XIII. Popołudniowa herbatka

Przybycie nowego wikarego było największym wydarzeniem w Redcoast od czasu, kiedy najmłodsza córka pani Daggett wyszła za mąż poprzedniego lata. Na plebanii pojawił się cały korowód dam, które chciały powitać pastora Thompsona. Kilka pierwszych wizyt Joan zniosła z uśmiechem, lecz kolejne napawały ją obrzydzeniem. Nie mogła już dłużej znosić odwiedzin kolejnych dam, które przymilały się do Paula i przynosiły mu mnóstwo pyszności, a ją samą traktowały jak służącą, która miała tylko donosić najróżniejsze smakowitości. 

Najgorsza była jednak pani Daggett. Joan nigdy jej nie lubiła, bo kobieta stanowiła istny postrach całej wsi. Chudziutka jak wierzbowa witka dama o ostrym nosie i długich włosach spiętych w kok tak ciasno, że zdawało się, że oczy wyjdą jej zaraz na wierzch z napięcia, przypominała Joan czarownicę. 

Przybyła na plebanię w samo południe, kiedy mama wciąż była w pracy, więc sama musiała się zmierzyć z usługiwaniem jej. 

— Joan, dziecko, powiedz pastorom, że już jestem — rzekła oschle, nie zaszczycając jej choćby spojrzeniem. — Albo nie, zaczekaj. Muszę ci coś powiedzieć. 

— Tak?

— Chciałam ci powiedzieć, że to skandal, żeby wnuczka pastora się tak zachowywała! — fuknęła gniewnie, na co Joan aż się cofnęła. — Wstyd tak się obnosić z tym obrzydliwym mężczyzną! Że też dziadek ci pozwala włóczyć się z takimi podejrzanymi typami! 

Joan poczuła, jak całe jej ciało zaczyna trząść się ze złości. Zrobiło się jej tak gorąco, że para nieomal buchała jej z nozdrzy. Zmierzyła kościstą damę spojrzeniem pełnym wściekłości i rzekła:

— Proszę nie obrażać pana Wilsona, bo nawet pani go nie zna i nie może mieć pojęcia o tym, jaki to dobry człowiek! I wcale się z nim nie obnoszę! 

— Powinnaś sobie zdawać sprawę z tego, że nie można tak bezwstydnie kąpać się w jeziorze z mężczyzną! I to w bieliźnie! Twoja mama na pewno ci powie, co się dzieje, kiedy młode panienki za bardzo spoufalają się z mężczyznami!

— Byłbym pani wdzięczny, gdyby nie prawiła pani mojej wnuczce morałów. Od tego jestem w tym domu ja — odezwał się nagle Joseph, który właśnie schodził po schodach. — Wierzę, że ma pani dobre intencje, ale nie musi się pani obawiać o Joan. Ja dbam o to, by wszystko było jak należy, i zapewniam panią, że pan Wilson to bardzo dobry młodzieniec. 

Joan spojrzała z wdzięcznością na dziadka i popatrzyła na panią Daggett z wyższością. Na nią mogła sobie narzekać ile chciała, ale z dziadkiem nie było co zadzierać!

— Oczywiście, wierzę, że pan najlepiej wie, co dla Joan dobre. — Uśmiechnęła się sztucznie, na co dziewczynie zrobiło się niedobrze. 

Wtem ze schodów zszedł pastor Thompson. Uśmiechał się zadziornie, co bardzo nie spodobało się Joan. Gdy tylko znalazł się obok pani Daggett, kobieta podbiegła do niego i zaczęła go zasypywać komplementami. 

— Tak dobrze, że pan do nas przyjechał! — mówiła. — Parafia na pewno skorzysta na pańskich umiejętnościach! Już dawno mówiłam pastorowi Campbellowi, że powinien wziąć sobie kogoś do pomocy! Mam nadzieję, że się panu tu spodoba, Oakwood to naprawdę urocza miejscowość, w której mieszkają niezwykle zacni ludzie! 

