IX. Niespodziewany gość

Joan westchnęła ciężko i posłała pełne rezygnacji spojrzenie Fredowi. Sprzątali już od godziny, a zdążyli tylko uporządkować jego łazienkę. Otrząsnęła się ze wstrętem na wspomnienie brudnej umywalki. Fred naprawdę nie potrafił utrzymywać porządku. I chyba nigdy nie miał się tego nauczyć, bo był niezwykle oporny. 

— Pamiętaj, po goleniu musisz dokładnie umyć zlew. Inaczej będzie wyglądał tak, jak przed chwilą — powtarzała mu, czyszcząc plamy na kanapie.

Niestety niektóre były już tak stare, że nie dało się ich domyć. Fred w tym czasie zamiatał podłogę. Joan przypatrywała mu się kątem oka. Nie mogła patrzeć na to, jak nieporadnie radził sobie z miotłą. Umiał przecież prowadzić i naprawić samochód, dlaczego więc zwykłe zamiatane sprawiało mu taki kłopot? Wtem miotła z głośnym hukiem wypadła mu z rąk. Joan westchnęła ciężko i oderwała się od pracy. Podeszła do Freda i spojrzała na niego karcąco.

— Ja wiem, że mężczyźni nie są zbyt wprawni w sprzątaniu, ale miotłę to byś się nauczył trzymać... — Pokręciła głową z politowaniem.

— Przepraszam, ale nikt mnie nie nauczył. — Wzruszył ramionami. — Kiedy jeszcze mieszkałem z tatą, nie zajmowaliśmy się sprzątaniem. Babcia to za nas robiła.

— Och, zazdroszczę ci, że masz babcię. Moje obie umarły, zanim się urodziłam. Nawet mama nie pamięta babci Rose, a babcia Ann nie dożyła ślubu taty. A co z twoją babcią?

Fred nagle posmutniał. Joan poczuła na ten widok ukłucie w sercu. Na jego twarzy nie gościł już ten serdeczny uśmiech, a w oczach stanęły łzy. Nie przypominał już tego radosnego młodzieńca, który chlapał ją wodą w jeziorze.

— Przepraszam, jeśli uraziłam cię tym pytaniem. Nie powinnam być tak ciekawska... — jęknęła, obawiając się, że Fred zaraz zachowa się tak, jak tamtego dnia, gdy nie chciał jej wyznać, dlaczego przeprowadził się do Oakwood. 

— Nic się nie stało, to ludzkie. Po prostu nie lubię opowiadać o mojej rodzinie, bo nie mam zbyt dobrych wspomnień z nią związanych. Kochałem tatę i babcię, reszty nie znałem albo byli zbyt wielkimi draniami, by o nich pamiętać. A teraz zostałem sam.

— Przykro mi... To musi być takie straszne...

To rzekłszy, przybliżyła się nieco do niego i dotknęła jego dłoni. Była szorstka, ale mimo wszystko przyjemna w dotyku. Przesuwała po niej delikatnie, chcąc dodać mu otuchy. Po chwili poczuła, jak Fred otacza ją ramionami i przyciska do piersi. Położył głowę na jej ramieniu i pociągał nosem, usiłując powstrzymać płacz. Joan wsunęła dłoń w jego włosy i delikatnie po nich przesuwała.

Pragnęła ukoić wszystkie jego smutki, by już zawsze był radosny i wesoły jak tamtego dnia nad jeziorem. Zdjęłaby z jego ramion wszystkie troski i złe wspomnienia, gdyby tylko mogła. Nie zasługiwał na to, by tak cierpieć. 

