Rozdział 4

Budzi mnie dźwięk tłuczonego szkła. Hałas rozprzestrzenia się po mojej głowie powodując mrowienie w uszach. Jestem zdezorientowana. Leżę w łóżku.

Cholera!

Podnoszę się gwałtownie z niebywale miękkich poduszek i nerwowo rozglądam się na boki. Jest ciemno jak w dupie, a zapach, który roznosi się po pomieszczeniu na pewno nie kojarzy mi się z domem. W zasadzie nie kojarzy mi się z niczym. Jest surowy, męski i dziwny. Niedobrze. Zapalam światło, które stoi na nocnej szafce i zamieram. Dosłownie wszystko nagle we mnie po prostu zastyga. Jestem w niewielkim pomieszczeniu na łóżku z baldachimem. Wszystko wygląda jak z pieprzonej bajki! Monumentalna, bogato zdobiona szafa, toaletka z przeogromnym lustrem, biurko, szafki i półokrągłe okiennice z balkonem. Gdzie ja jestem?! W jakiejś komnacie?

— Jednak żyjesz — odzywa się Troy, który nagle wyrasta po mojej prawicy.

Wbijam w niego przerażone oczy i próbuję coś powiedzieć, ale nie mogę. Słowa grzęzną mi w gardle i nie potrafię ich z siebie wyrzucić. Gdzie ja, kurwa, jestem?!

— No dalej młoda, powiedz jakieś słowo — śmieje się kpiąco.

— Gdzie ja, kurwa, jestem?! — krzyczę w końcu.

Drżą mi dłonie, a obraz zaczyna się zamazywać przez mgłę przerażenia. Nie mam cholernego pojęcia gdzie jestem, skąd się tu znalazłam i dlaczego stoi przede mną ten głupi mężczyzna z szaleństwem w spojrzeniu!

— Bez przekleństw. — Przewraca oczami. — Jesteś w domu Vincenta.

— Co? — Zaciskam pięści. — Gdzie?!

— No w domu Vincenta jesteś. — Siada obok mnie z głupim uśmieszkiem na twarzy. — Valeria oddychaj, co?

— Co ja tu robię? I dlaczego jestem w łóżku? I co ty tutaj robisz? I która jest godzina?!

— Jest dziewiętnasta.

— Jak? Przecież wychodziliśmy z restauracji po dwudziestej!

— Jest piątek — parska śmiechem. — Długo spałaś.

Zamieram. Moje dłonie już nie drżą, a wręcz się telepią. Nie mam pojęcia co się dzieje i nie mam pojęcia, co powinnam robić. Jestem kurewsko przerażona, a jego kretyński uśmiech wcale nie poprawia mojej sytuacji. Chcę zniknąć. Zapaść się pod ziemię, zasnąć i obudzić w swoim pokoju.

— Dlaczego ona, do cholery, wygląda jakby ją pierdolnął piorun? — warczy Stanley.

Jakim cudem oni pojawiają się tak kurwa z dupy? Nawet nie widziałam żeby jakieś drzwi się otworzyły! Co oni robią?! Teleportują się? Jestem tak bardzo sfrustrowana, że chce mi się płakać.

— Cukierku oddychaj bo zaraz zemdlejesz — parska śmiechem brunet. — Jesteś w domu.

— W domu Vincenta — piszczę.

— To od teraz również twój dom — uśmiecha się kpiąco.

— Co?! — krzyczę.

Nie mam pojęcia skąd nagle wybucha we mnie wściekłość, ale pieprzyć to. Jestem zdeterminowana i nie mam zamiaru ślęczeć jak kołek! Wyskakuję z łóżka jak oparzona i mierzę w nich wskazującymi palcami. Drżącymi jak galareta, ale to drobny szczegół.

— Co się do cholery dzieje!

— No nic — krzywi się Troy. — Nie drzyj się.

— Jaja sobie robisz Troy?! Porwaliście mnie!

— No tak — wzrusza ramionami. — Przecież Vincent mówił, że wraca do domu a ty z nim w piątek. Skąd ta frustracja? Powiadomił cię.

Chyba sobie kpi.

— Ty się słyszysz? — syczę.

