XII. Nowa osobistość w wiosce
— Moi drodzy, muszę wam coś oświadczyć — rzekł poważnie Joseph, na co wszyscy spojrzeli na niego z przerażeniem.
Pastor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie brzmiał zbyt wesoło i że mogło to wzbudzić pewien lęk u jego bliskich. Sprawa była jednak naprawdę wielkiej wagi i należało do niej podejść poważnie.
Wiedział też, że powinien o wszystkim powiedzieć rodzinie już dawno temu. Zasługiwali na to, lecz on nie miał pojęcia, w jaki sposób przekazać wieści, i odkładał ten moment w czasie. Teraz jednak nie mógł już dłużej tego czynić.
— Czy to coś strasznego, dziadku? — zapytał Tommy, najmłodszy synek Jenny.
— Nie, ale to na tyle ważna sprawa, że musiałem was tu wszystkich zebrać, żebyście wiedzieli.
Wszyscy w pokoju spojrzeli na niego wyczekująco. Joseph poczuł się niekomfortowo, jakby był kapitanem tonącego statku, na którego wszyscy patrzą z nadzieją, licząc, że wyratuje ich z morskiej kipieli.
— Otóż wiecie, że jestem już dość stary i choć wiek jeszcze mi poważnie nie doskwiera, to brak mi sił na niektóre sprawy, co wychodzi na niekorzyść parafian.
Henry, jego najmłodszy wnuk, spojrzał na niego niecierpliwie. Joseph wiedział, że nie powinien tak zwlekać z wyjaśnieniami, lecz nie potrafił inaczej.
— No, dziadziusiu, ja chcę już wszystko wiedzieć i iść spać! — jęknął chłopiec.
— No dobrze. Poprosiłem, żeby przysłano mi do pomocy wikarego, który wyręczyłby mnie w moich obowiązkach, oczywiście tylko w niektórych. Ma przyjechać w sobotę.
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem, lecz nic się nie odezwali. Joseph odetchnął z ulgą. Najwyraźniej nie przyjęli tego tak źle, jak mu się zdawało i nie mieli nic przeciwko. Było mu z tym dużo lżej. Obawiał się, że bliscy zaraz zaczną się awanturować i nie zgodzą się na kolejnego domownika, lecz najwyraźniej przyjęli to spokojnie.
— Czy to znaczy, że on będzie z nami mieszkał? — zapytała nagle Joan, na co mina pastora zrzedła.
— Tak, serduszko, to chyba oczywiste.
— Nie oddam mu mojego pokoju! Nie będę mieszkał z Joan w jednym! — krzyknął Henry. — Prędzej się stąd wyniosę!
— Ucisz się, dziecko — fuknęła na niego matka.
— Ale on poruszył bardzo ważną kwestię — odezwał się milczący do tej pory James. — Ojcze, czy ty aby na pewno dobrze to przemyślałeś? Chcesz wpuścić do naszego domu obcego człowieka. Wiem, że zaraz rzekniesz mi, że to plebania, że powinniśmy mieć świadomość, że biskup kiedyś może kogoś tu przydzielić i wtedy będziemy musieli pogodzić się z jego obecnością, ale wciąż... Od tylu lat mieszkasz tu tylko z Rosie i dziećmi, zachowujecie się wobec siebie swobodnie... Czy pomyślałeś, jakie może to mieć skutki dla Rosie? Dla Joan? Zamieszka z wami obcy młody mężczyzna, kto wie, jakie uczucia może w nim wzbudzić Joan, a jakie on w niej. Starczy już, że prowadza się z tym mechanikiem — dodał z ledwo słyszalną nutką pogardy w głosie.
Joseph westchnął ciężko. Najwyraźniej spokój dzieci był tylko ciszą przed burzą. Takiej reakcji właśnie się spodziewał. Rozczarowało go to, ale nie zaskoczyło. Spojrzał na nich wszystkich po kolei. Niemal od razu zauważył rozzłoszczoną minę wnuczki. Widział, jak zaciska pięści, by nie powiedzieć słowa za dużo. Musiał załagodzić spór, jeśli nie chciał, by Joan obraziła się na wuja.
— Ten mechanik, jak o nim mówisz, to bardzo przyzwoity młodzian, którego Joan sprowadziła na dobrą drogę. — Spojrzał na syna karcąco. — A co do mojego pomocnika... Nie martw się, jeśli tylko będzie miał jakieś zakusy wobec Joan, rozmówię się z nim odpowiednio. Wiesz, że jestem ostatnią osobą, która pozwoliłaby, by stało się jej coś złego. A co do kwestii mieszkania, przygotujemy mu ten pokoik na poddaszu. Żadne z was nie ucierpi.