Joan ledwo powstrzymywała się od śmiechu. Pani Daggett potrafiła być naprawdę miła, jeśli chciała. Szkoda tylko, że tak rzadko miała na to ochotę. 

*

Joan przygryzła wargę, uważając, by szew wyszedł prosto. Nie zamierzała po raz kolejny go pruć i robić nowego. Zazwyczaj szycie nie sprawiało jej żadnego problemu, lecz od czasu przyjazdu wikarego nie mogła się na niczym skupić. Ciągle słyszała jego kroki w korytarzu, co ogromnie ją niepokoiło. Z Paula emanowała dziwna, nieprzyjemna energia, która sprawiała, że Joan nie potrafiła mu zaufać. 

Ogromnie ucieszył ją fakt, że mama w końcu pozwoliła jej uszyć sobie sukienkę zgodną z najnowszą modą. Nie mogła się doczekać, aż ją skończy i pokaże się w niej Fredowi. Spłonęła rumieńcem na myśl o młodzieńcu. 

Nie powiedziała mamie o wszystkim, ale pragnęła, by ta sukienka była naprawdę krótka. Betty zawsze powtarzała jej, że to grzech zakrywać takie ładne i zgrabne nogi. Nie uważała ich za szczególnie atrakcyjne, ale skoro Betty tak twierdziła, do tego czasem powoływała się na swojego narzeczonego, który ponoć miał na ten temat takie samo zdanie, to Fredowi również mogły się spodobać. A chciała wyglądać dla niego jak najładniej. 

Wtem do jej pokoju ktoś zapukał. Joan nie zamierzała przerywać sobie pracy, zdeterminowana, by skończyć szycie jak najprędzej. 

— Proszę! — powiedziała, będąc pewną, że to dziadek chciał z nią pomówić. 

Ku jej zdumieniu w pomieszczeniu zjawił się jednak Paul. Spojrzała na niego ze złością. Miała nadzieję, że mężczyzna chociaż wyrazi skruchę za to, że przerwał jej w pracy, ale on tylko uśmiechał się podejrzanie. 

— Czego pan tu chce? Akurat jestem zajęta — syknęła. 

— Co szyjesz?

— Sukienkę, ale nie powinno to pana obchodzić. 

— Chcesz się w niej pokazać temu mechanikowi, co? — Spojrzał na nią z zazdrością. 

— Może... — urwała. 

Wypowiedział zaledwie kilka zdań, ale już miała go dość. Dałaby wszystko, by nigdy tu nie przyjeżdżał. Dziadek uczynił źle, prosząc o przysłanie mu wikarego do pomocy. I dlaczego tak obchodził go Fred? To była jej sprawa i nie musiała z nikim dzielić się tym, komu zamierza pokazać się w swojej nowej sukience. A już zwłaszcza z Paulem. 

— Lepiej uważaj. To zły człowiek. Wiem coś o tym, znam go już od dawna. — Choć mówił to wszystko spokojnie, Joan wyczuwała w jego głosie ogrom jadu, który zatruwał jej radość. 

Spojrzała na niego nienawistnie. Póki jeszcze przyzwoicie się zachowywał, mogła go znosić, ale obrażaniem Freda przekroczył granicę dobrego smaku. Wiele osób mogłaby oskarżyć o najróżniejsze przewiny, ale Fred nie był zdolny do żadnych złych postępków. 

— Proszę stąd wyjść. Nie będę tego znosić! — huknęła gniewnie. 

Paul najwyraźniej nie przejął się jej pełnym gniewu tonem. Skinął jej głową i wyszedł. Joan odetchnęła. Mogła się w końcu skupić na szyciu.

*

Joan uśmiechnęła się szeroko, gdy doszła do warsztatu Freda. Od niedzielnej wizyty nie mogła przestać o nim myśleć. Gdy dziadek rzekł jej, że w sobotę mają jechać wraz z Wilsonami do Redcoast, niezmiernie się ucieszyła. Nie mogła doczekać się, aż ten dzień w końcu nadejdzie.