— Tak, ale twoje wrzaski skutecznie mnie ogłuszają więc nie wiem jak długo jeszcze będzie mi dane słyszeć cokolwiek wariatko.

— Jestem w Denver? — zaciskam powieki.

Łapię się za skronie i pocieram je miarowo by choć odrobinę się uspokoić. Nie pomaga mi to niestety. A szkoda, bo właśnie przeżywam załamanie nerwowe.

— Nie jesteś w Denver — oznajmia jak gdyby nigdy nic Stanley. — Jesteś w innym mieście i póki co nie powinno cię interesować nic, poza faktem, że masz być grzeczna. Ten pokój należy do ciebie, możesz korzystać z wszystkiego, co jest w domu i możesz wyjść na taras. Nad wodę możesz wyjść jedynie ze mną lub Troyem. Ewentualnie z Vincentem, ale wątpię, że zabierze cię na romantyczny spacer. Następnie w szafie masz komplet odzieży, która jest od dzisiaj twoja. W toaletce masz kosmetyki a za drzwiami, które są za mną masz łazienkę, która należy jedynie do ciebie. Za dwadzieścia minut masz się pojawić piętro niżej w jadalni, do której zaprowadzi cię Troy. Przyswój sobie nową sytuację i uśmiech na usta, bo taka przerażona wcale mi się nie podobasz. — Odwraca się w stronę wyjścia, ale jeszcze spogląda na mnie przez ramię. — Prysznic cię obudzi, polecam.

Po tych słowach wraz z Troyem wychodzi, zostawiając mnie samą z natłokiem myśli. Zostałam porwana. Wywieziona gdzieś cholera wie gdzie i ubezwłasnowolniona. To sen? Może śnię a to tylko pieprzony koszmar? No bo w końcu jacy porywacze byliby tacy... mili i spokojni? Tak, Stanley zdecydowanie był miły. Albo opanowany. Jedno z dwóch.

Kieruję się nerwowym krokiem do łazienki, a w niej szybko zdejmuję ubrania i wchodzę pod prysznic. Może rzeczywiście woda pomoże mi się ocknąć z tego tępego odrętwienia? Może się obudzę i nagle znajdę się pod swoim osobistym prysznicem? Odkręcam zimną wodę i piszczę, gdy zderza się z moim ciałem, wywołując pieprzony szok termiczny. Nie zniechęcam się jednak. Stoję uparcie i mam nadzieję, że zaraz się obudzę, ale nic takiego nie ma miejsca. Nadal stoję w marmurowej łazience, całkowicie naga i sfrustrowana. Nadal jestem przerażona. Nadal jestem w domu Vincenta! Cholera. Nabieram w płuca pełny oddech i stopniowo zmieniam temperaturę wody. Robi się ciepła i bardzo powoli daje mi ukojenie. Im bardziej piecze, tym mniej drżę, a moje mięśnie się rozluźniają. Po chwili wszystko wraca do normy. Mój oddech jest umiarkowany i mogę się normalnie umyć. Najpierw włosy, a po nich resztę ciała. Kosmetyki pachną trawą cytrynową i doskonale odświeżają.

Po prysznicu wycieram się puchatym ręcznikiem i zrywam z wieszaka miękki szlafrok, którym okrywam szczelnie ciało. Zaparowałam całe pomieszczenie, ale szczerze mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko to, co się stało, że spałam prawie dwadzieścia cztery godziny. I to, gdzie jestem.

Z szafy, którą wskazał mi Stanley wyciągam majtki i długą koszulkę, która zakrywa moje ciało i spływa aż do połowy ud. Odpuszczam sobie biustonosz i robię to tylko dlatego, że koszulka nie przebija moich sutków. Na stopy wciągam długie podkolanówki w czerwonym kolorze i siadam na łóżku. Mogłabym wyjść bez Troya, ale wolę nie ryzykować, że się zgubię. Sam fakt, że jestem w obcym domu sprawia, że czuję się beznadziejnie niepewna. Nie chcę dokładać sobie stresu.