Joseph czuł, że jego dzieci nadal nie są przekonane do tego pomysłu, lecz nie wiedział już, co jeszcze by mógł rzec, by spojrzały na sprawę nieco przychylniej. Westchnął i wbił wzrok w stół. Sam nie chciał sprowadzać tu kogoś obcego, widział jednak, że jego podeszły wiek szkodzi parafii, a to o nią musiał dbać w pierwszej kolejności.
— Dziecko, dlaczego jesteś taka smutna? — Matka spojrzała pytająco na Joan. — Wujek James chyba nie uraził cię swoimi słowami?
Joan jednak milczała. Joseph poczuł ucisk w sercu. Nie mógł pozwolić, by jego malutka Joan cierpiała z powodu niespełnionej miłości. Zdawało mu się, że i Fred kochał jego wnuczkę i jedynie Rosie stała im na przeszkodzie. Joan nie mogła przeżyć tego, co on sam.
— Skoro wszyscy tak coś ogłaszają — odezwał się nagle James — to chciałem powiedzieć, że Lynette spodziewa się dziecka.
— W końcu, Jimmy! — wykrzyknęła Jenny.
— Gratulacje, braciszku! — zawtórowała jej Rosie.
W pokoju rozległa się wesoła wrzawa. Wszyscy zapomnieli o nowym wikarym i składali życzenia pomyślności przyszłym rodzicom. Jedynie Joseph siedział przy stole, na uboczu wszystkiego, jakby znajdował się w innym świecie. Zbytnio martwił się przybyciem nowego lokatora, by myśleć o radości Jamesa.
— Cieszę się, synu — rzekł tylko.
Wieści jednak wcale nie sprawiły, że na jego twarzy pojawił się uśmiech. Miał wrażenie, że nie do końca to do niego dotarło, bo był zbyt zajęty sprawą nowego wikarego i miłością Joan. Dopiero wieczorem, kiedy leżał już w łóżku, pojął, że naprawdę po raz kolejny zostanie dziadkiem, a jego pierworodny w końcu miał powitać na świecie dziecko. Ogarnęło go na to przyjemne ciepło. Uwielbiał małe dzieci. Myśl, że będzie miał w rodzinie kolejne, była słodka i rozczulająca. Gdy skonstatował, że niedługo może zostanie też pradziadkiem, jego szczęście było kompletne. Zasnął uradowany, zapomniawszy o tym, że nikt nie chciał, by przyjechał do nich nowy pastor.
*
Od samego rana na plebanii trwało gorączkowe zamieszanie. Rosemary i Henry byli w szkole, więc obowiązki związane z przygotowaniem wszystkiego na przyjazd wikarego spadły na Joan i Josepha. Dziewczyna wyczyściła już chyba każdy zakątek domu, ale wciąż zdawało się jej, że nie wszystko było jeszcze gotowe. Pastor z kolei zajął się gotowaniem. Nie robił tego od dawna, Joan więc drżała o efekt starań dziadka. Rosemary obiecała, że przygotuje obiad, ale akurat miała mnóstwo wypracowań do poprawienia, więc zostawiła to zadanie ojcu.
W końcu Joan opadła na fotel w bawialni, zła, że sprzątanie zajęło jej tyle czasu, a w domu wciąż jeszcze nie było idealnie. Powinna już dawno wszystko skończyć.
— Jak ci idzie, dziadziu? — krzyknęła, mając nadzieję, że Joseph usłyszy ją wśród skwierczenia oleju na patelni.
— Doskonale, zaraz skończę z tym filetem i to tyle. Mam nadzieję, że Rosie mi nie nawymyśla za to, że nie przygotowałem pieczeni.
— Oczywiście, że nie. Mama przecież jest niechętna temu nowemu wikaremu, na pewno nie chciałaby mu dać takiego wspaniałego obiadu. Filet z warzywami wystarczy.
— Skoro tak mówisz, to się ciebie posłucham, aniołku. No, a teraz idź się ładnie ubrać, bo o ile mi wiadomo, to nasz gość przybędzie za jakieś dwadzieścia minut. Nie strój się zanadto, żeby sobie nie pomyślał nie wiadomo czego, ale nie możesz też wyglądać niechlujnie.