Dziś miała po prostu przyjść na pogawędkę, Fred bowiem rzekł jej, że ma nieco czasu między piętnastą a szesnastą. Ogromnie cieszyło ją, że chciał go z nią dzielić. Zadrżała z radości i ekscytacji, widząc Freda leżącego pod stojącym przed warsztatem samochodem.

— Dzień dobry! — wykrzyknęła na jego widok.

Fred wysunął głowę spod auta i uśmiechnął się do dziewczyny. Włosy miał rozwichrzone, co dodawało mu uroku, podobnie jak smar na skroniach. Nie uważała wcale, że wyglądał źle, kiedy nie był idealnie czysty i ogolony. Przeciwnie, tak podobał się jej nawet bardziej. Gdy na niego tak patrzyła, serce jej przyśpieszało, a w podbrzuszu czuła dziwny ucisk.

— Zaraz przyjdę, niestety trochę mi się przedłużyło. Idź do babci, da ci herbaty.

Joan skinęła mu głową i podążyła do domu. W kuchni zastała Lucy, która krzątała się przy jedzeniu. Zapach wdzierający się do nozdrzy dziewczyny był oszałamiający. Nie mogła się doczekać, aż skosztuje przygotowanych przez kobietę specjałów. 

— Co dobrego pani gotuje? — zapytała, przyglądając się krojonym przez Lucy kolorowym warzywom, które aż prosiły się, by je zjeść.

— Zupę jarzynową. Freddie ostatnio trochę pobladł i zmizerniał, przydadzą mu się witaminy.

— Och, a ja z kolei mam wrażenie, że nabrał nieco rumieńców, przynajmniej od tamtego dnia, gdy go poznałam. Chociaż ostatnio istotnie wyglądał nieco słabiej, ale dziś już tryska zdrowiem...

— Możliwe, drogie dziecko, ja nie widziałam go dłużej niż ty...

— Właściwie dlaczego, jeśli mogę spytać?

Kobieta spojrzała na nią z wahaniem. Joan widziała, że Lucy się nad czymś zastanawia. Przypomniała sobie o słowach dziadka. Może w istocie Fred i jego babcia coś ukrywali? Tylko co? Nie wierzyła, że mogliby być podłymi zbrodniarzami, a w innym wypadku nie mieliby chyba powodów do życia w takiej tajemnicy. 

— Fred musi ci powiedzieć sam, kochanie, ja nie mam jego pozwolenia — rzekła w końcu Lucy. — A teraz siadaj, naleję ci herbaty.

Joan skinęła jej głową i usiadła przy stole w salonie połączonym z jadalnią. Zaczęła rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu jakichś śladów dawnego nieporządku, lecz ich nie znalazła. Kanapa zdawała się lśnić czystością, a stary, zacerowany pled został zastąpiony przez nowiutki, granatowy kocyk. Przypomniała sobie, że w przedsionku nie dostrzegła żadnych rozrzuconych butów, które przecież zawsze tam stały. Czyżby Fred naprawdę nauczył się sprzątać? A może była to zasługa jego babci? Uznawszy, że to drugie jest bardziej prawdopodobne, westchnęła. Wtem Lucy przyniosła jej herbatę i postawiła przed dziewczyną.

— Och, trzeba było mnie zawołać, po co się ma pani przemęczać! — obruszyła się Joan.

— To taka drobnostka, dziecino, nie jestem jeszcze staruszką, która nie może podnieść się z łóżka, a uczono mnie, że zawsze mam obsłużyć gości. Póki będę mogła, będę robić tak, jak mi wpoiła matka.

— Rozumiem, rozumiem...

Lucy usiadła obok niej, zupełnie ignorując fakt, że na blacie zostały pokrojone warzywa na zupę, i spojrzała na dziewczynę. Joan miała wrażenie, że pani Wilson badawczo się jej przygląda. Wiedziała, że starsze kobiety zazwyczaj są zbyt ciekawskie, lecz babcia Freda w tej chwili zdecydowanie przesadzała.