Moją frustrację przerywa szatyn. Zamaszyście otwiera drzwi i kiwa na mnie ręką, nie racząc mnie spojrzeniem. Zrywam się z miejsca i podchodzę do niego z niepewną miną. Po mojej chwilowej determinacji zostały niestety tylko wspomnienia. Mężczyzna łapie mnie za nadgarstek i bez słowa ciągnie przed siebie korytarzem, a następnie po długich, krętych schodach w dół. Dociera do mnie niesamowity zapach cynamonu i mimowolnie się uśmiecham.

Wchodzimy do pomieszczenia, w którym stoi kominek, skórzane sofy i kino domowe. Vincent siedzi wygodnie rozwalony na wiszącym fotelu i spokojnie popija alkohol. Wpatruje się przy tym w ogień, który spokojnie iskrzy się w kominku. Klimat jest naprawdę niebywały, ale nie umiem się na nim skupić i przede wszystkim czerpać przyjemność. Jestem w ogromnym domu z trzema obcymi facetami.

— Emerald — zwraca się do mnie ochrypłym głosem Vincent. — Chodź do mnie.

Jego głowa przekręca się w moją stronę w sposób żywcem wyciągniętym z horroru. Robi to powoli i przerażająco, co idealnie komponuje się z jego martwymi tęczówkami. Drżę. Na całym ciele i mam gęsią skórkę.

Nie mam pojęcia co tak właściwie o nim myślę. Z jednej strony aż mnie skręca ze złości. Z drugiej jestem przerażona. A z trzeciej to w sumie wygląda niemożliwe przystojnie z tą szklanką pełną bursztynowego alkoholu. Z takim przepitym spojrzeniem. Jest ubrany w krótkie, materiałowe spodenki i bordową koszulę, która ma odpięte dwa guziki. Naprawdę nie wiem, co myślę o tym człowieku.

— Porwałeś mnie — mówię, jakby tego nie wiedział.

Unosi jedną brew i przechyla twarz na prawo. Jego spojrzenie jest intensywne i niemal uciążliwe, gdy mnie obserwuje. Bardzo powoli stawiam kroki w jego stronę.

— Tak, zdecydowanie to było porwanie — oblizuje wargę. — Jak się czujesz?

— Z tym, że mnie porwałeś, czy z tym, że przespałam dobę? Wstrzyknąłeś mi coś?

— Nie — krzywi się. — Dosypałem do ostatniej lampki wina.

Prycham i podchodzę do niego pełna determinacji. Zatrzymuję się centralnie przed nim i pochylam się z palcem wbitym w jego przystojną twarz. Ma lekko uchylone oczy, a fakt, że jego rzęsy są niebywale długie i grube dodaje czegoś słodkiego do ogółu jego oblicza. Nie wiem co chcę powiedzieć gdy tak na mnie patrzy. Jest tak beznadziejnie przystojny, że nie potrafię być przerażona swoją sytuacją. Powinnam uciekać. A jednak jego oczy mnie, kurwa, uspokajają.

— Nie próbuj ze mną walczyć — mruczy niskim, ostrzegawczym głosem. — Nie jestem przeciwnikiem, któremu podołasz Emerald. Pogódź się ze swoim losem i współpracuj a gwarantuję, że będziesz usatysfakcjonowana. Nigdy cię nie skrzywdzę.

— Vincent porwałeś mnie — wydymam wargę.

Powinnam krzyczeć, a nie zachowywać się jak mała, bezbronna dziewczynka!

— Nie wydajesz się zbytnio przejęta tym faktem — zauważa z kpiną.

— Prowokujesz mnie do histerii?

— Nie, raczej upajam się informacją, że się mnie nie boisz.

— Powinnam się bać?

— Nie wiem, Emerald, powinnaś? Jestem dość dużym chłopcem.

— Jesteś przerażający — komentuję. — W sensie mimiki twarzy oczywiście — dodaję, marszcząc nos.

— Dziękuję, cenię sobie komplementy — unosi prowokująco brew.

