Rozdział 1

Gdy wybija osiemnasta stoję w łazience dla personelu, wciśnięta w pończochy, dziesięciocentymetrowe szpilki i czarną sukienkę. Jest przyległa do ciała, ma długie rękawy a ramiona wraz z całym dekoltem są odkryte. Kończy się jakieś trzy centymetry nad kolanem, więc nie widać pończoch. Wyglądam okay, moja mocno wycięta talia bardzo ładnie się prezentuje, czasem się lubię.

— Val? — jęczy Jerry zza drzwi. — Jesteś gotowa?

— Tak — odpowiadam. — Wejdź tu.

Nie mija sekunda, a drzwi do łazienki gwałtownie się otwierają. Staje w nich mój szef i po prostu się gapi. Jak ciele na malowane wrota, a ja czuję zażenowanie. Nie widział mnie jeszcze w takim wydaniu. Chyba nikt mnie nie widział, bo tak obcisłe kiecki zdecydowanie nie leżą w mojej osobistej szafie. Preferuję spodnie, najlepiej dresowe, koszulki bądź bluzy o rozmiar większe i najważniejsze — brak biustonosza. Moje piersi są na tyle duże bym nie czuła się jak niewyrośnięty chłopiec i na tyle małe, by nie wyglądały wyzywająco i dziwkarsko. Trafiłam je na loterii.

— Wyglądasz jak milion dolców — komentuje mój oniemiały szef. — Jak możesz zakrywać tę talię bluzami? Jesteś psychicznie chora? Ja pierdole, takie ciało! — ekscytuje się, wprowadzając mnie w niemałe zakłopotanie.

Nie sądziłam, że będzie taki... szczerze zachwycony.

— Jesteś idiotą — mówię.

— Wiem, nie zacząłem się ślinić na twój widok w odpowiednim momencie i przegapiłem taką okazję... — wzdycha. — Zdejmij stanik.

— Co? — unoszę brwi w zdziwieniu.

— No zdejmij, do takiej sukienki ramiączka nie pasują. Odwracam się a ty go zdejmij.

— Nie mam nakładek na sutki — protestuję. To, że lubię chodzić bez stanika pod bluzą lub koszulką, pod którą nic nie widać, nie znaczy, że przy takiej obcisłej sukience też będę mieć tyle odwagi! No szanujmy się. Nie jadę uwieść solenizanta a pokroić mu tort. — Wyjdę na łatwą — dodaję z przekąsem.

Reece patrzy na mnie z politowaniem i unosi brwi.

— Nie prawda, będą tam zdychać z podniecenia — oznajmia ze śmiechem. — Ja już zdycham.

— Lecz się.

Odwracam się do niego tyłem i bez przekonania pozbywam się stanika. Moje sutki przebijają się przez dzianinowy materiał. Widać je doskonale przez kulki, które mam w nie wkręcone. Cholera. Odkładam stanik na półkę, gdzie leżą moją standardowe ciuchy i zrzucam z nóg szpilki. Nie mam zamiaru ich użyć. Wywaliłabym tort na solenizanta z moją zabójczą koordynacją ruchową.

Drzwiczki prowadzące z zaplecza na kuchnię skrzypią więc spoglądam momentalnie w ich kierunku. Stanley stoi z rękami założonymi na szerokiej klatce piersiowej i uważnie przygląda się Jerry'emu. Wygląda groźnie.

— Reece? — odzywa się głębokim, ostrzegawczym tonem. — Gotowi?

Jęczę na fakt, że to już, a ja nie mam choćby nakładek na sutkach i odwracam się całym ciałem w stronę mężczyzny. Dopiero po chwili jego oczy lądują na mnie. A konkretniej na mojej głowie, gdzie wciąż sterczą dwa kucyki przypominające palemki. Uwielbiam je.

— Rozpuść włosy — mówi. — I gdzie masz buty?

— Wezmę swoje bo w tych nie przejdę z tortem nawet kroku — wydymam wargę, wskazując na niebotycznie wysokie szpilki z logo jakiejś drogiej marki na obcasie. — Jestem trochę ciamajdą — przyznaję niechętnie.

— W sumie nie są ci potrzebne — stwierdza, uśmiechając się półgębkiem. — Masz strasznie chude nogi. Cała jesteś chuda. Reece nie pozwala ci podjadać?

Przewracam oczami, na co mój szef zabiera głos i doprowadza mnie do czerwoności na twarzy:

— Valeria czy ty masz kolczyki w sutkach?!

Ja pierdole. Mógłby czasem zamknąć twarz na dłużej niż kilka sekund. Spoglądam na niego morderczo, bo nie chcę by Stanley również zwrócił uwagę na moje piersi i unoszę dłoń, żeby chlasnąć mojego szefa w głowę, ale w ostatnim momencie zaciskam dłoń w pięść. Jestem damą.

— Wychodzę — oznajmiam.