Jego miękkie włosy przyjemnie muskały jej twarz. Uśmiechnęła się delikatnie. Czuła się tak dobrze, gdy go przy sobie miała. Emanujące od niego ciepło ogrzewało jej ciało i wlewało się do jej serca, promieniując na wszystkie kończyny miłością. Nie tą romantyczną, choć i ona kiełkowała na dnie serca Joan, ale tą czystą miłością do bliźniego, wyzbytą wszelkich żądz ciała, skupioną jedynie na drugiej osobie, o której nauczał Chrystus. Chyba dopiero teraz naprawdę poczuła jej prawdziwą siłę. Chciała tylko, żeby Fred był szczęśliwy, a zamian nie oczekiwała niczego. Pogładziła go po policzku i już miała pocałować go w czoło, gdy na jej stopach położył się Mruczuś, który zaczął czyścić sobie łapki. Oderwali się od siebie i zachichotali.

— Po prostu musisz przerywać, tak? — Fred spojrzał karcąco na kota.

Ten wyprężył się dumnie i zamruczał z zadowoleniem.

— On to zrobił, żeby przypomnieć nam o pracy. No już, muszę pokazać ci, jak się trzyma miotłę! — Dziewczyna spojrzała na niego ponaglająco.

Fred westchnął ciężko i pozwolił Joan, by pokazała mu, jak zamiatać. Okazało się, że to wcale nie takie trudne zadanie, i po dziesięciu minutach robił to już całkiem nieźle. Joan przyglądała mu się z rozbawieniem. Włosy opadały Fredowi na oczy, sprawiając, że wyglądał jak mały, nieposłuszny chłopiec. 

Kiedy już podłoga została zamieciona, przyszła kolej na następny pokój. Ofiarą pedantyzmu Joan miała teraz paść sypialnia, gdyż kuchnię dziewczyna zdecydowała się zostawić na sam koniec. Wkroczyła do pomieszczenia z bojowym nastawieniem, spodziewając się tego, że przyjdzie jej stoczyć ciężką walkę. Nie przypuszczała jednak, że ta metafora okaże się tak dosłowna.

Widok, który tam zastała, dogłębnie nią wstrząsnął. Stojące pod ścianą solidne łóżko było nieposłane, lecz to zupełnie jej nie przeraziło, bowiem przyzwyczaiła się do tego, że mężczyźni nigdy nie kłopotali się takimi rzeczami jak ścielenie łóżka. Jednak rozrzuconej po całym pokoju bielizny i roboczych spodni zaplamionych olejem leżących na fotelu znieść już nie mogła. Z niedomkniętej szafy wysypywały się koszule. Miała wrażenie, że zaraz omdleje. Stojący za nią Fred niecierpliwie oczekiwał na wyrok.

— Kiedy tu ostatnio sprzątałeś? — zapytała, starając się powstrzymać wybuch złości gromadzącej się w jej ciele.

— Nie pamiętam, pewnie z miesiąc temu... — jęknął.

— Boże, widzisz, a nie grzmisz... Współczuję twojej przyszłej żonie, będzie miała naprawdę smutne życie, jeśli będzie musiała sprzątać te wszystkie...

— No już, już, nie traćmy czasu na zbędne gadanie, bo to nam nic nie pomoże. Bierzmy się do roboty — rzekł, wyraźnie zawstydzony.

Kiedy uchylił drzwi szafy, cała jej zawartość wysypała się na podłogę, przyprawiając Joan o kolejne pełne złości pomruki. Nie mogła już znieść bałaganu panującego w domu Freda. Nie myślała nigdy, że da się aż tak bardzo zaniedbywać porządek. Chciała stąd pójść i zostawić go samego, pocieszała się jednak myślą, że pomagając mu z uporaniem się z tym wszystkim, robi dobry uczynek.

Fred usiadł na podłodze i zaczął segregować ubrania, Joan zaś zajęła się ścieleniem łóżka. Nie miała wiele do zrobienia, gdyż Fred należał do tego rodzaju ludzi, którym niewiele trzeba do dobrego snu. Miał tylko kołdrę i dwie poduszki, małą i dużą. Szybko ułożyła pościel i usiadła, po czym zaczęła przyglądać się mężczyźnie, który sortował swoje koszule. Dostrzegła, że miał tylko jeden garnitur, który wisiał wciśnięty w sam róg szafy. Resztę stanowiły dżinsowe, robocze spodnie, flanelowe koszule i jednobarwne koszulki. Niestety wszystkie były pogniecione.

