XX. Montreal

Joan jęknęła przeciągle. Nie miała siły wstać z łóżka. Bo po co miałaby budzić się w świecie, w którym Fred był obrzydliwym kłamcą i przestępcą? Wolała trwać w ułudzie jego wspaniałości, czułości i dobroci, w świecie, w którym wciąż mogła nazywać się jego narzeczoną.

Trudno było jej w to wszystko uwierzyć i gdyby nie słowa ukochanego, które wszystko potwierdziły, nie zrobiłaby tego. Fred sprawiał wrażenie ostatniej osoby, która mogłaby popełnić przestępstwo. A jednak pobił jakiegoś nieszczęsnego człowieka. 

Miała wrażenie, że jej cały świat się zawalił. Ostatnie kilka miesięcy, jej marzenia i plany zostały przekreślone przez jedno wyznanie. Już nie miała przed sobą bajkowej przyszłości w ramionach ukochanego. Sama nie wiedziała, co robić. 

Dałaby wszystko, by cofnąć czas i nigdy nie dowiedzieć się o przeszłości ukochanego. Albo... Gdyby tak nie spychała wątpliwości w najczarniejszy zakamarek umysłu, tylko odważnie stawiła czoło prawdzie o Fredzie... Byłoby jej dużo łatwiej. Dlaczego jednak nie powiedział jej przed oświadczynami? Decydując się na wspólne życie z nim, powinna wiedzieć o czymś tak ważnym. Po prostu się jej to należało. 

Zaszlochała gorzko. Tak bardzo pragnęła wtulić się w jego szeroką pierś i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha, ale czuła, że to już niemożliwe, że w jej życiu zamknął się jakiś rozdział, a Fred nie miał być już bohaterem kolejnych. 

Gdyby tak tylko powiedział jej sam, wszystko wytłumaczył, po prostu jej zaufał... Może wtedy nie zareagowałaby tak gwałtownie.

Wtem do jej pokoju bez pytania wszedł dziadek. Widząc ją szlochającą, przysiadł na łóżku i przycisnął wnuczkę do siebie. Czule gładził włosy i policzki dziewczyny, chcąc ją uspokoić. Joan wcisnęła głowę w jego klatkę piersiową i łkała. 

— Dziecko drogie, co się dzieje? — zapytał zaniepokojony Joseph. Wydał z siebie stłumiony okrzyk, gdy spojrzał na jej dłoń. — Gdzie twój pierścionek, dziecinko? Przecież zawsze w nim spałaś...

— Oddałam Fredowi... — wyjąkała i wzmogła płacz.

Jeszcze kilkanaście godzin temu miała na palcu piękny, złoty pierścionek z diamentowym sercem. Był tak piękny, że nie mogła uwierzyć w to, że Fred podarował jej coś tak cennego. Symbolizował ich miłość, która miała przetrwać wszelkie życiowe burze. Już wcześniej myślała o tym, że musiał być ogromnie drogi. Głowiła się wtedy, skąd Fred wziął na niego pieniądze. Teraz pomyślała, że zapewne go ukradł. Bo skoro mógł kogoś pobić, to do kradzieży też zapewne byłby zdolny.

— Ale jak to oddałaś Fredowi? — zapytał zdumiony dziadek. Oderwał się od niej i spojrzał na wnuczkę z taką konsternacją, że zrobiło się jej go szkoda. — Przecież tak się kochacie... Nie, to nie może być prawda. Zupełnie nic z tego nie rozumiem.

— Och, dziadziu... To wszystko jest tak okropne, że nie jestem w stanie ci wyznać prawdy, bo złamię ci tym samym serce... Niech starczy ci wiedza, że nie możemy ze sobą dłużej być, chociaż ja dalej go kocham. Proszę, nie wymagaj ode mnie odpowiedzi... — zaszlochała.

— No dobrze... — odparł Joseph, lecz nie wydawał się przekonany. — Nie będę dziś z tobą o tym mówił, ale wiesz chyba, że i tak dowiem się wszystkiego od Lucy...

— Nie przeszkadza mi to — odrzekła. 