Mijam Jerry'ego z zniesmaczonym wyrazem twarzy i wracam na kuchnię, w której grzecznie stoją moje trapery. Zakładam je szybko na stopy i prostuję się, gdy Jerry gwiżdże. Spoglądam na niego przez ramię i dopiero przez jego wzrok orientuję się, że widzi pończochy. Moje zażenowanie sięga zenitu. Już wcale a wcale mi się nie podoba. Jest cholernym kretynem i pieprzonym troglodytą.

— Włosy dziewczyno — mówi beznamiętnie Stanley, gdy go mijam.

Łapię obie gumki, które tworzą moje palmy i zdejmuję, a następnie stroszę włosy, by wróciły do swojej normalnej, niechlujnej niechlujności. Kocham je za to, że zawsze się dobrze układają, gdy są po myciu i schnięciu bez sztucznego powietrza. Włosy też wygrałam na loterii. Szkoda, że nie szefa.

— Świetnie. Idziemy, bo mam niecałe dwadzieścia pięć minut do dostarczenia cię do kuchni. Wezmę to ciasto, gdzie jest?

— Zaraz, chwila, moment — krzywię się.

Kieruję się do chłodni, gdzie moje ciasto grzecznie tężeje i z lekkim uśmiechem wyciągam je na wolność. Przechodzę do swojego cukierniczego blatu i ostrożnie kładę na dnie pojemnika. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się idealne, więc skaczę w duchu. Lubię wiedzieć, że nie zawaliłam sprawy i mój wypiek jest perfekcyjny.

— Wygląda imponująco — komentuje Stanley.

— Dziękuję — odpowiadam, szczerząc się.

Przykrywam ciasto głębokim wieczkiem i zabezpieczam boki, by nic nie zrobiło mi psikusa. Gdy jestem pewna bezpieczeństwa, przesuwam ciasto w stronę mężczyzny i z szuflady z świeczkami wyciągam dwa zimne ognie. Będą wyglądać perfekcyjnie.

— Które to są urodziny? — pytam.

— Tajemnica służbowa — uśmiecha się tajemniczo. — Chodź.

Odwraca się w stronę wyjścia i wraz z moim tortem spokojnie wychodzi. Odbieram do Jerry'ego swoją kurtkę i uśmiecham się, złośliwie, bo nie może oderwać ode mnie wzroku. Zawsze traktował mnie jak młodszą siostrę to niech teraz sobie popatrzy. Cholerny jaskiniowiec.

— Pośliniłeś się Reece — komentuję, unosząc kpiąco brew.

— Jestem tego w pełni świadomy. — Oblizuje wargę . — Jak to możliwe, że ukrywałaś takie ciało? Nie przeboleję tego i nie będę mógł spać w nocy. Jesteś wredna.

— A ty jesteś płytki — prycham.

— Jestem wzrokowcem. A ty masz kolczyki w sutkach — jęczy. — To jest takie gorące! Nie wyglądasz na taką zadziorę, jesteś za słodka na co dzień żebym posądził cię o taką dzikość, młoda.

— Opuszczam to miejsce, Reece.

— Będę czekał aż wrócisz w tej seksownej kiecce — mruga zalotnie.

A mi robi się ciepło. Niestety nadal mi się podoba. Ugh. Zapinam kurtkę i kręcąc głową, wychodzę. Kieruję się do głównych drzwi i zaraz stoję przed czarnym samochodem, który wygląda na obrzydliwie drogi. Chciałabym wiedzieć co to za marka, ale zawsze byłam w tym do dupy. Nie interesuję się motoryzacją nawet w stopniu amatora. Gdy ktoś chwali się nowym samochodem, jedyne co mnie ciekawi to jego kolor.

— Położyłem ciasto w bagażniku — mówi Stanley.

Otwiera mi drzwi od strony pasażera, a ja nie mam pojęcia, co powiedzieć. Luksus, który we mnie uderza jest przytłaczający. Całe wnętrze pojazdu jest wykonane z czarnej skóry, a zapach w środku jest cholernie męski. Podoba mi się, ale nie jest jakiś szałowy.

— Mogę zadać dwa pytania? — spoglądam na mężczyznę.

— Jak wsiądziesz, zapniesz pasy i pozwolisz mi ruszyć.

— Okay — uśmiecham się.

Zajmuję miejsce pasażera, wykonuję resztę poleceń i czekam, aż Stanley zajmie miejsce obok mnie. Robi to po kilku krótkich sekundach od zatrzaśnięcia moich drzwi. Po tym odpala silnik i delikatnie rusza. Dźwięk silnika jest niebywale przyjemny, czym jestem zaskoczona.

— Pierwsze pytanie.

— Co to za samochód?

— Bentley Mulsanne. — Uśmiecha się półgębkiem.

Jest to raczej jeden z tych uśmiechów, które mają oznaczać wyższość, ale nie oceniam.

— Jest twój?

— Nie, jest szefa, ale tylko ja nim jeżdżę — mówi.

— Okay. Dzięki za info.

— Proszę bardzo — wzdycha. — Zrobisz coś dla mnie?

— Nie wiem, zależy co takiego — unoszę brew.