Nie reaguję na jego atak i jedyne, na co się kuszę to przewrócenie oczami. Dodatkowo prostuję się i spoglądam na niego z dezaprobatą. Zawiązuję dłonie na piersiach, by podkreślić swoją frustrację i czuję kolczyki przez materiał. Vincent odkłada szklankę na ziemię i gwałtownie łapie mnie za biodra, po czym chamskim ruchem ciągnie na swoje kolana. Ląduję na nim całą sobą przez fakt, że mnie zaskoczył swoją cholerną siłą. Jego mocny, surowy zapach obezwładnia moja zmysły w sposób, którego nie znam. Jestem... zrelaksowana? Oniemiała? Cholera. To pieprzony porywacz, nie jakiś kumpel, któremu mogłabym wskoczyć do łóżka! Chociaż gdyby się tak zastanowić... to może naprawdę jest w nim coś, co jak za mgłą uznałabym za znajome... Jezu, chyba mi dobija.

— Pachniesz jak cytrynowa trawa — mruczy wprost do mojego ucha, przerywając idiotyczne myśli.

— Taki żel był w łazience — wzdycham. — Czego ode mnie chcesz, co? I gdzie jesteśmy?

Odsuwam się od niego, by widzieć te puste tęczówki i pewnie opieram dłonie o jego tors. Potrzebuję przestrzeni, którą świadomie mi zabiera poprzez dociskanie do siebie moich bioder. Osacza mnie. Ale jest tak przyjemnie twardy... STOP.

— Chcę wiele rzeczy. — Oblizuje wargę. — Jesteśmy w Ameryce, następne pytanie?

— Jakie wiele rzeczy? — krzywię się.

— Niedługo się dowiesz. Dalej.

— W jakim mieście jesteśmy?

— Nie powiem ci — wzdycha. — Inny zestaw pytań.

— Dlaczego mnie porwałeś? To nie jest zabawne, teraz nie panikuję, ale jak już to do mnie dotrze to zacznę histeryzować. Nie bądź taki tajemniczy, doprowadzasz mnie do szału — zaciskam usta.

— Ty też doprowadzasz mnie do szału — mruży oczy. — A wcale nie narzekam.

— Wy obaj z Troyem jesteście jacyś pieprznięci — warczę. — Wypuść mnie po dobroci to może nie doniosę na ciebie na policje.

Uśmiecha się. Tak kpiąco, wrednie i chamsko. Wcale mi się to nie podoba. Ani odrobinę.

— Nie żartuję.

Pochylam się nad nim z oczami wbitymi prosto w jego tęczówki i zaciskam dłonie mocno na jego koszuli. Mnę ją, ale wcale mnie to nie obchodzi. Chcę żeby zobaczyć we mnie godnego przeciwnika. Nie poddam się bez walki. Jego czarujące oczka wcale na mnie nie działają! Chyba.

— Zdecydowanie to nie są żarty, masz rację — oblizuje wargę. — Podać ci telefon?

— Tak.

— Dobrze, załóżmy, że dam ci telefon. Co powiesz policji?

— Że porwał mnie psychopata o imieniu Vincent — prycham.

— I co dalej?

— Bije mnie, grozi i więzi w lochu — unoszę prowokująco brew.

A on traci swoje czarne poczucie humoru. Momentalnie jego twarz staje się kamienna, a oczy bezdennie czarne. Nie brązowe a czarne. Cholera. Wbija palce w moje biodra i mruży powieki, przez co wygląda przerażająco.

— Kłamstwo w tym domu jest surowo karane — warczy.

Przechodzi dreszcz na dźwięk jego groźnej barwy. Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Jednak wolę wersję w której jest dupkiem i dobrze się bawi kpiąc ze mnie. Ten przerażający jest okropny.

— To była hipotetyczna koloryzacja — przygryzam wargę. — Nie patrz tak na mnie.

— Jednak się boisz? — prycha. — Nie przygryzaj wargi.

— Jak patrzysz na mnie jakbyś chciał mnie zabić? Puść mnie.

— Nie. Będziesz tu siedzieć dopóki nie będę miał dość twojej bliskości — warczy.

Jego gorące dłonie zaciskają się odrobinę mocniej na moich biodrach i jest to, szczerze mówiąc, szalenie nieprzyjemne. Wręcz bolesne, ale boję się zaatakować go pięścią. Jak widać ma bardzo niski próg wkurwienia, a ja nie chcę by zrobił mi fizyczną krzywdę. Zwłaszcza gdzieś na twarzy.