Obojętnym jej było, czy dziadek dowie się o całym zajściu. Może nawet powinien mieć o wszystkim pojęcie, ale ona nie potrafiła mu o wszystkim powiedzieć. Czuła, że złamałoby mu to serce, a nie chciała wyrzutów sumienia. 

Westchnęła ciężko i wtuliła się mocniej w dziadka. Z goryczą pomyślała o tym, że będzie musiała teraz mierzyć się z obecnością Freda w Oakwood i okropną świadomością tego, że ją oszukał. Nie miała pojęcia, jak stanie z nim twarzą w twarz w kościele. Bała się tego. 

— Och, tak bardzo chciałabym wyjechać... Nie musieć go przez jakiś czas widywać... Gdybym tylko mogła... — wyjąkała na głos, zapominając się. 

— Mogę zadzwonić do Franka, może on i Liz będą chcieli cię ugościć na jakiś czas. Pojedziesz do miasta, kupisz sobie coś ładnego... Na pewno ci się to przysłuży. A kiedy się uspokoisz, wrócisz.

Joan nie myślała, że dziadek potraktuje jej jęki poważnie, ale jego koncept przypadł dziewczynie do gustu. Gdyby teraz opuściła Oakwood, nie musiałaby żyć w strachu, że spotka Freda i nie będzie potrafiła się przy nim zachować. Po powrocie jej uczucia zdążyłyby już osłabnąć, a może nawet udałoby im się już porozumieć. Ciocia Liz na pewno zadbałaby o to, by nie myślała o swoich problemach. 

— Och, to całkiem dobry pomysł. — Uśmiechnęła się blado.

— W takim razie zadzwonię do Franka i się z nim umówię. 

Joan miała wyrzuty sumienia, że nie wyznała dziadkowi prawdy, ale nie chciała go martwić, póki nie było to konieczne. Wiedziała, że uwielbiał spotykać się z panią Lucy, by pomówić z nią o dawnych czasach, i nie chciała, by przez winy Freda tego zaprzestał. Czuła, że nie pojawiłby się nigdy więcej w domu Wilsonów, czy, jak się okazywało, Williamsów, gdyby wiedział, że Fred spędził ostatnie lata w więzieniu. 

Westchnęła ciężko i położyła głowę na poduszce. Miała wszystkiego dość.

*

Joan poprawiła garsonkę i spojrzała na siebie z ukontentowaniem. Wyglądała w niej naprawdę ładnie. Napawało ją to dumą, gdyż komplet był jej własnym dziełem. Uważała, że z każdym kolejnym projektem radzi sobie coraz lepiej, co ogromnie ją cieszyło. Nie czuła jednak radości z wyjazdu. Co prawda lubiła wizyty w Montrealu, ale tym razem nie jechała tam, by spotkać się z rodziną, a by wyleczyć złamane serce.

Nigdy nie przypuszczała, że znajdzie się w takiej sytuacji, jak bohaterki romansów, które przeżywały niemożliwą rozpacz po utracie wielkiej miłości swego życia. Zawsze ją to irytowało, bo miała wrażenie, że większość książkowych postaci nie wie o miłości zupełnie nic. Wszystkie traktowały swoje uczucia wobec ukochanego do bólu egoistycznie, dlatego też ich żal ją denerwował. Teraz, kiedy sama znalazła się w takiej sytuacji, pojęła, jak bardzo może boleć rozstanie z narzeczonym. A jej sytuacja była dużo bardziej skomplikowana niż tragicznych heroin z powieści. Chyba nigdy tak nie cierpiała, jeśli nie liczyć śmierci ojca. Tamtego bólu jednak nie dało się z niczym porównać.

Gdy spojrzała na zasmuconego dziadka, w jej oczach stanęły łzy. Jak dziadek sobie bez niej poradzi? Z kim będzie rozmawiał, żartował i prowadził dyskusje? Oczywiście mógł to wszystko robić z mamą, ale zawsze brakowało jej na to czasu. Dlatego miał ją, swoją malutką Joan.

Przylgnęła do jego piersi i zaszlochała. W tej chwili nie chciała zostawiać Oakwood, nawet jeśli mogła każdego dnia spotkać Freda. Musiała zostać z dziadkiem.

— Nie płacz, dziecinko — wyszeptał, widząc jej łzy. — Przecież wrócisz do nas za niedługo. Nie ma co szlochać.