To dziwne, ale za drugim razem sprawia wrażenie osoby godnej zaufania. Wydaje się naprawdę fajnym człowiekiem i nawet nie czuję się przy nim skrępowana.

— Podaj ten tort bez butów. — Spogląda na mnie kątem oka.

— Taki miałam zamiar — przyznaję. — W butach będę wyglądać jak kretynka. A bez nich jak dziwaczka, ale już chyba wolę być dziwna — śmieję się.

— Świetnie — komentuje.

A jego głos wydaje się lekko rozbawiony.

Reszta drogi mija nam w ciszy. Rozglądam się dookoła, ale niestety nie poznaję okolicy. Może to sprawa śniegu, a może faktu, że jest ciemno? Któreś z tych dwóch na pewno. Chwilę później skręcamy w prawo, prosto w otwierającą się powoli, kolosalnych rozmiarów bramę. Gdy ją mijamy, moim oczom ukazuje się oświetlona mnóstwem lamp droga, która prowadzi do... zamku? Dom, a raczej willa wygląda jak pieprzone zamczysko. Jestem pod wrażeniem. Pod ogromnym wrażeniem, jeśli miałabym być szczera. Aż otwieram buzię.

— Nie zaśliń mi tapicerki dziewczyno — mruczy Stanley.

— To zamek? — jęczę.

— Nie, to dom mojego szefa.

Kieruje się w zjazd w podziemia, kilka metrów przed głównym podwórkiem tej pieprzonej majestatycznej majestatyczności. Zatrzymujemy się zaraz przy wejściu, obok kilkunastu samochodów pokroju tego, w którym się aktualnie znajduję. Bogactwo wylewa się z każdego kąta i nie wiem czy bardziej mnie to przeraża, czy jedynie przytłacza.

— To są samochody gości, tak?

— Nie, te są szefa — mówi bez żadnej emocji.

Zupełnie, jakby to było kurwa normalne. Jestem skonsternowana. Wokół nas jest przynajmniej dwadzieścia lśniących pojazdów. Kto kupuje tyle samochodów?!

— Kim jest twój szef?

— Tajemnica.

— Okay — kiwam głową. — Ale jest jakimś królem czy coś? Miasto jest jego?

— Zostaw pytania na następny raz dziewczyno — śmieje się pusto. — Spadamy.

Wychodzi z samochodu, a ja jestem zmuszona zrobić to samo. Wychodzę na parking i oglądam się we wszystkie strony. Wszystkie samochody są czarne. To dziwne. Chciałabym znać wartość całego tego garażu, ale podejrzewam, że mogłabym zemdleć. Duże liczby w matematyce zawsze przyprawiały mnie o zawroty głowy.

— Zapraszam na górę — mówi Stanley.

Kieruje się do drzwi z tortem w dłoniach, a ja idę krok za nim. Wchodzimy do... domu? Pałacu? Tak, pałac to dobre określenie. Więc wchodzimy do pałacu i momentalnie uderza we mnie kolejny męski zapach. Tyle, że ten przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wydaje się surowy i niebezpieczny. Nie rozumiem tego dziwnego uczucia, które się we mnie rodzi. Powinnam uciekać? Cholerka.

Wchodzimy po schodach na górę, gdzie zapach jest mocniejszy i kierujemy się przez ciemne pomieszczenie prosto przed siebie. Nie mam pojęcia co jest wokół mnie, bo patrzę pod nogi, by się nie wywalić. Dopiero za drzwiami jest jasność i dość długi, gustownie urządzony korytarz. Nie mam czasu by skupić się na detalach, ale ogół jest bardzo imponujący. Nie ma przepychu. Po chwili znajduję się w kuchni. Kilkadziesiąt osób biega w niej w tę i z powrotem i nawet nie zwraca na nas uwagi. Stanley kładzie tort na wózku, który ma na półce ułożone mnóstwo talerzy i od razu go odkrywa. Nic mu się nie stało podczas drogi więc oddycham z ulgą.

— Więc teraz reszta należy do ciebie — spogląda na mnie.

Uśmiecham się z grzeczności i zdejmuję kurtkę, którą jak na mężczyznę dobrze wychowanego przystało, odbiera ode mnie. Dziękuję cicho i zabieram się za mój tort. Mianowicie wbijam odrobinę mocniej orzechowe kulki w krem i wsuwam zimne ognie w sam środek wierzchu. Finalny efekt szczerze mnie zadawala.

— No, no — jęczy Troy, który nagle wpada do pomieszczenia. — Cóż za cudeńko!

Uśmiecham się na jego komentarz i robię szybki ukłon, po którym cicho chichoczę. Stanley patrzy na mnie z zaciekawieniem, a Troy gwiżdże z uznaniem.

— Wszystko jest gotowe — dodaje. — A ty masz czerwony nos z zimna.

— Wszyscy są na sali? — pyta Stanley.

— Tak, czekają na tort.

— Okay, to ty idziesz z dziewczyną, a ja idę do szefa.

— Spoko.

Stanley wychodzi a ja nie zwracając uwagi na Troya, zdejmuję buty. Przygląda mi się uważnie, bo czuję jego oczy dosłownie wszędzie. Lekko mnie krępuje.