— Czyli to w moim dziadku się pani kochała w młodości? — zapytała, przypominając sobie o ich rozmowie sprzed kilku dni.

Lucy natychmiast oderwała od niej wzrok i spłonęła czerwienią, na co Joan zaśmiała się. Uznała, że kobieta wyglądała tak naprawdę uroczo, jakby wciąż była młodą panienką kochającą się w tajemnicy w pastorze.

— Tak... Ale nie miałam pojęcia o tym, że to twój dziadek! Wybacz mi, to musiało być niezręczne...

— Może trochę... Ale wcale się pani nie dziwię, bo mój dziadek dalej jest przystojny, a na zdjęciach z młodości... Och, ideał!

— Prawda... — rozmarzyła się Lucy. — W całej wsi były lamenty, że ma już żonę!

— Nie dziwię się Ale co poradzić, że dziadek wcześnie się zakochał i założył rodzinę. Na co miał zwlekać?

— Prawda. Ja sama dość wcześnie wyszłam za mąż...

— Za pana Williamsa od mydła? Dziadek coś wspominał... 

— To dobrze pamięta. Tak, niestety nasz syn nie chciał bawić się we właściciela fabryki, więc kupił warsztat. Fred ma to po nim.

Joan zdumiała się, że babcia Freda nie poprawiła jej w kwestii nazwiska męża. Może jednak dziadek miał rację? Może w istocie Fred coś przed nią ukrywał? Wciąż pamiętała, jak zareagował na pytanie, dlaczego się tu przeprowadził, albo jak kręcił na temat przyczyn niechodzenia do kościoła. W głowie miała coraz większy mętlik. O co chodziło? I czy Fred uczynił coś złego, skoro przedstawiał się innym nazwiskiem?

— To piękne, że chciał kontynuować dziedzictwo ojca — odparła. Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że w ten sposób kobieta nie zauważy, że ogarniały ją coraz większe wątpliwości. — Dziadek chciał, żeby któryś z jego synów został pastorem, ale wybrali inaczej. Wnuki raczej też się do tego nie palą, ale kto wie... Chociaż pewnie synowie wujka Franka też będą chcieli pójść na prawo, a dziecko wujka Jamesa, jak już się urodzi, dostanie jego sklep.

— O, będziecie mieć nowe dziecko w rodzinie? — ożywiła się kobieta.

— Tak. Uwielbiam dzieci, są takie urocze! Nie mogę się doczekać, aż się urodzi. Na pewno będę przychodzić do wuja się nim zajmować.

Lucy uśmiechnęła się do niej dobrotliwie. Wtem do pokoju wkroczył Fred. Joan poczuła, jak na jego widok przyśpiesza jej serce. Biały podkoszulek ukazywał kawałek piersi mężczyzny i jego umięśnione ramiona. Rozwichrzone włosy opadały mu na oczy, dodając Fredowi nonszalanckiego wdzięku. Dłonie i skronie miał poplamione smarem, podobnie jak dżinsowe spodnie, lecz wcale jej to nie przeszkadzało.

— Dzień dobry, Joan, daj mi chwilkę, zaraz się przebiorę i przyjdę — rzekł i już miał skierować się ku sypialni, gdy dziewczyna się odezwała:

— Nie musisz, po co tracić czas, skoro o szesnastej masz następnego klienta.

— Racja, ale nie wypada, bym siedział tak przed damą, a nawet dwoma. — Uśmiechnął się łobuzersko.

Joan poczuła, że robi się jej gorąco. Chwilowo zupełnie zapomniała o słowach dziadka i Paula, skupiając się jedynie na swoich uczuciach wobec Freda. A te stawały się coraz głębsze, choć trudno było się jej do tego przyznać. Uważała go za swój ideał mężczyzny.