— Oczywiście, oczywiście! — odparła i popędziła do swojego pokoju.
Już od wczoraj miała przygotowaną sukienkę w kwiaty długą do połowy łydki. Uznała, że jest ona na tyle ładna, że bez wyrzutów sumienia mogła w niej przywitać nowego lokatora, jednocześnie nie prowokując go. Chociaż kochała dziadka, uważała jego decyzję za złą. Podzielała zdanie wujka Jamesa, co nie zdarzało się zbyt często, ten bowiem wyznawał zupełnie inne zasady niż jego siostrzenica. W tej sytuacji jednak nie sposób było się z nim nie zgodzić.
Po przeżyciach w White Mountain obawiała się nieco, że młody mężczyzna mógłby chcieć ją skrzywdzić. Pocieszała się myślą, że dziadek nie pozwoliłby, by stało się jej coś złego pod jego dachem, ale mimo wszystko wolałaby, żeby w ich domu było tak jak zawsze. Jedynym mężczyzną, którego chętnie widziałaby na plebanii, był ojciec, ale on już nie mógł do nich wrócić.
Wtem dostrzegła w oknie swojego pokoju samochód, z którego wysiadł mężczyzna. Wyciągnął walizkę z bagażnika i pożegnał się z kierowcą. Z daleka sprawiał wrażenie porządnego młodego człowieka. Czarne włosy miał gładko zaczesane, a twarz delikatnie opaloną. Szybko zbiegła na parter i stanęła obok dziadka, który poprawiał swoją koszulę.
— Jak ci ślicznie w tej sukience, serduszko — rzekł z rozrzewnieniem.
— Nie przesadzaj, dziadziu, prawisz mi za dużo komplementów. Niedługo przez ciebie stanę się nie do zniesienia! — roześmiała się. — A jeszcze Fred dodaje swoją działkę!
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Joseph otworzył je i wprowadził wikarego do przedsionka. Gdy Joan przyjrzała mu się z bliska, uznała swoje pierwsze wrażenie za ogromnie mylne. Twarz miał całkiem przystojną, ale marszczył ją w grymas pełen pogardy, który odrzucał Joan. Nie podobał się jej ani uniesiony wysoko podbródek, ani spojrzenie, które zdawało się jej mówić, że jest gorsza.
— Panie Thompson, to moja wnuczka, Joan. — Dziadek wskazał na nią. — Joan, to Paul Thompson, nasz nowy wikary. Pokaż mu, proszę, jego pokój, a ja zajmę się obiadem. Proszę o wybaczenie, ale Rosemary, moja córka, jest nauczycielką i jeszcze pracuje, więc zostaliśmy tu z Joan sami.
— Nic się nie dzieje. Chętnie poddam się rozkazom tak uroczej damy.
Choć jego słowa były słodkie, wypowiadał je z jakąś dziwną intencją, której Joan nie potrafiła nazwać, bo nikt nigdy nie zwracał się do niej takim tonem.
Poprowadziła mężczyznę na piętro, starając się na niego nie patrzeć. Znała go ledwo od kilku chwil, ale już czuła, że nie należy do przyjemnych osób. Najchętniej rzekłaby dziadkowi, by w tej chwili pozbyli się go z plebanii.
— To pański pokój. — Wskazała mu na drzwi do małej facjatki. — Nikt poza panem nie mieszka na tym piętrze, więc będzie pan miał spokój.
— Trochę smutno będzie mi tu samemu, ale trudno. — Posłał jej takie spojrzenie, że Joan aż zadrżała.
Skinęła mu głową i szybko zbiegła do dziadka. Czuła już, że nigdy nie polubi Paula.
*
Joseph ogromnie obawiał się obiadu. Nie dość, że miał to być pierwszy niedzielny posiłek w towarzystwie Paula, to jeszcze zaprosił przecież Wilsonów. Mniemał, że babcia Freda okaże się bardzo uroczą kobietą, lecz obawiał się, jak jego bliscy przyjmą Freda.
Widział, jak Joan od rana z niecierpliwością wygląda chwili, w której w końcu ujrzy młodzieńca. Nie powiedziała mu jeszcze, czy kocha Freda, lecz on był tego absolutnie pewny. Doskonale znał ten pełen podniecenia stan, to przyśpieszone bicie serca, rozedrgane dłonie i oczy przymykające się z rozmarzeniem.