— Gdzie masz szpilki? — pyta w końcu.

— Nie mam?

— Pójdziesz w tym czymś co masz na nogach? — śmieje się głupio.

— To są pończochy — marszczę brwi. — I tak, to jakiś problem?

— Nie, ale jak staniesz koło solenizanta, to będziesz mu sięgała ledwo ramienia. Jesteś mała.

Przewracam oczami.

— Daj mi zapalniczkę, co?

Wyciąga przedmiot z kieszeni z cwaniackim uśmiechem a ja ponownie przewracam oczami. Kiwam głową, by zaprowadził nas do tego tajemniczego szefa i pragnę ciszy z jego strony. Jest cholernie rozbawiony, a ja zaczynam się bezpodstawnie stresować.

Troy kieruje się w stronę drzwi, które stoją naprzeciwko tych, którymi tutaj weszłam a ja pcham wózek z tortem przed siebie. Staram się być pewna siebie, ale gdy drzwi się otwierają a ja dostrzegam mnóstwo facetów w garniturach... robi mi się niedobrze. Sala jest kolosalnych rozmiarów, a na samym jej środku, pod wielkim, bogato zdobionym żyrandolem stoi barczysty mężczyzna. Goście tworzą wokół niego półokrąg i obserwują każdy mój ruch. Ja pierdole.

— Wszystkiego najlepszego Vincent! — krzyczy Troy zza moich pleców, na co podskakuję z przerażeniem.

Kto się drze do ucha osobie, która prowadzi tort?! Tylko skończony kretyn!

Zatrzymuję się metr od mężczyzny, któremu wszyscy biją brawo i niepewnie unoszę wzrok na jego twarz. Przesuwam się spokojnie po jego białej koszuli, kawałku tatuażu na szyi, oprószonej czarnym zarostem brodzie, pełnych ustach, nosie z kolczykiem w lewej przegrodzie, i w końcu zatrzymuję się na oczach. Ogromnych, ciemnobrązowych oczach, które uważnie mnie obserwują. Zupełnie jakbym była ofiarą, a on miał się na mnie rzucić w chwili, gdy zrobię nieprzemyślany krok. Przygryzam wargę z nerwów i nie wiem, co do cholery mam robić. Jego wzrok mnie przytłacza, jest cholernie przerażający i jednocześnie magnetyzujący. Ma piękne oczy i jest w nich coś, co wzbudza we mnie nostalgię. Mimo tej chłodnej aury i złowieszczego dreszczyku, odnoszę nieodparte wrażenie, że z kimś mi się kojarzą.

Po kilkusekundowym zawieszeniu zdaję sobie sprawę z faktu, że nie zapaliłam zimnych ogni. Mruczę pod nosem z irytacją i w końcu wracam na cholerną ziemię. Odpalam końce i robię krok w tył, gdy wszyscy zgromadzeni w dalszym ciągu biją brawo. Wgapiam się w iskry idące z patyczków i walczę by nie unieść spojrzenia wyżej. Czuję jak jego intensywne tęczówki dosłownie wypalają w moich oczach dziurę. To jest, kurwa, cholernie niemiłe.

Gdy iskry się kończą, robię krok w przód. Wyciągam wypalone patyczki i kładę na talerzyku, na którym spoczywa nóż. Chwytam go i próbując się skupić, zatapiam w szklance z ciepłą wodą. Następnie lekko potrząsam, pozbywając się nadmiaru wody i przystępuję do działania. Mianowicie wbijam w środek tortu i ciągnę w dół, do połowy, gdzie ciasto jest połączone specjalną tacką. Odkrawam pierwszy, najgrubszy kawałek i przy pomocy łopatki wyciągam. Kładę go na talerzyku, który Troy podstawia pod moje palce i uśmiecham się do niego, bo lubię, gdy ktoś mi pomaga. Chcę kroić kolejny kawałek i jak najszybciej się ewakuować, ale szatyn trzymający talerz kopie mnie w kostkę. Spoglądam na niego z wyrzutem, a on spojrzeniem próbuje mi przekazać, że mam podać tort... Vincentowi. Zaciskam zęby. Nie chcę tego robić. Szalenie nie chcę, ale czuję, że muszę. Jego spojrzenie jest ostrzegawcze, a ja niestety czuję zagrożenie. Odkładam więc nóż z westchnięciem, a dłonie z przyzwyczajenia ocieram o biodra i wytrzeszczam oczy, gdy orientuję się, że ubrudziłam sukienkę.

— Valeria — parska śmiechem Troy.

— Ani słowa — krzywię się.

Odbieram talerz z jego rąk i zwracam się do szefa z niepewnym uśmiechem. Jego tęczówki nie opuściły mnie ani na moment. Dalej onieśmielająco mnie obserwuje. Cholera, drżą mi dłonie, gdy wyciągam je w jego stronę.

— Wszystkiego najlepszego? — mówię.