— Ale jak ty dasz tu sobie radę beze mnie?

— Jakoś to będzie. W końcu uporządkuję papiery w biurku, bo ile razy bym się za to nie zabrał, mój aniołek domaga się rozmowy i zainteresowania — zachichotał, na co i Joan nieco się uśmiechnęła. — A już na poważnie, będziemy do siebie dzwonić, nawet codziennie. To prawie tak, jakbyś była obok i ze mną rozmawiała, prawda?

— Prawda...

Dziadek złożył jeszcze czuły pocałunek na jej czole i zrobił miejsce Rosemary. Ta mocno przytuliła córkę i zaczęła ją gładzić po włosach. Joan czuła się w jej uścisku bezpiecznie. Wiedziała, że matka dołoży wszelkich starań, by było jej jak najlepiej.

— Przepraszam cię, mamo... — jęknęła. — Mogłam cię słuchać i się z nim nie spotykać...

— To już nieważne. Uważaj na siebie, kochanie. Pamiętaj, nie rozmawiaj z obcymi w pociągu, zachowuj się grzecznie u Franka i nie denerwuj go. I nie pozwól, by Liz kupiła ci za dużo prezentów!

— Oczywiście, mamusiu.

— Ale mnie możecie kupić dużo prezentów! — wtrącił się Henry.

Wszyscy wybuchnęli szczerym śmiechem. Joan musiała przyznać, że miała naprawdę cudowną rodzinę.

*

Joan przeciągnęła się i spojrzała na okno. Pogoda panująca na zewnątrz nie była zbyt zachęcająca, bo tegoroczny wrzesień przedwcześnie ustąpił miejsca październikowemu deszczowi. Sprawiało to, że była jeszcze bardziej przybita.

Fred nie opuścił jej myśli, mimo że usilnie się o to starała. Po prostu zbyt go kochała, by tak łatwo zapomnieć. Wciąż śniła o tym, jakby wyglądałoby jej życie w roli jego żony, o tych wszystkich dniach, które miały nigdy nie nadejść, o czułościach, których już nigdy nie miała zaznać. Gdyby tylko mogła cofnąć ten przeklęty czas... Wszystko byłoby wtedy dużo łatwiejsze i piękniejsze. Ale nie mogła, a to gdybanie ją zabijało.

Wtem do jej pokoju wsunęła się ciotka. Joan zawsze lubiła żonę wuja Franka. W przeciwieństwie do cioci Lynette ciocia Liz była uroczą, spokojną kobietą, bardzo inteligentną i zawsze gotową pomóc. Joan uwielbiała obserwować ją, gdy zajmowała się swoimi dziećmi. W jej oczach lśniły wtedy ogromna miłość i czułość. Chciała kiedyś być dla swoich pociech taka, jak ciocia Liz albo mama.

Na tę myśl wstrząsnęła nią kolejna fala szlochu. Nigdy nie będzie miała rodziny, bo Fred ją oszukał, a ona nie mogła się już zakochać. Tylko dodatkowo dobijała się takimi myślami. 

Zaniepokojona ciocia podeszła do niej i przysiadła na łóżku. Nic nie rzekła, tylko przytuliła ją do siebie i zaczęła delikatnie kołysać. Joan czuła się jak mała dziewczynka, która tuli się do matczynej piersi.

— Nie płacz już, kochanie — szepnęła Liz. — Frank wziął dzisiaj wolne w kancelarii, zawiezie nas do miasta. Pójdziemy na zakupy, kupimy ci jakąś ładną sukienkę...

— Nie chcę sukienki — jęknęła na to. — Chcę żeby było jak dawniej

— Och, moja biedna... Nie możesz tyle myśleć o Fredzie, bo zwariujesz. A teraz wstawaj, idziemy na zakupy!

Joan westchnęła niechętnie i wstała z łóżka. Po pół godziny siedziała już w samochodzie z wujostwem i jechała ku centrum Montrealu. Wyglądała przez szyby, przyglądając się wielkiej metropolii. Napawała ją podziwem, ale też i dziwnym lękiem. Wysokie, szklane wieżowce i wszędobylskie samochody, zapowiedź zmechanizowanej przyszłości, sprawiały, że zaczynała bać się o przyszłość Oakwood i podobnych mu wsi. Czy niedługo wszelkie wioski, lasy i pola miały zniknąć, zastąpione przez szkło i beton?