— Następnym razem chyba muszę ci pokazać, jak używać żelazka... — westchnęła.

— Bardzo chętnie. Lubię spędzać czas ze ślicznymi dziewczętami, w dodatku tak pomocnymi. — Uśmiechnął się łobuzersko.

Joan zachichotała i zdzieliła go po ramieniu.

— Ej, za co to? — obruszył się.

— Za kłamstwo.

— Ale jakie kłamstwo?

— Nie ma tu żadnych ślicznych dziewcząt, są tylko pomocne — odparła, czerwieniąc się.

Mimo wszystko było jej bardzo miło, że nazwał ją śliczną. Nikt prócz rodziny jej tak nigdy nie powiedział, lecz krewni się nie liczyli, bowiem niemal na pewno mówili tak z czystej grzeczności, przynajmniej jej zdaniem.

— Och, fakt, skłamałem, bo jest tu tylko jedna śliczna dziewczyna.

— Umiesz czarować kobiety, zdecydowanie! Ale to nie znaczy, że ci odpuszczę. Mamy jeszcze kuchnię...

Wtem usłyszeli, jak przed domem parkuje jakiś samochód. Joan wyjrzała przez okno i dostrzegła czarnego forda, z którego wysiadła dwójka ludzi. Spojrzała na Freda pytająco, a ten wzruszył ramionami. Dostrzegła, że nerwowo wykręcał palce. Jej żołądek wykręcił się z nerwów. Co tu się działo? Jeszcze przed chwilą panowała między nimi taka beztroska, a teraz nagle zrobiło się tak dziwnie...

— Poczekaj — powiedział i wyszedł.

Joan skinęła mu głową. Chciała wrócić do pracy, lecz ogarniający ją lęk skutecznie jej to uniemożliwił. Wyjrzała dyskretnie przez okno i zastygła w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć. Widziała, jak Fred podchodzi do młodego mężczyzny oraz starszej kobiety i mówi coś do nich na tyle cicho, że nie usłyszała jego słów. Po chwili dama przytuliła się do Freda i zaczęła płakać. 

— Mój wnuczek... W końcu... Freddie, moje dziecko! — szlochała, gładząc go po głowie.

Uzmysłowiwszy sobie, że to babcia przyjechała odwiedzić Wilsona, Joan uśmiechnęła się delikatnie. Nie wiedziała, co się stało, że Fred został rozdzielony z babcią i tak gwałtownie zareagował na pytanie o nią, lecz cieszyła się, że w końcu się z nią złączył. Na pewno musiał za nią tęsknić. Razem stanowili uroczy widok. 

Nie do końca rozumiała tę sytuację, lecz starała się nie wyciągać pochopnych wniosków. Najwyraźniej Fred miał ważne powody, dla których musiał opuścić babcię, i nie chciał się z nich zwierzać. Zdawało się jej, że to zwykła wizyta po kilku tygodniach rozłąki, kiedy jednak przypatrzyła się kobiecie dłużej, uznała, że cała sprawa była trudniejsza, niż się jej zdawało. Gdyby nie widzieli się od kilku tygodni, kobieta nie zachowywałaby się w ten sposób. 

Rozbolał ją brzuch. Czyżby Fred ukrywał przed nią jakąś tajemnicę? Może uczynił coś złego i dlatego odizolował się od babci? To byłoby całkiem prawdopodobne, tylko... Co takiego złego mógł uczynić Fred? Nie zdawał się jej zdolnym do popełnienia jakiejkolwiek zbrodni. 