Przesuwa spojrzeniem po moim ciele w dół i zaraz wraca, zatrzymując się na moment na torcie. Patrzy na niego przez dosłownie kilka sekund i ponownie wbija oczy w moją twarz. Leniwie przesuwa językiem po wardze i dopiero po tym wyciąga dłoń po talerz. Nie dotyka moich palców, co lekko mnie konsternuje, ale i cieszy. Nie chcę mieć z nim żadnego kontaktu fizycznego, jest kurewsko przerażający.

— Dzięki — odzywa się w końcu.

Jego głos jest niski i powoduje szybsze bicie mojego serca. Wskaźnik bycia przerażającym przekroczył skalę.

Jestem lekko sparaliżowana, ale nie chcę się błaźnić, więc wracam do tortu. Zajmuję się krojeniem i za wszelką cenę próbuję się na tym skupić. Przeszkadzają mi w tym nachalne, brązowe tęczówki, ale udaje mi się nie odciąć żadnego palca. Tworzę równe, w miarę cienkie kawałki, a Troy podstawia mi talerze i podaje gościom. Stanley stoi obok solenizanta i prowadzi z nim rozmowę, która nie dociera do mojego mózgu przez nadmierne ignorowanie ciążącego spojrzenia.

Po torcie zostają miłe wspomnienia. Każdy otrzymał swój kawałek, a trzy mi zbyły. Wycieram ręce o siebie po raz drugi i po raz drugi pragnę uderzyć się w czoło.

— Cholera — fuczę pod nosem.

Troy wybucha śmiechem na moją głupotę, a Stanley jedynie parska. Pragnę się zapaść pod ziemię, ale nie jest mi to dane. Nie jestem stworzona do wytwornego krojenia tortów. Ja je piekę a nie podaję. Unoszę wzrok najpierw na Troya, następnie przesuwam go na Stanleya a na końcu zbieram w sobie odwagę i patrzę na Vincenta. Ma uniesioną brew.

— Przepraszam, że zbrudziłam sukienkę — mówię ze skruchą. — Zaznaczałam, że jestem ciamajdą. I nie nadaję się do przedstawień, powinnam mieć fartuch.

— Powinnaś — odzywa się swoim głębokim głosem. — Ale nie masz.

— To był błąd — zauważam i uśmiecham się.

W sumie to chce mi się śmiać. Moja głupota sięga momentami wyżyn.

— Nie, zdecydowanie nie — oblizuje wargę. — Czekam na ciebie przy stoliku — oznajmia, jakby to było coś oczywistego.

Po tym oddaje talerz Stanley'owi i odchodzi. Patrzę na jego szerokie ramiona z uniesionymi brwiami i nie wiem, co się właśnie stało. Będę się nad tym rozwodzić zaraz po tym, gdy skończę wzdychać do szerokości jego ramion. Są cholernie szerokie. A jego biodra cholernie wąskie. I jest wysoki i lekko zgarbiony. Porusza się z niebywałym wdziękiem.

— Bierz wózek i idziemy cię ogarnąć — mówi Stanley, wyrywając mnie z otępienia.

Potrząsam głową, by dobrze zrozumieć jego słowa i wykonuję polecenie. Zawracam wózkiem w stronę kuchni i po prostu się tam kieruję. Brunet kroczy zaraz za mną i szepcze coś do swojego kołnierza. Wygląda jak gangster wyjęty z filmu. Chce mi się z tego śmiać.

Parkuję wózek obok dwóch innych, na których stoją brudne talerze i opieram o niego dłonie. Jestem spięta i bardzo bym chciała być już w domu. Mam ochotę iść spać, bo w dalszym ciągu moja głowa odczuwa skutki nadmiaru alkoholu.

— Masz — mówi Stanley.

Spoglądam na niego kątem oka i widzę paczkę mokrych chusteczek, które wyciąga w moją stronę. Uśmiecham się szeroko i wyciągam dwie, a następnie wycieram resztki tortu z sukienki i dłoni. Śmieję się pod nosem z własnej głupoty i po skończonej czynności, odkładam chusteczki na talerz obok noża.

— Odwieziesz mnie do cukierni? — pytam z nadzieją.

— Nie — krzywi się. — Masz iść do stolika, nie słyszałaś?

— Po co?

— Nie wiem. — Wzrusza ramionami. — Powiedział, że czeka więc idź do niego.

— To jest konieczne?

— Tak.

Bez ostrzeżenia łapie mnie za nadgarstek i ciągnie w stronę wyjścia. Jestem na tyle zaskoczona, że nie reaguję aż do drzwi. Na sali szarpię ręką, przez co spogląda na mnie ostrzegawczo. Jego postawa jest przerażająca.

— Możesz mnie puścić, umiem sama w chodzenie — oznajmiam.

Bez słowa puszcza mój nadgarstek i zwalnia, bym szła obok niego. Nikt ze zgromadzonych nie zwraca na nas uwagi, nikt poza solenizantem, który znów na mnie patrzy. Próbuję znaleźć go wzrokiem i nie okazuje się to niczym trudnym. Siedzi na środku w towarzystwie Troya, który zacięcie coś do niego mówi. Nie wydaje się jednak zainteresowany. Patrzy prosto w moje oczy. A ja patrzę w jego i nie mogę przestać, bo wyraźnie sugeruje, że nie powinnam tego robić. Zajebiście. Docieramy do nich po kilkunastu krokach. Troy bez słowa wstaje ze swojego miejsca i razem ze Stanley'em zaczynają się wycofywać.