Szarpnięcie samochodu przywróciło ją do rzeczywistości. Wyjrzała przez szybę, by dostrzec, że zaparkowali przed małym bulwarem. Poprawiła kołnierz swojego płaszczyka i wysiadła z samochodu. Szli przez uliczki, oglądając sklepowe witryny. Z początku Joan zupełnie nie miała na to ochoty, lecz im dłużej przemierzali miasto, tym większy uśmiech wykwitał na jej twarzy. Nie mogła przestać wpatrywać się w piękne suknie i kapelusze, które aż prosiły się, by je kupić, malutkie buciki, które musiały być tak wygodne, że można by przetańczyć w nich całą noc, i delikatne łańcuszki mieniące się złotem. 

Nagle dostrzegła na wystawce czerwoną sukienkę z frędzlami. Była dość obcisła i ładnie eksponowałaby jej figurę. Cekiny przyszyte nad każdym z chwostów sprawiały, że kreacja przypominała rybią łuskę. Joan rozmarzyła się. W takiej sukience podbiłaby serca wielu młodzieńców. Zawsze marzyła o podobnej, choć wiedziała, że nigdy nie odważyłaby się gdziekolwiek w niej pójść. Westchnęła ciężko i odwróciła spojrzenie. Nie było żadnego sensu się w nią wpatrywać. I tak przecież by jej nie kupiła. 

— Joan, chcesz tę sukienkę, kochanie? — zapytała ciocia Liz, wskazując na witrynę. 

Dziewczyna spłonęła rumieńcem. Pragnęła skorzystać z dobroci wujostwa, lecz tak nie wypadało. Mama bardzo by się na nią zezłościła, gdyby wróciła do domu z takim drogim prezentem. 

— Nie, ciociu, jest stanowczo za droga — odparła stanowczo, nie chcąc, by ta dłużej ją przekonywała. 

— Ależ Joan, przecież widzę, że ci się podoba! No już, idziemy — odparła jej Liz i pociągnęła dziewczynę za rękę. 

Joan poddała się woli ciotki i weszła z nią do sklepu, by po chwili wrócić na zewnątrz z wielką torbą z sukienką. Wuj Frank uśmiechnął się na ich widok. 

— No, to teraz możemy iść na obiad, moje panie! — orzekł radośnie i popędził ku najbliższej restauracji.

Joan szła za nim, rozglądając się po mieście. Dzielnica, w której się znajdowali, wyglądała na nieco starszą niż reszta miasta. Eleganckie kamieniczki, w których znajdowały się sklepy i restauracje, przywodziły jej na myśl poprzedni wiek. Czasem żałowała, że nie urodziła się wcześniej, kiedy jeszcze świat był inny. Miała tylko cztery latka, kiedy wybuchła wojna, a po niej wszystko się zmieniło.

Przyglądała się mijanym przechodniom z ciekawością. Na próżno było tu wypatrywać ludzi choćby z klasy średniej. Wszyscy nosili eleganckie marynarki i szykowne sukienki. Panie obnosiły się ze swoimi drogimi torebeczkami, których cena była niewspółmiernie wysoka do wielkości dodatków.

Uwagę Joan przykuł mężczyzna zmierzający w przeciwnym niż ona kierunku. Wyróżniał się wśród innych przechodniów wysoką, postawną sylwetką. Gładko zaczesane włosy miały identyczny kolor jak jej własne. Najbardziej jednak zastanawiało ją to, że kogoś ogromnie jej przypominał. Tylko kogo?

Kiedy minął ich z bliska, Joan otworzyła szeroko oczy. Tajemniczy nieznajomy wyglądał zupełnie jak jej dziadek w młodości!

Spojrzała na wujka i ciocię, chcąc upewnić się w swych przypuszczeniach, lecz oni nie sprawiali wrażenia zdumionych. Może nie widzieli mężczyzny? A może tęsknota za domem przyprawiła ją o zwidy?

Tak, tak właśnie musiało być. Innego rozwiązania nie widziała.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top