Wtem zauważyła, jak młodzieniec odchodzi na bok z mężczyzną towarzyszącym jego babci. Stanęli bardzo blisko okna. Joan schowała się, nie chcąc, by ją widzieli. Obawiała się, że Fred mógłby się na nią obrazić, gdyby dowiedział się, że podsłuchiwała. W napięciu oczekiwała, aż padną pierwsze słowa. Słyszała wyraźnie oddechy mężczyzn i gniewne pomrukiwanie Freda. Ścisnęło ją w żołądku. Czuła, że cała ta sprawa była ogromnie podejrzana. 

— Po co ją tu przywiozłeś? — warknął Wilson tak nieprzyjaźnie, że Joan ledwo mogła uwierzyć, że Fred był zdolny do takiej opryskliwości.

— Co, nie cieszysz się?

— Cieszę, ale ona nie miała wiedzieć, że tu jestem. Nie zasługuję na jej dobroć po tym wszystkim.

— Nie przesadzaj, stary, nie zrobiłeś nic złego, a babunia ciągle mnie o ciebie nagabywała. Miałem jej już dość, wybacz... Poza tym sama jest, to nieelegancko zostawiać ją tak w tym przeklętym Redcoast bez męskiej opieki.

Na wzmiankę o Redcoast zadrżała. Dziadek przecież stamtąd pochodził! Może więc znał rodzinę Freda? Jego samego oczywiście nie, ale była niemal pewna, że musiał choćby kojarzyć jego babcię. Może on rozwiałby jej wątpliwości?

— No dobra, dobra. Dzięki za to, że się nią zajmowałeś. Biednej musiało być ciężko... Ile chcesz?

— Nie no, Fred, nie bądź durniem — parsknął śmiechem obcy młodzieniec. — Nie będę brał od ciebie pieniędzy za to, że pomagałem twojej babci, puknij się w ten głupi łeb. Może i bywam czasem draniem, ale dla bliskich to ja porządny chłop jestem.

Joan przez całą tę rozmowę ledwo powstrzymywała się od piśnięcia. Nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodziło. Dlaczego Fred uważał, że nie był godzien widzieć swojej babci? Co takiego zrobił? I dlaczego wyjechał bez niej, skoro tak ją kochał? Pytań było mnóstwo, lecz żadna odpowiedź nie czaiła się na horyzoncie.

— Dzięki wielkie. Jesteś niezastąpionym przyjacielem, Tommy. W wolnej chwili do ciebie wpadnę. 

— Pewnie, zawsze mam przygotowaną flaszkę dla ciebie. Do zobaczenia!

— Do zobaczenia!

Usłyszawszy, jak ktoś włącza silnik samochodu, Joan zabrała się za układanie koszul Freda, by nie pomyślał, że go podsłuchiwała. Żołądek skręcał się jej coraz bardziej, a serce podskakiwało w coraz szybszym rytmie. Zdawało się jej, że zaraz wyrwie się ono z jej piersi. Położyła dłoń na sercu i próbowała uspokoić oddech. Po chwili usłyszała stukanie pantofelków na progu. 

— Wchodź, babciu — powiedział uprzejmie Fred i postawił walizki z takim hukiem, że Joan zadrżała. — Idź do salonu, ja zaraz wrócę. 

Po chwili znalazł się już w sypialni. Uśmiechnął się na widok Joan i podał jej rękę. Nieco oszołomiona dziewczyna chwyciła ją i pozwoliła, by pomógł jej się podnieść. Otrzepała sukienkę z kurzu i wstała.

— Chodź, przedstawię cię — rzekł i pociągnął ją za rękę, nie dając jej czasu na odpowiedź. 

W salonie siedziała elegancka, starsza dama. Wypłowiałe włosy miała ułożone w  loki. Długa, gustowna sukienka w kwiaty podkreślała jej drobną sylwetkę i delikatne rysy twarzy. W młodości musiała być bardzo piękną panną. Resztki jej urody pozostały widoczne do dziś. Oczy, identyczne jak te Freda, patrzyły na nią przyjaźnie.