W czasie mszy spoglądał na koniec kościoła, mając nadzieję, że dostrzeże tam Freda, lecz nie widział go. Później udał się na zakrystię. Przebrał się tak szybko, jak potrafił, i podążył do domu. Chciał zdążyć, nim Joan przyprowadzi gości. Przybył w sam raz, bowiem gdy tylko wszedł do jadalni, usłyszał pukanie do drzwi. Natychmiast do nich podbiegł i wpuścił Joan i jej przyjaciela do środka.
Fred trzymał Joan pod ramię. Joseph widział uczucie tlące się w oczach młodych. To jedno spojrzenie Wilsona na Joan sprawiło, że pastor od razu mu zaufał. Ktoś, kto tak patrzył na ukochaną osobę, nie mógł być złym człowiekiem.
Wtem zza młodzieńca wychynęła drobna kobieta. Joseph ocenił, że mogła mieć jakieś sześćdziesiąt lat, gdyż nie była jeszcze stara, ale czas poznaczył już jej lico. Jasne loczki wiły się wokół jej delikatnej twarzy, a krucha sylwetka ginęła pod szeroką sukienką. Zdawało mu się, że skądś ją znał.
— Wasza wielebność, to moja babcia, Lucy Wilson — powiedział dwornie Fred, po czym spojrzał na kobietę. — Moja droga, to nasz wielmożny pastor, pan Joseph Campbell.
Twarz kobiety nagle rozjaśniła się. Sprawiała wrażenie, jakby zobaczyła kogoś, kogo nie widziała od lat. Joseph wytężył swój powoli słabnący wzrok. Czyżby...?
— Och, ale pan nie może być Josephem Campbellem z Redcoast! — wykrzyknęła.
— Tak, to ja. — Uśmiechnął się dobrodusznie. — Czy mam przed sobą pannę Smith?
— Czyli pamięta mnie pan! Jak miło!
— Tak, takiej dobrej parafianki nie sposób nie pamiętać! — Zaśmiał się.
Skonstatował, że Lucy niewiele się zmieniła. Pamiętał ją jeszcze jako młodą dziewczynę. Kochali się w niej wszyscy chłopcy z Redcoast. Raz nawet widział, jak dwóch z nich pobiło się z powodu uroczej panny Smith. On sam, chociaż miał już wtedy żonę, uważał ją za piekielnie ładną, do tego bardzo lubił z nią rozmawiać. Była inteligentna i oczytana, co bardzo mu się podobało. To zdecydowanie była ona. Nie zgadzał się tylko jeden szczegół, a przynajmniej tak mu się zdawało...
Nie mógł uwierzyć w to, że Fred był jej wnukiem. Zupełnie nie przypominał babci z wyglądu, lecz gdy dłużej o tym pomyślał, dostrzegł pewne ukryte podobieństwo. Mieli identyczne szare oczy i szerokie uśmiechy. Myśl, że Joan mogłaby się związać z wnukiem tak dobrej kobiety, sprawiła, że jeszcze bardziej zapragnął, by Fred nie okazał się tylko przelotną znajomością.
Wziął Lucy pod ramię i poprowadził ją do jadalni. Za nimi podążyli Joan i Fred. Joseph zmyślnie usadził młodego Wilsona obok wnuczki, Lucy zaś kazał usiąść obok siebie.
— To moje dzieci, James, Jenny i Rosie, na pewno ich pani pamięta. — Wskazał kolejno na potomków. — Lynette, żona Jima, Albert, mąż Jenny, ich dzieci — Tom, Ed i Tony, oraz synek Rosie, Henry. I oczywiście nasz nowy wikary, Paul Thompson.
— Bardzo miło mi was wszystkich poznać! Och, pamiętam, jak wasz ojciec przyjechał do Redcoast. Nosił wtedy któreś z was na rękach i nie mógł oderwać wzroku od swojego ślicznego dzieciątka! — zachwycała się Lucy. — To chyba musiałeś być ty, Jamesie.
— Tak, to był Jim, a Jenny miała się niedługo urodzić. Aż strach pomyśleć, ile czasu już minęło od tamtej chwili, a mnie się ciągle zdaje, że ledwo chwilę temu miałem czwórkę malutkich dzieci... — westchnął.
W istocie miał takie wrażenie. Czas płynął mu coraz szybciej i czasem zastanawiał się, kiedy jego dzieci zdążyły dorosnąć i założyć własne rodziny. Nie żałował jednak tego, że był już dość starym człowiekiem. Nie oddałby wnuków tylko za to, by cofnąć się w czasie o trzydzieści czy czterdzieści lat.