— Vincent puść mnie — mówię poważnie, choć głos mi drży.

— Nie.

— To przynajmniej nie rób mi siniaków — fuczę.

— Boli? — prycha.

I wzmacnia uścisk.

— Tak, robisz mi krzywdę!

Szarpię się, chcąc wyrwać, ale jedynie pogarszam swoją sytuację. Odpuszcza uścisk na biodrach na rzecz objęcia mojej talii i całkowitego przyciśnięcia mnie do siebie. Moje zakolczykowane sutki łączą się z jego twardym torsem, a nos z jego nosem. Jest tak blisko, że zapominam oddychać. Kurwa. Czuję jego wargi pod swoimi. Widzę głębię jego oczu. Mamo, ratuj mnie.

— Ukarzę każde twoje kłamstwo — szepcze. — I możesz być pewna, że kary nie będą tak przyjemne jak ta.

— Ta wcale nie jest przyjemna — prycham.

Chociaż muszę przyznać, że przez to jak atrakcyjny jest, nie jestem aż tak przerażona. To chore, że jeśli ktoś atrakcyjny robi coś złego to patrzy się na niego inaczej niż jeśli byłaby to osoba bardziej nieprzyjemna dla oka. Jestem pieprzoną kretynką. Ale naprawdę cieszę się, że jest przystojny.

Ironia losu.

— Ja nie narzekam — mówi.

Przesuwa nosem po moim policzku aż do ucha, a ja nie mogę się odsunąć. Trzyma mnie tak kurczowo, że nie jestem w stanie zrobić żadnego ruchu. Kurwa mać. Przeraża mnie to, że drżę przez jego dotyk. I nie jest to drżenie przez które mam ochotę uciekać. Jego bliskość... w jakiś pokręcony sposób... jest przyjemna.

— Proszę puść mnie — jęczę.

Jestem w tak beznadziejnej sytuacji, że tłumaczę sobie jego chore zachowanie! Do jasnej cholery, zostałam przez niego porwana! PORWANA. Pieprzyć jego odurzający, męski zapach.

— Nie, dobrze mi w tej pozycji.

— Miażdżysz mi sutki.

— Trudno — parska nieszczerym śmiechem. Wiem, że jemu się podoba to, że moje sutki się do niego przyciskają. — Dlaczego nie masz biustonosza?

— Bo myślałam, że pójdę dalej spać skoro jest po dziewiętnastej — wzdycham.

Poddaję się i zamiast usilnie się podnosić, opadam na jego ciepłe ciało całą sobą. W zasadzie dawno nie byłam z żadnym facetem tak blisko, by po prostu leżeć w jego ramionach z nosem przy szyi. Czując jego zapach i spokojne bicie serca. To cholernie intymne i przyjemne, dopóki nie zdaję sobie sprawy z faktu, że nie znam tego mężczyzny i dodatkowo jestem do tego zmuszana siłą.

— Nie walcz ze mną — mówi spokojnie, prosto do mojego ucha.

Jego miękkie, ciepłe wargi muskają moją skórę, wywołując delikatne dreszcze.

— Przerażający jesteś — szepczę.

— Zdaję sobie z tego sprawę.

— Dlaczego mnie porwałeś?

— Powiem ci w odpowiednim czasie.

— A nie możesz teraz?

— Nie.

— Wkurzasz mnie — jęczę.

— Bywa i tak, Emerald — mruczy mi do ucha. — Jesteś głodna?

— Trochę. — Podnoszę się ostrożnie, by spojrzeć na jego twarz. — Co ja mam tu robić przez całe dnie? — marszczę czoło. — W ogóle planujesz mnie kiedyś wypuścić?

— Kuchnia należy do ciebie, możesz piec ile tylko chcesz.

— Więc to po to mnie porwałeś? — prycham.— Żeby mieć cukiernika w domu? Nie łatwiej wpadać do kawiarni i tam zjeść? Na pewno nie jesteś w stanie zjeść całej blachówki — unoszę prowokacyjnie brew. — Z resztą nie mam zamiaru dać się wykorzystywać na ciasto. Jestem więźniem.