— Dzień dobry pani — przywitała się staruszka i spojrzała na wnuka. — Och, Freddie, czyżbyś się ożenił?

Oboje spłonęli czerwienią i spojrzeli po sobie. Joan poczuła się skrępowana takimi słowami. Fred najwyraźniej również był zawstydzony, bo poczuła, jak poci mu się dłoń. 

— Nie, babciu, nie ożeniłem się. To Joan, moja przyjaciółka. Pomaga mi sprzątać — odparł, wyraźnie skrępowany.

Nie wiedzieć czemu serce Joan zabolało, gdy wyrzekł te słowa. Przyjaciółka... To była ważna i zaszczytna rola, ale ona chyba chciałaby być kimś więcej... 

— Och, bardzo ci dziękuję, dziecko! Freddie to zawsze był taki bałaganiarz, kobieca ręka mu się przyda. Jestem Lucy.

— Bardzo mi miło. — Dygnęła przed starszą panią, na co ta posłała jej szeroki uśmiech. 

— Powiedz mi... — Kobieta spojrzała na nią uważnie. — Czy on dobrze je? Chudziutki taki jest... Czy nie pracuje za dużo?

— Z tego, co mi wiadomo, we wszystkim zachowuje umiar, może prócz sprzątania... Okropny tu bałagan, musi pani zadbać o to, żeby było tu czysto. — Zaśmiała się, patrząc na zawstydzone oblicze Freda.

Babcia posłała mu gniewne spojrzenie. Fred spuścił wzrok, zawstydzony jak uczniak. 

— No wiesz co, Freddie, żeby tak podejmować kobietę w bałaganie! To się nie godzi! Mam nadzieję, że chociaż był dla ciebie miły, choć po nim spodziewam się wszystkiego.

— Był bardzo miły, naprawdę! — zapewniła gorąco. 

— To prawda, Freddie? — W głosie kobiety pobrzmiewało niedowierzanie.

— Tak, babciu. 

— To ja już może pójdę, nie będę zawracała głowy. Fred na pewno bardzo za panią tęsknił, a pani za nim jeszcze bardziej. Do widzenia! — rzekła, wyczuwając, że nadeszła okazja, by wyjść.

Nie chciała im przeszkadzać. Wolała dać Fredowi czas, by rozmówił się z babcią na osobności, by wyjaśnili sobie wszystko, co zaszło między nimi w przeszłości. Sama czuła się z całą tą sytuacją ogromnie niekomfortowo, zwłaszcza, że zdawało się jej, że kobieta wciąż taksuje ją wzrokiem, jakby oceniała, czy nada się na żonę dla Freda. 

Wilson spojrzał na nią z mieszaniną ulgi i rozczarowania. Uznała, że zapewne targały nim podobne uczucie, jak nią — z jednej strony chciał jeszcze spędzić wspólnie czas, lecz z drugiej musiał zająć się babcią. Kobieta zaś wyglądała na ogromnie zasmuconą. 

— Do zobaczenia, Joan. — Uśmiechnął się smutno. 

— Do widzenia, dziecko! Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy! — wykrzyknęła radośnie babcia i spojrzała na wnuka karcąco. — Freddie, zaproś Joan na jutro na obiad.

— Jutro jest niedziela, babciu, Joan spędza ją ze swoją rodziną — rzekł łagodnie. 

Dziewczyna była mu ogromnie wdzięczna za takie słowa. Wolała chyba najpierw spotkać się z Fredem na osobności i pomówić o tej sytuacji, zanim spędzi czas z jego babcią. 

— Ach, no tak, jak mogłam zapomnieć. — Pokręciła głową. — To przyjdź w poniedziałek na osiemnastą, dziecko, zjesz z nami kolację. Do widzenia!

— Dobrze, przyjdę. Do widzenia! — Uśmiechnęła się Joan i wyszła.