— Tak... Mnie się ciągle zdaje, że mój Freddie to chłopczyk, a już kawaler z niego, dwadzieścia pięć lat! A takie urocze dziecko z niego było... Pamiętam, jak bawiłam się z nim drewnianymi konikami. — Zachichotała.
Fred tylko pokręcił głową, Joan zaś popatrzyła na niego figlarnie. Joseph już dawno nie widział wnuczki tak szczęśliwej. Szczerze cieszył się z tego, że Joan pokochała kogoś, kto zdawał mu się takim dobrym człowiekiem.
— A co się stało, że wyprowadzili się państwo z Redcoast? — zapytała Rosemary.
— Freddie nie chciał tam mieszkać po śmierci ojca — westchnęła smutno Lucy.
— Och, przykro mi. Musiał być jeszcze młody, pamiętam go przecież... Był przecież z nami w klasie, chyba nawet się we mnie kochał... — Pani Knight spojrzała współczująco na kobietę.
— Och tak, był w tobie śmiertelnie zakochany! — zaśmiała się Lucy. — Taki był smutny, kiedy wyjechaliście z Redcoast... Fred był jego największym skarbem. Miał nowotwór, niewiele dało się zrobić. Siadło biednemu na jelita... Nie mógł normalnie jeść pod koniec życia, biedny chłopiec.— Pociągnęła nosem.
W tym momencie Fred gwałtownie wstał i wyszedł z pokoju. Joseph przypatrywał się temu ze zdumieniem. Pomyślał, że to zapewne wspomnienie o śmierci ojca zabolało go tak mocno, że nie mógł znieść rozszarpującego go bólu.
— Przepraszam, pójdę do niego. — Lucy wstała z miejsca i podążyła za wnukiem do przedsionka.
W pokoju zapanowało milczenie. Wszyscy czekali, aż Lucy i Fred wrócą, lecz kiedy po pięciu minutach wciąż ich nie było, Joseph zdecydował się sprawdzić, co się działo.
Przeprosił rodzinę i wyszedł na korytarz. Tam ujrzał Lucy tulącą do siebie szlochającego wnuka. Zdumiał go widok płaczącego Freda, rozumiał jednak, że wolał nie pokazywać się im w takim stanie.
— Cichutko, kochanie — szeptała kobieta. — To nie twoja wina, że nie było cię, kiedy umierał. Nie poszedłeś tam z własnej woli...
— Ale zasłużyłem sobie na to... Gdybym tylko wtedy... Wtedy...
— Nie płacz już, kochanie. To nie miejsce ani czas. Możemy pojechać na cmentarz w następną niedzielę, jeśli będziesz chciał. Może Joan i jej dziadek będą chcieli udać się tam z nami? Jej babcia jest tam pochowana... No już, rozchmurz się...
Joseph słuchał tego wszystkiego z uwagą. Miał wrażenie, że Fred skrywa przed nimi wszystkimi jakąś tajemnicę. Elementy układanki coraz bardziej do siebie nie pasowały. Gdzie Fred mógł być w czasie, w którym zmarł jego ojciec? I dlaczego zostawił babcię w Redcoast?
Zapukał w ścianę, chcąc im dać znać, że się zbliża, i podszedł do gości. Lucy odwróciła głowę, by spojrzeć na pastora. Na jej twarzy gościł rozdzierający smutek.
— Już wracamy, przepraszam za niego, bardzo przeżył śmierć ojca i tak zareagował... — Popatrzyła na niego przepraszająco.
— Ależ nic się nie stało, przyszedłem tylko sprawdzić, czy wszystko dobrze.
— Powoli go uspokajam... Nie chciałby pan może z nami pojechać do Redcoast? Widzę, że biedaczek ma potrzebę pójść na cmentarz, a pamiętam, jak pan chodził na grób żony, więc pomyślałam, że może przy okazji by się pan z nami zabrał. Pewnie rzadko pan tam bywa...
— Cóż, ostatnio sprzątałem grób Rosie w maju, bo sam nie mam jak tam dojechać, a Jimmy ma dużo pracy i nie może mnie zawieźć. Myślę, że to dobry pomysł, Fredowi na pewno będzie lepiej, a i ja w końcu spełnię swą powinność.
— To co, Freddie, pojedziemy? — Lucy spojrzała na niego błyszczącymi oczami.