— Hej — protestuję. — Gdzie was później znajdę?

— Nie martw się tym — zbywa mnie brunet.

Aha. Fajnie. Odchodzą, a ja stoję jak kretynka obok faceta, który zabija mnie wzrokiem. Przenoszę na niego swoje zdenerwowane spojrzenie i zaciskam usta. Głębia jego oczu mnie pochłania w taki sam sposób, jak pięć minut temu. Co jest w tych jego oczach? Mógłby przestać się na mnie gapić.

— Więc... — zaczynam.

— Usiądź.

Pragnę powiedzieć, że nie mam ochoty, ale nie mogę. Zajmuję miejsce na krześle, które dla mnie odsunął i oddycham głęboko, zanim zbieram się na odwagę i spoglądam na jego twarz, tym razem z dołu. Jestem bliżej niż wcześniej, przez co doskonale czuję jego mocny zapach. Drażni moje nozdrza w bardzo przyjemny sposób. Tak właściwie to... Jest zaledwie pół metra ode mnie i mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Skoro sam nic nie mówi? Cóż. Zaczynam swoją wędrówkę od jego włosów. Są kruczoczarne i lekko roztrzepane. Boki jego głowy są wygolone, a na skroni ma dość duży tatuaż, przedstawiający skrzydło, które nachodzi na ucho. Ma dwa kolczyki. Przenoszę swoje zainteresowanie na brwi i automatycznie przygryzam wargę, gdy dostrzegam bliznę na jednej z nich. Nie mam pojęcia dlaczego, ale cholernie mnie pociągają takie detale. Widzę również niewielkich rozmiarów bliznę na jego czole, która wygląda na źle zszytą.

— Nie przygryzaj — mówi w końcu.

Spoglądam momentalnie w jego brązowe oczy i wypuszczam wargę spomiędzy zębów. Nie mam pojęcia dlaczego go słucham. Nie powinien mówić mi, co mam robić. Kimkolwiek jest i skądkolwiek się wziął.

— Po co tutaj jestem? — pytam.

— Napijesz się ze mną.

Nie żeby zapytał czy coś. Po prostu mówi, że się napiję i oczekuje, że to zrobię. Cóż. Jeśli chce żebym puściła na niego pawia to pewnie, nie odmówię.

— Na co masz ochotę?

— Na wodę — wydymam wargę. — Nie mogę pić alkoholu.

— Z jakiego powodu?

— Z powodu kaca — śmieję się.

Stres spowodowany jego osobą daje mi się we znaki. Niedobrze. Bardzo niedobrze.

— Jeden kieliszek cię nie zabije — stwierdza nonszalancko.

Wyciąga dłoń po dwa puste kieliszki na wysokiej nóżce i stawia je przed nami. Następnie sięga po kryształową butelkę wypełnioną przezroczystym płynem i napełnia do samego brzegu. Na sam zapach wnętrzności podjeżdżają mi do gardła. Śmierdzi niemiłosiernie. Zapewne dlatego, że jest obrzydliwie droga. Odkłada butelkę na stolik i delikatnie unosi kieliszki w górę. Prawą rękę wyciąga w moją stronę a ja wydymam błagalnie wargę. Zwymiotuję jak się tego napiję, jestem pewna.

— Muszę? — pytam.

— Zdecydowanie.

Odbieram kieliszek z ociąganiem i prostuję się, przez co moje piersi stają się punktem jego zainteresowania. Nie trwa to jednak długo. Zaraz wraca do moich oczu i nic sobie nie robi z tego, że przyłapałam go na gapieniu się w moje cycki.

— Twoje zdrowie — mówi tajemniczo.

— Raczej twoje — marszczę nosem.

Stukam swoim kieliszkiem o jego i równocześnie zerujemy. Paląca, obrzydliwa w smaku ciecz przepala moje gardło, powodując niesmak i chęć krzyku. Odkładam kieliszek na blat i od razu łapię szklankę, która jest wypełniona sokiem pomarańczowym. Wypijam całą zawartość, zanim wódka zaczyna wracać i z jękiem odkładam naczynie na stół. Mężczyzna przygląda mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Chciałabym stwierdzić, że jest rozbawiony, ale jego twarz nie wyraża niczego. Jest całkowicie pozbawiona emocji. Przechylam głowę na prawo, przecierając usta wierzchem dłoni i staram się walczyć z jego spojrzeniem, ale przegrywam. Parskam śmiechem i zakrywam twarz dłońmi, by na chwilę się od niego uwolnić. Nie trwa to jednak długo. Łapie moje nadgarstki w swoje duże, ciepłe dłonie i odsuwa. Moje ciało paraliżują dreszcze, które czuję przez fakt, że mnie dotyka. Nie mam pojęcia, co się dzieje.