*

Kiedy Joan opuściła już jego dom, Fred westchnął. Bał się rozmowy z babcią. Nie widział jej od tak dawna, że niemal zapomniał już, jak wyglądała, jak brzmiał jej głos. Pamiętał jedynie jej ogromną dobroć i miłość, na które już nie zasługiwał. 

Oderwał się od okna i spojrzał na babcię. Nic się nie zmieniła przez te wszystkie lata, nie licząc smutku, który zastąpił w jej oczach iskierki radości. Zapewne pojawił się tam po śmierci jego ojca... Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak babcia musiała cierpieć po stracie jedynego syna. 

— Bardzo miła dziewczyna z niej — powiedziała Lucy, a jej oczy błysnęły figlarnie. 

Fred spojrzał na babcię ze zdumieniem. Na jej ustach gościł pełen dobroci uśmiech. Jako mały chłopiec uwielbiał się jej przypatrywać. Przy jej oczach widoczne były zmarszczki, które dodawały jej łagodności i dobrotliwości. Jako chłopiec nazywał je promyczkami słońca.

— Tak, bardzo pomocna.

— I ładna — stwierdziła, uśmiechając się tajemniczo. 

Przypominała teraz kota, który patrzy na swego właściciela, chcąc dać mu do zrozumienia, że powinien go posłuchać. Fred doskonale znał ten wzrok. Mruczuś zawsze go nim raczył, gdy chciał wymusić kolejną porcję obiadu, mimo iż nie powinien już więcej jeść. 

— Czy ty coś sugerujesz, babciu?

— Nie, wcale... — odparła kobieta i wybuchła szczerym śmiechem.

Otoczyła wnuka ramionami i położyła głowę na jego ramieniu. Freda ogarnęło poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznał od dawna. Czuł się tak, jakby babcia otuliła go ciepłym kocem swojej troski, który miał mu zapewnić ochronę przed całym światem. Przycisnął ją do piersi i ucałował w czoło. Nikogo tak bardzo nie kochał, jak jej.

— Powiedz mi lepiej, dlaczego nie przyjechałeś się ze mną zobaczyć, tylko postąpiłeś tak nieładnie i się tu wyniosłeś. — Zmierzyła go surowym spojrzeniem.

Fred poczuł ukłucie w sercu. Wiedział, że źle postąpił, nie mówiąc nic babci o swoim przyjeździe do Oakwood, lecz wciąż obwiniał się o przeszłość i nie chciał jej widzieć. Uznał, że tak będzie lepiej. Najwyraźniej tylko dla niego, a babcia tak bardzo cierpiała...

— Bo na ciebie nie zasługuję. Poza tym nie mógłbym dłużej mieszkać z tobą w Redcoast, skoro tata umarł. Nie zniósłbym patrzenia na pusty warsztat, na jego krzesło, na którym już nigdy nie usiądzie... Wolałem zacząć od nowa. Tu nie mam żadnych wspomnień, ani o nim, ani o mamie, ani o...

— Skończ, Freddie. — Przerwała mu gestem dłoni. — Wiem, że wiele przeżyłeś, ale nie możesz sobie tego wyrzucać do końca życia, kochanie... Wiesz przecież, jak bardzo cię kocham, a mimo to tak mnie zostawiłeś...

— Wiem i bardzo przepraszam — westchnął. — Wiesz, że to ciebie najbardziej kocham, czego bym nie uczynił. Po prostu... — załamał głos.

To wszystko sprawiło, że było mu coraz smutniej. Chciał wrócić do czasów, gdy był małym chłopcem tulącym się do babci, pozbawionym trosk i smutków. Życie byłoby wtedy dużo prostsze... 

— Cichutko, nie płacz, kochanie. Nie ma po co. Zostanę tu z tobą — wyszeptała Lucy, całując go w czoło. 

— Kocham cię. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top