— Dobrze. A teraz chodźmy, nie niszczmy pastorowi obiadu.
Lucy skinęła mu głową i pociągnęła Freda za sobą. Joseph podążył za nimi. Gdy wszyscy się już usadowili, Rosemary w końcu podała rosół.
Joseph już od dzieciństwa uwielbiał ciepłą zupę pełną makaronu, którym zawsze ogromnie się rozkoszował. Potrafił zjeść mnóstwo klusek tylko lekko podlanych bulionem. Dziś jednak nie mógł się skupić na jedzeniu. Przyglądał się głównie Lucy i Fredowi, czasem jednak zerkał też na Paula. Miał wrażenie, że ten łypał podejrzliwie na Wilsona, nie rozumiał jednak, dlaczego miałby tak czynić. Uznał, że to tylko jego głupi wymysł, i przeniósł spojrzenie na młodych.
— Mówi pan więc, że ma pan warsztat? — zapytał nagle James, spoglądając na Freda.
— Tak. Jeśli będzie miał pan kiedyś problem z autem, proszę je do mnie przywieźć. Samochody to moja prawdziwa pasja — odparł Fred z dumą.
— A czy ma pan... — zaczęła Rosemary, lecz umilkła, gdy Joseph posłał jej surowe spojrzenie.
Czuł, że córka zamierza zadać jakieś niewygodne pytanie, zapewne dotyczące pieniędzy albo perspektyw na przyszłość. Nie zamierzał dopuścić, by aż tak nagabywała biednego młodzieńca. Sam pamiętał, jak rodzice pierwszej żony wypytywali go o te sprawy. Lubił ich, ale to zachowanie przyprawiło go o traumę.
Widząc, że Rosemary umilkła, a rozmowa przeniosła się na temat tego, jak będzie wyglądał teraz podział obowiązków w parafii, przeniósł spojrzenie na młodych.
Fred patrzył na Joan z jeszcze większym uczuciem niż wcześniej przy drzwiach. Joseph ogromnie cieszył się z tego, że wysłał wnuczkę na zabawę. Wierzył, że młodzieniec niedługo oświadczy się jego małej Joan, a on będzie mógł w spokoju dożyć swoich dni, zadowolony, że wnuczka odnalazła szczęście.
Wciąż jednak coś mu nie odpowiadało, gdy patrzył na Lucy. Nie wiedział nawet co dokładnie. Obserwował ją do końca spotkania, usiłując coś sobie przypomnieć. Gdy patrzył, jak Fred czule żegna Joan, nagle coś go olśniło.
— Joan, dziecko, chodź do mnie do pokoju. — Spojrzał na nią poważnie, gdy goście już wyszli.
Wyraźnie zaniepokojona dziewczyna podążyła za dziadkiem i usiadła z nim na sofie. Joseph spojrzał w jej roziskrzone radością oczy. Nie chciał niszczyć tego szczęścia, lecz czuł, że niektóre pytania są konieczne.
— Jesteś szczęśliwa? — zapytał, gładząc jej dłoń.
— Tak, dziadku. Cieszę się, że znasz się z jego babcią. To przeurocza kobieta, prawda? Ogromnie go kocha.
— Tak, przeurocza. Powiedz mi, jak brzmi nazwisko Freda?
— Wilson... A co? — Joan uniosła brwi ze zdumieniem.
— Nic, nic... Po prostu...
— Co?
— Jego babcia po ślubie nazywała się Williams. Tego jestem pewien. Jej mąż, Arthur Williams, miał dość sporą firmę niedaleko Redcoast, produkował mydło. Williams' Soap. Nie rozumiem, dlaczego użyła nazwiska Wilson...
— Może wyszła za mąż po raz drugi?
— Nie. Miała jednego syna, Arthura, pamiętam go. Później pomagał ojcu w fabryce. Fred nie może być synem dziecka z kolejnego związku, bo jest na to za stary.
— Pomyliłeś nazwiska, dziadziu, jestem tego pewna. Są takie podobne! Zresztą, dlaczego Fred miałby kłamać? To zupełnie bez sensu! — wykrzyknęła oburzona dziewczyna.
Joseph westchnął ciężko. Nie powinien niepokoić wnuczki, skoro nie miał dowodów na mistyfikację Wilsonów.
— Masz rację, serduszko, coś pomieszałem...
Wiedział jednak, że racja była po jego stronie. Musiał dowiedzieć się, jakie były przyczyny postępowania Freda. Jak najszybciej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top