— Nie chowaj się przede mną — mówi łagodniej.

Jego głos jest zimny, pozbawiony emocji, ale barwa działa na mnie zaskakująco dobrze. Podoba mi się. Nawet bardzo i gdyby nie pluł takim lodem, z chęcią słuchałabym jak do mnie mówi.

— Więc które to urodziny? — pytam.

Delikatnie wyswobadzam nadgarstki z jego uścisku i kładę je na swoich udach. Pocieram je miarowo i przygryzam wargę, gdy jego milczenie zaczyna mnie frustrować. Chciałabym żeby mówił, a nie gapił się jak psychopata. Albo seryjny morderca, który czai się na ofiarę.

— A jak ci się wydaje? — unosi brew.

Przyglądam się badawczo jego surowej twarzy i staram się odszukać czegoś, co zdradzałoby jego wiek. Nie ma jednak takich znaków. Zmarszczki ma jedynie na czole, gdy porusza brwiami.

— Trzydzieste?

— Dwudzieste ósme — poprawia mnie.

— Wybacz, nie chciałam cię postarzyć — uśmiecham się lekko. — Co roku odbywa się tutaj tak kolosalne przyjęcie? W ogóle co to za część miasta? Nie widziałam nigdy tego budynku, a wydawało mi się, że zwiedziłam już każdy zakamarek — wydymam wargę. — Takiego zamczyska na pewno bym nie przeoczyła.

— Zamczyska? — marszczy brwi.

Bawi mnie jego mina, więc cicho się śmieję.

— Naśmiewasz się ze mnie?

Spoglądam na niego z uśmiechem, w ogóle nie przejmując się niezidentyfikowanymi, negatywnymi wibracjami jego głosu i pochylam się nieznacznie w jego stronę. Wygląda na zdziwionego, ale nie jestem tego pewna.

— Nie, masz śmieszną minę — przyznaję. — Ten dom, a raczej willa wygląda jak zamczysko. Nie zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

— Nie, prędzej nazwałbym to fortecą — unosi brew.

Odnoszę wrażenie, że brwi to jedyna część, jego twarzy, którą ukazuje emocje. I jedyną, jaką potrafi w ogóle ukazać jest zaskoczenie. Śmieję się cicho z jego odpowiedzi i przygryzam wargę. Z czasem jego energia zaczyna mnie magnetyzować i jest to konsternujące.

— Skoro tak mówisz — wzruszam ramionami. — Mogę o coś zapytać?

— O co tylko chcesz.

— Masz tatuaż na skroni, który przechodzi na ucho i z tego, co zauważyłam, to sięga nawet szyi. A dalej się jeszcze z czymś łączy pod koszulą? I jeśli tak, to przepraszam, ale dokąd sięga? Uwielbiam tatuaże — przyznaję. — I jestem strasznie ciekawska z natury.

— Rzeczywiście, zadajesz wiele pytań — stwierdza. — Jednak jeśli chcesz odpowiedzi na to konkretne, musisz mnie rozebrać.

Zamieram. Czuję jak moje policzki płoną, a on poi się faktem, że mnie zawstydził. Nienawidzę się czerwienić i nienawidzę tego rodzaju zakłopotania. A fakt, że jest z siebie wyraźnie zadowolony wcale mi nie pomaga.

— Nie wstydź się — mówi. — Czerwone policzki są oznaką niewinności.

— Prędzej zażenowania — krzywię się. — Jest coś jeszcze, co miałabym dla ciebie zrobić?

— Znalazłoby się kilka rzeczy — przyznaje, oblizując wargę. — Jednak nie będę cię tym kłopocił. Możesz iść, dziękuję za tort, był imponujący.

Wstaje ze swojego miejsca i cierpliwe czeka aż ja również podniosę swoje siedzenie w górę. Prostuję się więc bez ociągania i wbijam wzrok w jego tors. A konkretniej w kieszeń jego marynarki na której widnieje przypinka z literą „V". Uśmiecham się pod nosem. I najwidoczniej wzbudzam zainteresowanie mężczyzny, ponieważ powoli unosi dłoń do mojej twarzy i łapie za brodę. Jednym ruchem kieruje moją twarz w górę, na swoje zimne spojrzenie.

— Ile masz wzrostu? — wypalam.

A on wzdycha. Unosi brew, wgapiając się we mnie z tej wysokości i stara się mnie onieśmielić bardziej, niż przez cały czas. Nie umiem jednak odwrócić wzroku. Jego tęczówki są przerażające, ale mają przepiękny, brązowy odcień, który określiłabym barwą ciepłego miodu. Nie ma tam jednak niczego, bo barwa a emocje to dwie skrajności w jego oczach.

— Zadajesz za dużo pytań — szepcze.

— Przepraszam — uśmiecham się lekko.

— Nie masz za co.

Nie mam pojęcia jak odpowiedzieć, więc delikatnie ujmuję jego dłoń i odsuwam od swojej twarzy. Czuję jak temperatura jego ciała miesza się z moim zimnem i pragnę jęknąć. Jest gorący, a ja mam trupio zimne ręce.

