcz biegnący po plecach. – Zrozum to.

Tamten tylko westchnął, prostując się. Gawrił odwrócił się bez słowa, podszedł do urządzenia i starł grubą warstwę kurzu z przycisków. 150V, 165V, 180V... Elektrowstrząsy, stwierdził od razu, spoglądając to na maszynę, to na krzesło w pomieszczeniu oddzielonym szybą. Ciekawe.

Poświecił po niewysokiej szafce obok. Na samym wierzchu leżał pokryty kurzem niewielki magnetofon kasetowy, który pewnie widział jeszcze lata osiemdziesiąte. Brunet przechylił zaintrygowany głowę, podchodząc parę kroków bliżej. Wziął urządzenie, otarł z pyłu czasu i przyjrzał się obudowie. Zachował się w całkiem dobrym stanie; tylko parę przycisków wyglądało na nadszarpniętych latami nieużytku. Gawrił uniósł zaciekawiony brew, dostrzegając włożoną kasetę. Nie wyglądała na popsutą. Może warto spróbować to uruchomić?

– Podejdź no, Dmitrij, i użycz swej latarki – mruknął brunet, wyciągając ze swojej baterie i przekładając je do magnetofonu kasetowego.

Mężczyzna zbliżył się i bez słowa obserwował poczynania Gawriła. Ten włączył prostokątne urządzenie, nie do końca wierząc, że zadziała.

A jednak.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top