Tak jak kiedyś jej rzekł, Fred nie był ucieleśnieniem gładkolicych młodzieńców z wypomadowanymi włosami i w eleganckich garniturach, którzy wyglądali z ekranów kin czy stron gazet, Joan jednak znajdowała w tym ogromny urok. Ta jego naturalność, bezpretensjonalność, nawet pewna pierwotna męskość były dla niej bardziej ekscytujące niż elegancja innych dżentelmenów, a Fred przy tym nie tracił nic na charakterze. Gdyby nie liczyć jego dziwnej tajemnicy, nie miałaby mu nic do zarzucenia, może poza tymi wybuchami złości. Wobec niej zawsze zachowywał się kurtuazyjnie, z szacunkiem i sympatią, a jego pełen miłości stosunek do babci roztapiał jej serce.

— Nie trzeba, naprawdę... Po co się kłopotać — odparła. 

W myślach dodała, że grzechem byłoby się przebierać, kiedy prezentował się tak atrakcyjnie, lecz nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos. 

— No dobrze. Pójdę tylko po herbatę.

— Ja ci przyniosę, Freddie, siedź! — rzekła Lucy i wyszła z pokoju.

Fred nawet nie zdążył zaprotestować. Wbił więc spojrzenie w Joan i uśmiechnął się.

— Jak ten nowy pastor? Dziadek już żałuje, że go sprowadził?

— Jeszcze nie. Ale nie lubię go. Mam wrażenie, że dziwnie się na ciebie patrzył, a potem jeszcze powiedział mi, że mam na ciebie uważać.

Fred prychnął pogardliwie i poprawił włosy, które wpadały mu do oczu.

— Co za bezczelny podlec. Niech się zajmie sobą.

Gdyby miał pod ręką coś ciężkiego, zapewne chwyciłby to w dłoń i rzucił o ziemię, poprzestał jednak na nerwowym machaniu ręką. Joan już dawno nie widziała go tak rozsierdzonego.  

— Nie przejmuj się nim. Szuka sensacji, bo na plebanii jest nudno. Ja, mama i Henry zupełnie go ignorujemy, a dziadek ciągle rozprawia z nim na różne sprawy, które chyba go nudzą, bo nie wykazuje większego zainteresowania.

— Czyli to chyba nie był zbyt dobry wybór.

— Zdecydowanie nie. Minęło kilka dni, odkąd przyjechał, a ja już widzę, że nie jest takim człowiekiem, jakiego dziadek by sobie życzył na pomocnika, że nie ma w sobie tej Bożej iskry, która jest mu potrzebna... Biedny dziadek.

Fred nic na to nie odrzekł. Pochylił się nieco do Joan i delikatnie położył dłoń na jej ręce. Dziewczyna czuła, że obawiał się, że go odtrąci, ona jednak nie miała takiego zamiaru. Posłała mu uśmiech i podała mu drugą dłoń, którą ten chętnie ujął. Włożył jej drobne ręce w swoje jak w koszyczek i uśmiechnął się. Joan przeszył przyjemny dreszcz.

Siedzieli tak chwilę, wpatrując się w siebie i gładząc delikatnie swoje dłonie, spragnieni swego widoku i dotyku. Joan nie mogła oderwać od niego wzroku. Przez jego szare oczy przebijała tkliwość połączona z czułością, a usta ułożyły się w ciepły uśmiech. Pomyślała, że nigdy nie wyglądał tak pięknie, jak teraz. Z jego oczu wyzierała ogromna dobroć, która sprawiała, że Joan czuła się bezpiecznie.

Zrozumiała, że go kocha. Naprawdę szczerze i całkowicie, bez względu na sekrety, które przed nią skrywał, na dzielące ich różnice i niechęć mamy. Czuła, że mogłaby stworzyć z nim pełną miłości i czułości rodzinę, że dałaby mu wszystko, co tylko miała. Byłaby gotowa dla niego na każde poświęcenie.  

Tylko czy on kochał ją tak samo? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top