— Pójdę już — mówię, ale bardziej czuję jakbym pytała o pozwolenie.

Kiwa głową i zabiera mi dłoń, by zaraz położyć ją między moimi łopatkami. Delikatnym pchnięciem sugeruje bym się ruszyła i nie mija chwila, a my kroczymy przez salę prosto do kuchni. Czuję, jak spojrzenia zgromadzonych kierują się na nas, ale staram się to ignorować. Skupiam się na fakcie, że jego dłoń cały czas spoczywa na moich plecach. Jest gorąca.

Wchodzimy do kuchni, a wszyscy, dosłownie wszyscy, którzy w niej są nagle zamierają. Gapią się na mężczyznę obok mnie z przerażeniem, więc ja również kieruję na niego wzrok. Patrzy na mnie. Cały czas po prostu na mnie patrzy. Cholera.

— Stanley — odzywa się, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Słucham — odpowiada brunet.

Zjawia się obok nas w mgnieniu oka. Jestem zaskoczona tym, jak szybko to zrobił. Też chcę być jak ninja.

— Czekaj na nas w samochodzie przed domem — instruuje Vincent.

Stanley kiwa głową, kładzie moją kurtkę na wózku obok nas i odchodzi. Odprowadzam go wzrokiem aż do drzwi i niepewnie spoglądam na Vincenta. Zaciska szczękę i patrzy przed siebie. Podążam za nim wzrokiem i dostrzegam pustą przestrzeń. Wszyscy pracownicy wyparowali. Przerażające.

Odsuwam się od niego i kieruję się do butów, które leżą niechlujnie obok wózka. Pochylam się do nich i powoli wsuwam na stopy. Czuję przeszywający wzrok na swoich nogach, ale usilnie staram się go zignorować. Moje pończochy zapewne zerkają na niego spod tej krótkiej szmatki. Cholera. Prostuję się, gdy buty grzeją moje zmarznięte stopy i zakładam kurtkę. Gdy jestem gotowa odwracam się do Vincenta z przygryzioną wargą.

— Nie przygryzaj — mówi chrapliwe. — Dlaczego nie miałaś butów?

— Nie chciałam iść w traperach i tej sukience, bo wyglądałabym jak kretynka. A szpilki to nie moja bajka — przyznaję. — Chociaż jakbym je założyła, może nie byłabym przy tobie takim karłem.

— Nie, nadal byłabyś o wiele niższa — unosi brew. — Między nami jest około dwudziestu pięciu do trzydziestu centymetrów różnicy.

Pochyla się do poziomu moich oczu i wpatruje się w nie z uciążliwą intensywnością. Odwzajemniam to zaledwie przez kilka pierwszych sekund. Później przesuwam się po całej jego twarzy i zauważam najdrobniejsze detale, na które nie zwróciłam uwagi przy stoliku. Grube brwi, prosty nos z kolczykiem, mocno wycięty łuk kupidyna, włoski czarnego zarostu i usta. Idealnie wykrojone, szerokie usta w kolorze zwieszonym między czerwienią a różem. Wydają się nienaturalnie miękkie, ale nie mam w sobie tyle odwagi, by ich dotknąć. Mogę się jedynie zastanawiać.

— Szmaragdy — szepcze lekkim głosem, a jego ciepły oddech owiewa moje wargi.

Słyszę, ale nie rozumiem. Skupiam się na ruchu jego ust i kompletnie głupieję. Nie wiem o co mu chodzi i nawet się nie zastanawiam. Jego wargi są nieprzeciętnie magnetyzujące. Nie chcę na nie patrzeć, ale nie mogę oderwać wzroku. Coś pierwotnego ciągnie mnie do nich i wręcz pcha do tego, by się pochylić.

Uspokój się Valeria!

— Co? — pytam wysokim głosem.

Potrząsam głową i zamykam oczy. Musimy wyglądać jak idioci stojąc naprzeciwko siebie z wzrokiem utkwionym w swoje twarze. Zwłaszcza, że on jest zgięty prawie w pół przez fakt, że jest cholernie wysoki. Albo ja cholernie niska. Jedno z dwóch.

— Szmaragdy — mruczy i zbliża się jeszcze trochę. — Twoje oczy są szmaragdowe — dodaje wprost do mojego ucha.

Jego oddech odbija się od mojej skóry i wywołuje dreszcz. Uśmiecham się do siebie i bezmyślnie przyciskam policzek do ramienia. Chcę odciąć mu dostęp do mojego wrażliwego punktu, ale zamiast tego łączę nasze twarze. Grzbiet mojego nosa przywiera do jego zarośniętej brody, na co parskam śmiechem. Czuję jego intensywny zapach dosłownie wszędzie, zupełnie jakby mnie osaczał i jest to z jednej strony przerażające, a z drugiej cholernie pociągające. Pachnie jak kłopoty i seks. Jasna cholera.

— Mam łaskotki — tłumaczę.

Ale nie mam pojęcia po jaką cholerę. 

_______________

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top