Epilog
Fred pogłaskał synka po główce i uśmiechnął się do niego z tkliwością. Drobne ciałko przyciśnięte do jego piersi i delikatne paluszki zaciśnięte na jego koszuli sprawiały, że czuł się lepszym człowiekiem, oczyszczonym z błędów młodości.
Dziecko ziewnęło przeciągle i zamknęło oczka, powodując tym pełne zachwytu westchnięcie matki.
— Moje kochane słoneczko — szepnęła Joan, gładząc go delikatnie po drobnej twarzyczce. — Bądź grzeczny i nie dawaj się babci i dziadkowi we znaki.
— Damy sobie radę, Joan — powiedział Joseph i wyciągnął ręce po maleństwo. — W końcu nie z jednym dzieckiem sobie poradziłem.
Fred ucałował synka i oddał go pastorowi. Ten przycisnął chłopca do piersi i zaczął go kołysać. Stojąca obok Lucy wzdychała z zachwytem, przyglądając się drobnej buzi maleństwa.
— Jest taki uroczy! — mówiła. — Przypomina mi Freddiego, kiedy był malutki. Trzymałam go przy piersi, a on spał cichutko jak aniołek. Kto by pomyślał, że taki łobuz z niego wyrośnie! — Poczochrała włosy wnuka, na co ten jęknął.
— Babciu, tyle razy ci mówiłem, żebyś tak nie robiła... — jęknął rozeźlony Fred.
— Ale co ja poradzę, że nie mogę się powstrzymać?
— Poczekaj, aż Joe trochę podrośnie, wtedy zacznie męczyć jego — zaśmiał się Joseph. — Biedny mały, już mu współczuję!
— Chodźmy już, Fred, spóźnimy się! — Joan stuknęła niecierpliwie obcasikiem.
Fred omiótł ją spojrzeniem. W delikatnej, różowej sukience prezentowała się kwitnąco. Pod kwiecistym materiałem rysował się niewielki jeszcze brzuszek. Schylił się, by złożyć na nim pocałunek.
— Nie dawaj się dzisiaj mamusi we znaki, maleństwo, dobrze? — szepnął.
— To chyba niemożliwe, jest tak samo niegrzeczne, jak jego tatuś! — powiedziała z wyrzutem.
— Może nie powinniście chodzić na tańce, jeszcze coś stanie się maleństwu... — Lucy spojrzała na nich z troską.
— Nie przesadzaj, kochanie, niech się bawią, póki mogą... A my mamy okazję spędzić trochę czasu z naszym małym Joem... — wtrącił Joseph.
Fred uśmiechnął się. Dziadek Joan był naprawdę cudownym człowiekiem. Z początku nieco się go bał, ale im dłużej się znali, tym bardziej go szanował i cenił jego dobroć.
— Właśnie, babciu, dziadek ma rację, nic się nie stanie. Jesteśmy rozsądnymi dziećmi. No, to zabieram moją śliczną! Do później!
— Do widzenia, dzieci! — odkrzyknęli dziadkowie.
Fred widział jeszcze, jak Lucy podchodzi do Josepha i całuje go w skroń, po czym patrzy na prawnuka. Uśmiechnął się i wyszedł, tuląc do siebie Joan.
Stanęli przed samochodem. Fred objął żonę od tyłu i położył dłonie na jej brzuchu. Wzrok oboje wbili w las, pysznie zielony w swej chwale. To on ich połączył. Fred wiedział, że nawet jeśli kiedyś się stąd wyprowadzą, do końca życia będzie wspominał to miejsce i wieczór, gdy się poznali. To tu znalazł swoje największe szczęście i nie zamierzał go wypuścić z rąk.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top