— Nie, nie jesteś. Możesz się nazwać księżniczką w wieży strzeżonej przez smoka jeśli chcesz — mruży oczy. — Ja będę smokiem.

— Więc mam czekać na księcia, który mnie uratuje?

— Nie. Musisz się zadowolić smokiem — oblizuje wargę.

A ja znów skupiam się na ruchu jego języka. Frustruje mnie to, że w pewnym sensie mój cholerny porywacz naprawdę mnie pociąga.

— Mogłeś mnie poderwać w inny sposób. To o smoku wcale na mnie nie działa — przewracam oczami. — Jesteś nienormalny — stwierdzam i prostuję się, przez co jego dłonie spoczywają na moich nagich udach.

— Nie mówiłem, że jestem — zauważa z rozbawieniem. — Ty również nie należysz do normalnych. Uśpiłem cię, wywiozłem i zamknąłem w obcym domu, a ty? Wcale się tym nie przejęłaś Emerald. Dlaczego?

— Powiedziałabym ci, ale nie mam pojęcia — uśmiecham się lekko.

To wcale nie przez to, że jest przystojnym porywaczem a jego oczy mają jakiś, zapewne wyimaginowany, ślad wspomnienia.

— Więc ja cię oświecę — podnosi się do siadu, tym samym łącząc nasze nosy. Wpatruje się w moje oczy z czymś dzikim w spojrzeniu, z czymś pierwotnym. Z głodem. — Ślepo mi ufasz Emerald. Nie czujesz zagrożenia, bo czujesz się przy mnie bezpiecznie.

— Bezpiecznie? — marszczę nosem. — No nie wiem.

Unoszę dłonie do jego twarzy i pewnie łapię go za policzki, na co jego szczęka tężeje. Nie zniechęcam się jednak, a po prostu uśmiecham. Jego oczy błyszczą, mimo że w dalszym ciągu są martwe. To dziwnie ekscytujące. To syndrom sztokholmski? Tak się na to mówiło? Czytałam o tym.

— Nie igraj ze mną — warczy.

A ja przewracam oczami. Przesuwam kciukami po jego zarośniętych policzkach i przygryzam wargę. Nie rozumiem swojego zachowania i przede wszystkim pewności siebie, ale nie dbam o to. Jest przystojny, ciepły jak nikt inny i pachnie prawdziwym mężczyzną. Dlaczego miałabym sobie nie podotykać? Przecież i tak jestem jego więźniem. Im lepszą relację z nim stworzę tym szybciej straci czujność i ucieknę. A przynajmniej taką mam nadzieję. Przecież nie porwał mnie dla okupu, mam tylko babcię.

— Emerald — zaciska powieki, równie mocno, co dłonie na moich udach.

— Valeria — poprawiam go.

— Nie patrz na mnie w taki sposób.

— W jaki? — uśmiecham się niewinnie.

A on wzdycha. Jest spięty i podniecony, czuję to dokładnie pod pośladkami. Jego erekcja jest doskonale wyczuwalna i dopiero to daje mi do myślenia. Byłby skłonny zmusić mnie do zrobienia czegoś ze swoim podnieceniem? Skrzywdziłby mnie w ten sposób?

Odsuwam się od niego ostrożnie i układam dłonie na jego spiętym brzuchu, który czuję pod materiałem koszuli. Vincent przygląda mi się uważnie, śledząc każdy mój ruch i nie reaguje. Jego spojrzenie mnie rozpala, bo wiem, że jego erekcja jest z mojego powodu. Próbuję zsunąć się z jego ciała i uciec, ale gdy tylko się poruszam, on syczy. Dotknęłam go... tam.

— Powinnaś iść do pokoju — mówi w końcu przez zaciśnięte zęby. Spoglądam na jego twarz wykrzywioną w frustracji i przygryzam wargę. — Ktoś przyniesie ci jedzenie — dodaje.

Bez słowa wstaję z jego kolan, a następnie wdzięczna wracam do pokoju, w którym się obudziłam. Jestem sfrustrowana, zagubiona i przeraża mnie fakt, że się go nie boję.

Co się ze mną dzieje?

_____________

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top